piątek, 26 czerwca 2009

Wspomnienia i rozczulenia, czyli "Poczwarki Wielkiej Parady".

Podekscytowana jak dzieci w świątecznych reklamach odebrałam dzisiaj paczkę od miłego pana posłańca. To, że zawierała list od niewidzianego kilka już dobrych lat przyjaciela było cudne, ale nie niezwykłe, w końcu dostaję od niego maile co kilka dni (chociaż list pisany ręcznie był miłą odmianą). Równie cudne było jednak to, że w owej paczce dostałam „Poczwarki Wielkiej Parady” Haliny Auderskiej. I niech nikogo nie dziwi, że cieszę się jak głupia. Chociaż w sumie to faktycznie odrobinę osobliwe, że polska książka z roku 35tego przyjechała do mnie z Brazylii. Szczególnie, że pewnie mogłabym ją zdobyć bez problemu w kilku bibliotekach dla dzieci. I nie wiem, skąd w Rio się wzięła.
Mniejsza o większość, „Poczwarki Wielkiej Parady” to jedna z książek mojego dzieciństwa. Obok sławnych „Dzieci z Bullerbyn” oraz mniej znanych, „Tajemniczego opiekuna” Jean Webster i „Róż pani Cherrington” Craiga Rice (Tak swoją drogą, to był pierwszy kryminał, jaki przeczytałam. Staroć potworny, ale do dzisiaj uwielbiam mój rozpadający się już egzemplarz), „Poczwarki…” to jedna z ukochanych książek, które małą dziumdzią będąc, czytałam kilkanaście razy i niezmiennie myślę o nich z ogromnym sentymentem. Żeby nie powiedzieć, że z rozrzewnieniem.
Oczywiście za czytanie nie mogłam zabrać się od razu, ale już po przerzuceniu kilku stron poczułam się… hmmm, no dobra, jak w domu. „Poczwarki Wielkiej Parady” są idealne. Odrobinę infantylne, napisane językiem może średnio stylowym, ale na poziomie odpowiednim, podtytuł „dziennik maturzystki” mówi resztę. Szczególnie, że główna bohaterka opisuje przede wszystkim życie na warszawskiej pensji dla panien (śmiem przypuszczać, że z własnego doświadczenia – nie wiem czy wiecie, że Halina Auderska urodziła się w roku 1904). Cudo.
Chociaż szczerze powiem, że o życiu autorki i innych jej książkach nie mam najmniejszego pojęcia, jak również o jej poglądach politycznych i działalności partyjnej (albo nie), za „Poczwarki Wielkiej Parady” mam do niej niezmienny sentyment. Jest to książeczka odrobinę dziecinna, fakt (czyżby dla dzieci?), ale urocza, bezpretensjonalna i, że tak się wyrażę, w staromodnym stylu. Chociaż czytałam ją wiele razy mając lat kilka i pewnie ledwo kilkanaście, z wielką radością odświeżyłam starą znajomość i „Poczwarki Wielkiej Parady” trafiły na stałe na półkę. Zaraz obok „Róż pani Cherrington” i „Tajemniczego opiekuna”. I „Mikołajka”.

czwartek, 18 czerwca 2009

"Jedwab", czyli stanowczo za długa recenzja stanowczo pięknej książki.

Sięgnęłam po tą cieniutką (naprawdę cieniutką) książkę, książeczkę właściwie, dlatego, że przeczytałam złą recenzję filmu nakręconego na jej podstawie. Tak, to trochę zawiłe. W każdym razie w owej recenzji, z której film wychodził w bardzo kiepskim stanie, autor napisał, że reżyser nie uchwycił charakterystycznego dla książki klimatu, nie wykorzystał milczenia i ciszy panującej w opowiadaniu i w ogóle zrobił wszystko bez sensu. Więc ja szybko odnalazłam „Jedwab”, który ku mojemu zdumieniu jest autorstwa Włocha, Alessandro Baricco (zdumienie tym Włochem rosło w miarę czytania) i nawet nie oglądając filmu postanowiłam przyznać rację recenzentowi. Ponieważ „Jedwab” to historia, którą na ekran przenieść powinno się albo pięknie albo wcale, wszystko inne rani tą perełkę.

Herve jeździ do Japonii po jedwabniki, jego żona Helena zostaje w domu. To tak z grubsza wszystko. Tak naprawdę „Jedwab” jest historią miłości Heleny do jej męża, jej męża do tajemniczej japońskiej kobiety, która swoją tajemniczością i egzotyką przysłoniła mu francuską żonę. Ale o akcji nie ma co pisać tak naprawdę, bo jest jej w sumie mało. Albo inaczej, autor był oszczędny w słowach i całkiem sporo akcji zmieścił na niewielu stronach, więc ciężko się na jej temat rozwlekać.

Jeżeli widzieliście „Jedwabną opowieść”, o której pisałam tutaj (jeśli nie, to natychmiast oglądać!) to możecie sobie wyobrazić mniej więcej nastrój „Jedwabiu”. Monotonny, spokojny, cichy i płynny. A przy tym piękny, bo mnie ta książka wydała się zbiorem pięknych obrazków. Tych egzotycznych, z Japonii i tych mniej egzotycznych z Francji, ale wszystkie są harmonijne i czarujące. Akcja, emocje, zostały zepchnięte niejako na margines przez tą ciszę, której w filmie podobno zabrakło. Ciszę, która towarzyszy nam w obserwacji Jedwabnego Szlaku i Japonii, smutnej Heleny i groźnego handlarza jedwabnikami (jak łatwo się domyśleć, japońska panienka jest jego… cóż, to dawne czasy, jest jego własnością).
Trudno się o „Jedwabiu” pisze, bo w nim jest bardzo dużo, a jednocześnie jest opowieścią bardzo zwięzłą. Ale cudowną.
Podejrzewam, że na część czytelników dużo bardziej niż na mnie może oddziaływać główna akcja książki, miłość Heleny do męża, którego nie może zatrzymać przed fascynacją Japonką. Jednak ja z „Jedwabiu” wyniosłam głównie te wszystkie obrazki, które widzę jak film. Srogie góry, zimne powietrze, śnieg, dziwny i egzotyczny handlarz, młoda kobieta, która nic nie mówi, tylko wypuszcza chmarę kolorowych ptaków. I tak dalej, i tak dalej, aż do stanowczo zbyt szybkiego końca książki.

Z panem Baricco na pewno jeszcze się zaprzyjaźnię bardziej.