piątek, 10 lipca 2009

"Pożegnania", czyli piękna układanka.

Lato filmów w Warszawie jest doskonałą okazją do wydania bardzo małych pieniędzy na bardzo dobre filmy, szczególnie te, których dystrybutorzy, biegli w magicznie bezsensownej selekcji, postanowili nie wprowadzać do polskich kin. Ale kiedy przeglądałam grafik seansów na ten tydzień dostałam oczopląsu, nie mając pojęcia, co wybrać. Na wszystkie przecież nie pójdę.
„Pożegnania” wpadły mi w oko, kiedy starałam się wyselekcjonować kilka filmów na podstawie treści i nic nie zadzwoniło mi w głowie odnośnie tegorocznych Oscarów. Skleroza nie boli.

Daigo chciał być wiolonczelistą, co w pewnym stopniu mu się udało. Niestety na krótko. Po rozwiązaniu orkiestry, w której grał, wraca z żoną do rodzinnego miasta, gdzie podejmuje pracę w „NK agent”. Firma nie jest biurem podróży, tylko zakładem pogrzebowym.


Film ma specyficzny odbiór, na początku mnie nużył, ale kiedy przywykłam do wolnego tempa, tak odmiennego od tego w większości oglądanych przeze mnie filmów, nagle uznałam że jest to fascynująca historia. Chociaż poznawanie wartości życia przez obcowanie ze śmiercią nie jest najoryginalniejszym pomysłem, w „Pożegnaniach” wydaje się wyjątkowe. Taaak, a potem przyszło zakończenie. Jak to jest, że oni nigdy nie wiedzą kiedy skończyć? Właściwie gdyby nie ostatnie dwadzieścia minut, uznałabym „Pożegnania” za fenomenalny film. Dlatego może zapomnijmy o tym nieszczęsnym zakończeniu, które zbliżyło dobry film do hollywoodzkich wyciskaczy łez wzruszenia (tylko „E.T. go home” zabrakło).

Nie znam się na japońskim kinie, nie umiem wyczuć, czy aktorzy grają świetnie czy tylko przeciętnie. Nie do końca przemawia do mnie ich mimika i nie czuję języka na tyle, żeby odkryć w jakim stopniu to wszystko brzmi jak czytane z kartki. Dlatego uznam, że Oscar dla najlepszego filmu obcojęzycznego jest dowodem pewnej wartości warsztatowej „Pożegnań”. Ja natomiast mogę stwierdzić, że pomysł jest świetny i kilka postaci drugoplanowych ukradło moje zainteresowanie postaciom pierwszoplanowym. Przede wszystkim Ikuei Sasaki – nowy szef Daigo, który jest według mnie najlepszą częścią tego filmu. Niektóre sceny z jego udziałem są majstersztykami. Gdyby nie to, że nie za bardzo gustuję w Azjatach, wyszłabym zakochana. No dobra, prawie zakochana :)


Ciężko jest opisać magię „Pożegnań”, szczególnie, kiedy kino japońskie jest dla mnie białą kartką. To jest film, który składa się jakby z wielu małych, ślicznych pudełeczek tworzących całość i w każdym z tych pudełeczek znajdziemy coś innego, czemu warto poświęcić chwilę. Drobne elementy skomplikowanej całości – to są właśnie „Pożegnania”. Z jednej strony kilka niezwykle interesująco zarysowanych postaci (wspomniany już wcześniej Sasaki, a do tego właścicielka łaźni miejskiej, pani Yamashita i jej przyjaciel, nie wspominając całej galerii żałobników). Ceremoniał przygotowywania ciał do pogrzebu, któremu poświęcono spore fragmenty przykuwa uwagę. To jak obserwowanie bardzo skomplikowanej pracy z zapartym tchem, kiedy śledzi się uważnie kolejne ruchy zawodowca. Do tego magia Japonii, którą się w tym filmie czuje (a przynajmniej czuje ją tak niezaangażowana w tą kulturę osoba, jak ja) i kolejne epizodziki, które posuwają akcję naprzód, będąc same w sobie ładnymi, krótkimi formami.
Powinnam może napisać więcej o przesłaniu albo o akcji. Ale chyba nie trzeba, bo „Pożegnania” to według mnie film trudny do opowiedzenia w taki sposób, żeby nie wyszedł na tym źle.

0 komentarze:

Prześlij komentarz