wtorek, 4 sierpnia 2009

"Wieczór w Bizancjum", czyli rachunek sumienia w Cannes.

Kiedy pytałam się znajomych (patrz: C. i mojej przyjaciółki), co sądzą o Irwinie Shaw, bo właśnie pożyczyłam jego książkę i zastanawiam się czy będzie dobra, włos mi się lekko jeżył na karku, kiedy oboje dopowiadali bez namysłu „nuda”.
Zostałam więc, po raz pierwszy od dłuższego czasu, pozytywnie lekturą zaskoczona. Chociaż może nie powinnam się tak cieszyć, tylko po postu nie sięgać nigdy po „Lucy Crown”, o której to oboje się tak wspaniale wypowiedzieli.

„Wieczór w Bizancjum” już od pierwszych stron zauroczył mnie językiem, jakim pisze Shaw, po raz kolejny stwierdzam, że większość współcześnie wydawanych książek (już pomijam fakt, że połowa to zabójstwo lasu) prezentuje inny język, niż na przykład ten sprzed trzydziestu lat. Już wstęp zatytułowany „Uwertura” przykuł moją uwagę i chociaż dalsza część książki nie jest utrzymana w tym stylu, i tak uważam, że teraz już tak się nie pisze.
„Królowie na wygnaniu przybyli z doroczną pielgrzymką, mimowolni Learowie z resztkami wiernych świt, żyli wystawnie i swobodnie, ogłaszali „remi” i „wypadłeś z gry”, podawali sobie z rąk do rąk czeki na dwa tysiące dolarów. ”
Czyż to nie jest ciekawy opis potentatów filmowych u schyłku tego „wielkiego kina”?
Historia Jesse Craiga zapisana w „Wieczorze w Bizancjum” jest typową spowiedzią życia. Producent, który lata chwały ma już za sobą przyjeżdża na festiwal w Cannes jakby wypływał z kilkuletniego ukrycia, a pewna młoda dziennikarka bardzo chce napisać o nim artykuł. Chociaż Craig się nie zgadza, zaczyna wspominać. Swoje nieudane małżeństwo, początki kariery, byłych przyjaciół, którzy teraz spadają na dno i tych, którzy właśnie są wynoszeni na piedestał. A w tle filmowy światek, w którym wszyscy mają na ustach to samo zdanie: „to już nie to samo”. I faktycznie, nie tylko w „Wieczorze w Bizancjum”, ale też w innych książkach, chociażby wspomnieniach Lilli Palmer czy biografii Katherine Hepburn, wysuwa się wielka prawda, że złote lata kina amerykańskiego minęły w momencie, kiedy pieniądze zastąpiły kulturę.

Polubiłam tego Jeese Craiga, człowieka, który przeżył wiele w małym filmowym światku, a jego wspomnienia są uroczą ilustracją przemijania świata, który – tak jak wszystkie przemijające światy – jest opłakiwany, ale jednocześnie coraz szybciej wypierany. Ilustracją pełną nie tylko sentymentalnych westchnień, ale i subtelnej ironii oraz zgryźliwości. A świat kina ukazuje się jako machina co prawda gnijąca od środka, ale nadal warta miłości.
Miło się czyta „Wieczór w Bizancjum”, co jakiś czas można się zadumać nad kilkoma chwilami, które już nie wrócą a czasem uśmiechnąć z ironią, kiedy Shaw jako Jeese Craig celnie komentuje swoje festiwalowe otoczenie. Chociaż Craig toleruje swoje słabości, jest przy tym pełen zgryźliwej dezaprobaty dla samego siebie. I to też wzbudziło moją sympatię dla tego człowieka, który stara się podnieść z małego bagienka, w które wpadł w połowie życia.
Oczywiście „Wieczór w Bizancjum” to lekka lektura, miejscami może faktycznie nudna, ale ponownie stwierdzam, że jak się porówna lekkie książki beletrystyczne sprzed lat i aktualne, to ich „lekkość” zwykle bardzo się różni. Poziomem inteligencji autora, mam wrażenie.

Co będzie kolejne? „Pogoda dla bogaczy”? Jest chyba najsłynniejszą książką Shaw, ale mnie jakoś odrzuca, może z powodu mojej trwałej awersji do książek liczących ponad 500 stron. Może więc „Zakłócenia w eterze”, które już przyciągnęły moją uwagę w bibliotece, ale jednak zdecydowałam się na „Wieczór w Bizancjum”. Albo „Dwa tygodnie w innym mieście”, skoro tytuł jakoś tak mi się spodobał… Ach te niekończące się wybory.

0 komentarze:

Prześlij komentarz