piątek, 30 października 2009

"Wzgórze Rzeźnika", czyli kryminał mało kryminalny, ale nadal fajny (rym przypadkowy, niezamierzony)

Tess jest panią detektyw z przydatnymi znajomymi w światku Baltimore, z pokręconą rodziną (okropna babcia) i przeszłością, w którą Lippman nie za bardzo się wgłębia. Zapewne przeszłość Tess znajduje się w innych tomach cyklu. Pewnego dnia przychodzi do niej Luther Beale, który od lat już ma przydomek "Rzeźnika" za zamordowanie małego chłopca. Beale zleca Tess odnalezienie świadków tamtego zdarzenia, ponieważ chce im wynagrodzić traumę, która na pewno wpłynęła ujemnie na ich życie. A zaraz po nim pojawia się kobieta z zadaniem odszukania swojej siostry...
Początek "Wzgórza Rzeźnika" był bardzo dobry, ciekawa postać pani detektyw, mroczna tajemnica - jedna z tych, w których wszystko jest inne, niż się wydaje - trochę emocji, trochę sympatii dla bohaterów i przede wszystkim genialnie wykreowana przez Lippman atmosfera Baltimore.
Tylko potem wszystko się rozbija na niezłą książkę obyczajową, a kryminał staje się jakby wątkiem pobocznym. I nie jest to złe, tylko inne, niż oczekiwałam. Kwestia adopcji, oddawania dzieci, ogólnych traum dziecięcych jest przez Lippman rozstrząsana na tle zróżnicowania kulturowego Baltimore i naprawdę, obyczajowo "Wzgórze Rzeźnika" jest dobrą książką.
Natomiast część kryminalna, cóż, trochę mnie rozczarowała. Na początku atmosfera naprawdę mi przypasowała, trochę mroczna, skojarzyła mi się odrobinę z książkami Lehana. A potem było jej coraz mniej i coraz mniej, a na końcu wszyscy okazali się dobrzy i niewinni, oczywiście poza kilkoma osobami złymi i winnymi. Brakowało tylko, żeby wzięli się za ręce i zaśpiewali w kręgu. Jakby nagle na koniec autorka zapragnęła, żeby to świetnie opisane, cieniowane bielą i czernią Baltimore stało się jakąś oazą Tęczowych Misiów.
Ale poza tym odrobinę zepsutym zakończeniem, "Wzgórze Rzeźnika" generalnie polecam.

sobota, 24 października 2009

"Gosford Park", czyli ściany mają uszy. Służba również.

Zawsze lubiłam historie, w których jest mnóstwo bohaterów, a ich losy jakoś się splatają, mijają i ogólnie rzecz biorąc mieszają. A w Gosford Park – ogromnej posiadłości angielskiej, w której korytarzach można się pogubić – wszyscy bohaterowie mijają się i zderzają również dosłownie.
Morderstwo na angielskiej prowincji nie burzy niczyjej krwi, szczególnie, jeśli zamordowany nie wzbudzał cieplejszych uczuć ani w żonie, ani w córkach, ani w reszcie krewnych, którzy zjechali się do Gosford Park. Co myśli służba? A kogo z państwa ma to obchodzić! Jednak dzięki temu, że Altman pokazał wspólnotę dwóch światów – arystokracji i służby, jako przeciwieństw, które żyją wspólnie w symbiozie, polegającej głównie na przełykaniu wzajemnej niechęci – niemożliwej do rozerwania w przedwojennym społeczeństwie, my wiemy.

„Gosford Park” jest jakby kotłem, do którego wrzucono szczyptę kryminału, garść czarnej komedii, sporo dramatu i zamieszano, a z tego wyszło piękne studium wielu charakterów i relacji międzyludzkich, tak w oficjalnej hierarchii domowej, jak i tych ukradkowych, prywatnych uczuć za zamkniętymi drzwiami, które w domu pełnym ludzi zwykle nie pozostają zamknięte.

I chociaż wiele drobnych elementów w filmach często łączy się z niedopracowaniem, powiedziałabym, że w „Gosford Park” wszystko dopięte jest na ostatni guzik.
A te kreacje aktorskie! Niesamowite jest dla mnie, kiedy do niektórych filmów zostaje zaangażowanych tylu fantastycznych aktorów, którzy grają obok siebie role większe i mniejsze z taką klasą i profesjonalizmem. Piękne. Przecież jakby zacząć wymieniać te nazwiska: Maggie Smith, Clive Owen, Kristin Scott Thomas, Stephen Fry, Rayan Phillippe, Alan Bates, Helen Mirren, Michael Gambon… już się zmęczyłam, a przecież nie doleciałam nawet do połowy bardzo dobrych ról, które plączą się po korytarzach Gosford Park.

A od siebie chciałam dodać szczególnie jedno nazwisko, Richard E. Grant, aktor mało znany, zapewne doceniany głownie przez brytyjski przemysł filmowy, a przecież mający na koncie tyle świetnych, charakterystycznych ról! W „Gosford Park” jako jeden ze służących – George, lokaj może? Ciężko się połapać - moim zdaniem, mimo małej roli, wybił się na pierwszy plan, ze swoim ironicznym uśmieszkiem, do przesady wyprostowaną sylwetką i tak przepięknie angielską miną, z którą snuł się korytarzami wtrącając złośliwość to tu to tam.

Film może jest skomplikowany, ja oglądałam go trzy razy i nadal nie jestem pewna, czy wyłapałam wszystkie te romanse, niuanse. Niektórym wyda się na pewno nużący – zdecydowanie brak w nim czegoś takiego jak „szybki zwrot akcji” – mnie bardzo przypadł go gustu. Za genialne poprowadzenie zamotanego scenariusza, za ciekawe charaktery, które są dobre, złe albo brzydkie, ale wszystkie ludzkie ze swoimi sekretami i słabościami oraz tymi drobnymi, uroczymi cechami, które każdy z nas posiada. Również za naprawdę interesujące ukazanie angielskiej arystokracji i służby, za przesianie tego społeczeństwa i wywrócenie podszewką do góry. A na marginesie, za piękne zdjęcia i delikatną muzykę w tle – nie da się ukryć, że Altman był dobrym reżyserem. Bez wątpienia polecam, chociaż nie wszystkim.

poniedziałek, 19 października 2009

Mistrzowie jednego opowiadania.

Ileż to razy sięgałam po krótkie formy wszelkiego rodzaju, żeby przekonać się o ich beznadziei! Ciężko o dobre opowiadania i nie mogę stwierdzić, żebym znała tom opowiadań, który podobał mi się w stu procentach. Podejrzewam też, że tak naprawdę z pewnym trudem znalazłabym więcej niż kilka zbiorów z opowiadaniami, które podobały mi się chociaż w połowie. Jednak z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że czasem warto przedzierać się przez różnego rodzaju rozpaczliwe teksty, żeby natrafić na jedno opowiadanie genialne.

Stepen King, według wielu geniusz horroru, według mnie grafoman, który kiedyś miał spory talent, a teraz został mu już jedynie dobry warsztat, zbiorem opowiadań "Marzenia i koszmary" poraził mnie już od pierwszych stron, kiedy z pewnym niedowierzaniem czytałam opowiadanie o deszczu ludobójczych żab. Potem było już tylko gorzej, kiedy jakaś szalona zabawka dla dzieci pogryzła psychicznego autostopowicza, kilkoro dzieci uwięziło swojego ojczyma w domu, który okazał się czymś w stylu statku kosmicznego, a mąż jakiejś kobiety zapadł się pod ziemię i nic z tego nie wynikło. Ale wśród tej potwornej sieczki King stworzył cudo zatytułowane "Cadillac Dolana". Opowiadanie skonstruowane genialnie, tak misterne, szczegółowe i rzeczywiste, że czytając je aż mi się zimno zrobiło na myśl o takiej zemście. O człowieku, który przecież nie był postacią nierealną, który tak potworną zemstę wymyślił i opracował. W skrócie: całe opowiadanie poświęcone jest nauczycielowi, który zaplanował straszną śmierć dla mordercy swojej ukochanej żony. I ja, która fanką czegoś pomiędzy kryminałem a horrorem nie jestem, "Cadillaciem Dolana" byłam zachwycona. Atmosferą tego opowiadania, która sprawiła, że przez jeden straszny moment czułam się głównym bohaterem, który z takim chłodem knuje rzecz okropną. Poczułam, że to ja siedzę na tej pustyni i czekam na swoją ofiarę.

Ponownie taka sytuacja zdarzyła mi się w zupełnie innej bajce. Chciałam przeczytać kryminalne opowiadania Łysiaka ze zbioru "Perfidia" (o Łysiaku w ogóle to kiedy indziej, bo o tym panu mam trochę do napisania), ale łatwo nie było. Te opowiadania nie były jakieś bardzo złe, ale tak potwornie nudne! W stylu odrobinę podobnym do radosnej twórczości J. Archera, tylko gorsze. Nic to, twardo i z zacięciem przedzierałam się przez część pierwszą i drugą (każda zawiera cztery opowiadania), żeby nagle oniemieć z zachwytu na początku trzeciej - "Był sobie strach" - przy opowiadaniu, "Śmierć motyla", o napadzie na bank opisanym z punktu widzenia jednego z zakładników. Z ręką na sercu stwierdzam, że nauczyłabym się zawodu reżysera, żeby tylko móc to nakręcić. Opowiadanie napisane pięknym językiem, jakby nagle do książki Łysiaka dorwał się jakiś inny Łysiak.

"O wysoką szybę banku obijał się tęczoskrzydły motyl. Przecinał chybotliwą sinusoidą przestrzeń pod sufitem, a potem zawracał ku słońcu i nurkował w swój zagadkowy ból. Odrzucony, powtarzał manewr. Zmęczy się albo rozwali łeb - pomyślał Robert - ma mniejsze szanse niż ja." *

Ponownie genialna konstrukcja i ta atmosfera niepokoju, wyczekiwania, które zdaje się nie mieć końca, aż wreszcie naprawdę piękne zakończenie. Gdybym płakała nad książkami, niewątpliwie "Śmierć motyla" zasłużyłaby na moje łzy. Jest to niesamowite opowiadanie o ogromnym strachu i sile charakteru, które zawiera w sobie całe piękno i koszmar ludzkiej natury. Natury z jednej strony zdolnej do wielkich i małych bohaterstw, a z drugiej tak bezmyślnej i tępej.
Możliwe, że "Śmierć motyla" jest jedną z najładniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przeczytałam.

*"Perfidia" - "Śmierć motyla" Valdemar Baldhead, Krajowa Agencja Wydawnicza 1980r., str. 175

"Wspomnienia przychdzą z deszczem", czyli duchy z dzieciństwa nad stawem.

Kanadyjska książka, którą niezwykle szybko się czyta, była wystarczająco ciekawa, żeby zmusić mnie do ciągania jej ze sobą do wszystkich środków komunikacji miejskiej.
Kate Morrison - zdolna pani biolog - pracuje na uniwersytecie, ma kochającego mężczyznę przy swoim boku i mnóstwo wspomnień o rodzinie zostawionej w Crow Lake, malutkiej miejscowości w Krainie Jezior. Jej obecna, nie do końca idealna relacja z chłopakiem, Danielem, jest przeplatana ze wspomnieniami z dzieciństwa w Crow Lake. Wspomnieniami, które stopniowo odsłaniają powody Kate, do tej dziwnej ucieczki przed rodziną i obawie przed przyjęciem urodzinowym syna jej ukochanego brata, Matta. Ach te duchy przeszłości, przed którymi nijak nie można uciec - o tym Kate wie najlepiej. A snując swoją historię o dorastaniu bez rodziców w Crow Lake wciągnęła mnie w malutki świat osady pośrodku kanadyjskiego pustkowia, w którym losy mieszkańców przelatają się ze sobą, prowadząc do tragedii, miłości i tajemnic.
"Wspomnienia przychodzą z deszczem" przeczytałam w mgnieniu oka, trochę dlatego, że jest to świetnie napisana książka, a trochę dlatego, że zawsze interesują mnie historie o takich małych, hermetycznych społecznościach, jak również o rodzinnych tajemnicach. Tak też, nawet jeśli Kate staje się na kilkadziesiąt stron niezwykle irytującym, egoistycznym i bezrozumnym bachorem, jej rodzeństwo utrzymało moje zainteresowanie, usuwając samą Kate w cień. Właściwie jest to jej opowieść o braciach, Luku i Mattcie, więc charakter głównej bohaterki można puścić w zapomnienie. Jedynie kiedy już doczytałam do końca poczułam niezrozumiałą irytację i to właśnie jest jedyną ciemną chmurką, która zakłóca mój umiarkowany zachwyt.
Możliwe, że zdenerwowało mnie jakby zbyt szybkie zakończenie. Ponieważ akcja powieści toczy się sprawnie, ale powoli, ostatnia puenta, to wielkie olśnienie głównej bohaterki upchnięte na czterech ostatnich stronach jest jakby... Hmmm, za krótkie. Kate, która całe życie odcina się od swojego starszego brata Matta, chociaż tak naprawdę ogromnie go kocha, na tych ostatnich stronach w ciągu mniej więcej godziny rewiduje wszystkie swoje poglądy na Matta i co? Właśnie nie wiadomo, Lawson postanowiła postawić w tym miejscu ostatnią kropkę.
A sama Kanada, która obok stawów i biologii zajmuje w książce swoje miejsce, rozbudziła moje zainteresowanie i na pewno po kolejne kanadyjskie książki sięgnę, zapewne zaczynając od kolejnych powieści Lawson.

piątek, 16 października 2009

"Kobieta z wagą", czyli Vermeer ukochany.

Vermeer jest jednym z tych malarzy, których znałam od dziecka, od kiedy jeszcze w podstawówce kazali mi napisać o jakimś malarzu wypracowanko. Mimo to nie powiedziałabym, że jest moim ulubionym.

Ale ten obraz, "Kobieta z wagą" niewątpliwie jest moim ukochaniem. Jest przepiękny, aż nie umiem napisać dlaczego tak oszalałam już wieku mocno nieletnim na widok tego cuda. Vermeer uchwycił moment, który jest trochę intymny, spokojny i według niektórych coś tam symbolizuje - ale do mnie niezwykle rzadko trafia symbolika obrazów, ja odbieram emocje, nastroje, nie symbole - chociaż scena umieszczona jest w siedemnastowiecznej Holandii, jest w niej coś ponadczasowego. Jakaś pewność i spokój, który przetrwa wieki. Oczywiście musi to być kwestia nie tylko genialnej techniki i kolorystyki, ale również nastroju. A nastrój każdy odczyta taki, jaki mu wyjdzie. Tak czy inaczej obraz jest niesamowity i gdybym mogła, zabrałabym go z bodajże Waszyngtonu, żeby mieć ten skarb na własnej ścianie. A na palcach jednej ręki mogę policzyć obrazy, które chciałabym posiadać i uwielbiać w domowym zaciszu. "Kobieta z wagą" jest na szczycie tej listy.

"Prawie doskonała", czyli kobieta, która musi pisać.

Czy możliwe jest wymyślenie historii, które już istnieją? Albo takiej, która dopiero zaistnieje? A jeżeli nie, to jak wytłumaczyć wszystkim naokoło, że naprawdę nie wzorowało się na rzeczywistości? Niewątpliwie tekst o "przypadkowym podobieństwie do osób żywych lub martwych" nie wystarcza. Bohaterka powieści "Prawie doskonała", jako powieściopisarka z zawodu, musi się zmierzyć nie tylko z tym problemem. Ale o sztuce pisania często wspomina, o radościach i trudach, czasem istnej drodze przez mękę, którą jest zawód pisarza, i śmiem twierdzić, że może to być osobiste "wyznanie" autorki i co ona o tym całym pisarstwie sądzi.
Marina Mayoral ponownie ucieszyła mnie swoją książką i ponownie stwierdzam, że na bank polubiłabym tę kobietę. Siła, chłodny, analityczny umysł, duża świadomość własnego charakteru i realne podejście do życia, czyli cechy, które przenikają większość jej bohaterek, są poniekąd cechami samej autorki, czyż nie?
„Prawie doskonała” jest listem matki do syna, który oskarżył ją o rozmyślne, zaplanowane sprowadzenie śmierci na jego ojca/jej męża i odciął od niej się całkowicie. Listem, który częściowo jest historią jej życia, a częściowo dialogiem z synem, Peque.
Kilka portali internetowych określa „Prawie doskonałą” jako intrygę kryminalną, w której czytelnik będzie musiał sam zadecydować, kto też spośród przedstawionych osób mógł być mordercą. Bzdura. „Prawie doskonała” jest prawie spowiedzią i jednocześnie prawie radą matki dla syna. A wątek niejasnych okoliczności śmierci jego ojca jest poboczny, jest pretekstem. Chociaż postać ojca jako takiego ma ogromne znaczenie dla tej historii. Życie matki Peque do najnormalniejszych nie należy. Niewątpliwie jest kobietą niezwykłą, skoro będąc kuternogą z jednym okiem szklanym, musiała postrzegać świat inaczej i nie mogło być łatwo, a stała się osobą pełną życia. Opowiada je synowi, starając się wyjaśniać swoją naturę, swój charakter. Ona nie tyle się przed nim usprawiedliwia, co stara pokazać samą siebie od strony, którą dzieci dostrzegają rzadko – że poza byciem matką jest również kobietą, żoną, kochanką, córką, osobą zakochaną, złą, szczęśliwą albo skrzywdzoną. Ramy, w które dzieci wkładają rodziców są wąskie.
Prawie spowiedzią, ponieważ ta kobieta trochę żałuje a trochę nie, ale na pewno nie pisze o swoich grzechach. A przynajmniej nie jedynie. Prawie radą, gdyż ona stara się przede wszystkim odzyskać syna, więc wszelkie większe sugestie zmian w jego życiu przedstawia bardzo nieśmiało, żeby go nie spłoszyć, nie rozgniewać i tym samym utracić.

Ale czy tak chłodna analiza (po raz kolejny się z tym u Mayoral spotykam) może poruszyć serce jej syna? Czy gdyby moja matka napisała do mnie, ogarniętej myślą o jej winie, taki list, czy chociaż przeczytałabym go do końca? Nie wiem, możliwe, że nie. Możliwe, że spodziewałabym się błagań albo gorączkowych tłumaczeń. Ale to także czyni tę książkę interesującą – matka, która przede wszystkim pozostaje sobą, chociaż jest dwóm synom bardzo oddana, ale na pewno w stereotyp kochającej i troskliwej rodzicielki się z pełną premedytacją nie wpisuje.
Naprawdę dobra książka o rolach, jakie narzuca nam otoczenie, o szukaniu rozwiązań w sytuacjach patowych i o życiu w rodzinie – a każda rodzina to skomplikowana układanka, w której niezwykle ciężko osiągnąć perfekcję.

poniedziałek, 12 października 2009

James Nachtwey, czyli dobry świadek.

Fotografia reportażowa jest czymś niesamowitym. Wymaga od niektórych odwagi, a od niektórych rozsądku. Wymaga też talentu do dostrzegania interesującej, wartej pokazania strony różnorakich wydarzeń. Tragedię każdy potrafi uchwycić na zdjęciu, ale kiedy takie zdjęcie posiada duszę, kiedy jest głębsze niż tylko kawałek kartonika z obrazkiem czy cyfrowy zapis, kiedy porusza jakieś struny w odbiorcy - wtedy taki reportaż ma sens. Wzruszyć się wygłodzonym dzieckiem można zawsze. Ale ile z tych wygłodzonych dzieci pozostaje w naszej pamięci?
I właśnie dlatego Nachtwey jest dobrym fotoreporterem - zrobił zdjęcie, które zapadło mi w pamięć i już się z niej nie rusza.
Strona internetowa Nachtweya jest małą galerią jego fotografii, oczywiście wartą zobaczenia. Ten facet był wszędzie, Afganistan, Kosowo, Czechosłowacja, Somalia, Niemcy, zniszczenie WTC (fartowny? naoczny świadek)- to tylko mała część. A ze wszystkich jego zdjęć, które przybliżają wszelkie tragedie świata, pokazując je czasem niezwykle spokojnie, a czasem wyjątkowo drastycznie, najbardziej zawsze ściska mnie poniższe. Jest idealne, piękne, smutne i ciche, i... I nie wiem jakie jeszcze.


Afganistan, 1996r.

"Jabłka Adama", czyli czarna, duńska prostota.

Powinnam zacząć tak: kocham Madsa Mikkelsena i gdyby nie C., już zbierałabym na bilet do Danii, żeby przekonać wyżej wymienionego, że powinien porzucić swoje dotychczasowe życie i uciec ze mną w siną dal.
Ale zacznę inaczej.
Nie spodziewałam się po tym filmie, że w ogóle przypadnie mi do gustu. C., który duński zna, a do Kopenhagi ma zdecydowanie niezdrowy sentyment, zmusił mnie do obejrzenia duńskiego filmu. Teraz ja również duński mogłabym znać, a kinematografię z chęcią poznam lepiej. Z Mikkelsenem ucieknę innym razem.

"Jabłka Adama" opierają się na odwiecznej walce dobra ze złem, ale podają to w formie czarnej komedii, którą oglądałam z permanentnym wyrazem zdziwienia na twarzy, przerywanym śmiechem. Historia dotyczy pieczenia szarlotki, resocjalizacji więźniów, księdza Ivana, który ma nieszczęście być współczesną wersją Hioba i Adama, który w tej rzeczywistości najpierw nie wierzy własnym oczom, a potem stara się uskutecznić w niej swoją złą naturę.
Ivan jest człowiekiem ciężko doświadczonym przez los (w tej roli rewelacyjny Mikkelsen), który nie przyjmuje do wiadomości otaczającej go rzeczywistości. Adam, neonazista i przestępca, pojawia się na parafii z portretem Hitlera w rzeczach osobistych i dokłada wszelkich starań, żeby Ivanowi oczy na ową rzeczywistość otworzyć.


Nie należy akcji tego filmu ogarniać logicznym umysłem, bo nie o realizm sytuacyjny w "Jabłkach Adama" chodzi. Duńska groteska - to brzmi dziwacznie - ale tym właśnie jest ów film. A niesamowita obsada robi z niego istne cacko, bo naprawdę siłą "Jabłek Adama" są aktorzy. Mikkelsen, nad którym mogę zachwycać się bez końca (więc nawet nie zacznę), ale i cała reszta, szczególnie Ole Thestrup w roli chyba najbardziej dziwacznej postaci tego filmu, dr Kolberga, który jest naprawdę szczególnym przedstawicielem swojego zawodu.

Oryginalność tego filmu i jego w sumie pozytywna wymowa sprawiają, że zapada w pamięć. Sceny są zabawne, są też straszne, ale huśtawka nastrojów nie irytuje tylko przykuwa widza. Na tym przecież polega groteska, tak? A jeżeli miałabym wymienić poza Mikkelsenem mój ulubiony element tego filmu, byłyby nim bez wątpienia dialogi. Krótkie, proste, oddające myśli i uczucia postaci, ale także wrażenia widza. A "Jabłka Adama" okazują się w sumie filmem niezwykle prostym, chociaż dziwacznym. Przez to robiącym jeszcze większe wrażenie.

niedziela, 11 października 2009

"Shutter Island", czyli sama nie wiem czy mam na ten film czekać.

"Wyspa skazańców" Denisa Lehane'a była drugą jego książką, która wpadła mi w ręce, zaraz po "Wypijmy, nim zacznie się wojna". Ale jednocześnie pierwszą, po której Lehane wskoczył na półkę z cenionymi przeze mnie autorami. "Wyspa skazańców", chociaż pamiętam ją jak przez mgłę - kilka lat już minęło - jest książką, która wciąga tajemnicą, którą się w niej czuje. Ale tajemnicą bardziej w stylu - może trochę na wyrost to porównanie - Kinga, niż Cobena. Czytałam kolejne strony i byłam coraz bliżej uchwycenia rozwiązania, którego jednak nie odgadłam sama. Spokojne napięcie towarzyszyło tej lekturze, nie takie, które nie pozwala się oderwać, ale napięcie, które przyciąga czytelnika za cienkie sznureczki z powrotem. Dobry kawałek amerykańskiej prozy.

A teraz nakręcili film, którego zwiastun zupełnie nie odpowiada moim odczuciom. Leonardo DiCaprio jest dobrym aktorem, ale jednocześnie jest typem człowieka, który powinien grać bohaterów żywiołowych, emocjonalnych. A w "Wyspie skazańców" bardziej pasowałby mi ktoś... No nie wiem, introwertyczny. Ja książki zapamiętuję wrażeniami i "Wyspa skazańców" kojarzy mi się tak z nieprzyjemnym pokojem szpitalnym, jak i z moknącym na deszczu facetem, który drżącą ręką stara się zapalić papierosa. Chociaż zabijcie mnie, nie mam pojęcia, czy główny bohater faktycznie palił.
Oczywiście na film trochę czekam, chociaż jest to dość ponure oczekiwanie. Obawiam się hollywoodzkiego produkcyjniaka, boję się sensacyjnego thrillera, boję się, że Scorsese nie nakręci już nigdy tak dobrego filmu, jakie kręcił kiedyś - i nie mam tu na myśli "Infiltracji". No boję się, że zepsuje cały klimat tej książki, którą pamiętam słabo, ale zawsze przecież mogę przeczytać jeszcze raz. A po filmie, wybaczcie dramatyzm, już nic nie będzie takie samo. Ileż razy to przerabiałam, ekranizacje, które obejrzałam z ciekawością, ale również z odrobiną zawodu. Czy istnieją jakieś inne?



Nie lubię ekranizacji książek, które rzeczywiście polubiłam (cóż za koszmarne powtórzenie!) - zawsze mnie rozczarują. Nic dziwnego, jakiś tam reżyser ma swoją wizję, a ja swoją. Ale i tak nie lubię. Albo inaczej, lubię oglądać filmy na podstawie książek, które przypadły mi do gustu, bo gwarantują chociaż w miarę inteligentną fabułę. Tylko że potem moja wizja blednie, wypierana przez tą filmową i już zawsze tak się ze sobą gryzą. Nigdy nie mieszają. I jak tu znaleźć złoty środek?

Nobel, czyli w końcu jestem naprawdę zadowolona.

Herta Muller została tegoroczną laureatką literackiej Nagrody Nobla, a ja nie mogłabym się ucieszyć bardziej czyimkolwiek innym zwycięstwem.
Chociaż odkąd przeniosłam się na bloggera wena jakoś mi osłabła, natłok codziennych spraw skutecznie zapełnia mój czas - oczywiście na czytanie zawsze wykroję kawałek, ale z pisaniem już mi tak dobrze nie idzie. Staram się oczywiście :)
Jednak na poprzednim blogu o książkach Herty Muller pisałam, o "Króla kłania się i zabija" oraz "Sercątku".
Chociaż świetnie zdaję sobie sprawę z faktu, że jej proza nie jest podziwiana i uwielbiana przez wszystkich, jednak Muller naprawdę zasłużyła.
Możliwe, że kiedy się zawezmę, zbiorę i siądę na dłużej, napiszę o innych jej książkach, które czytałam. Ale jak długo można powtarzać się w zachwytach? To chyba nudne jest...

PS. Już przekopiowałam te dwie recenzję na tego bloga, są w otagowane nazwiskiem autorki.

sobota, 3 października 2009

Michał Exner, czyli marzenie sojalistycznej pensjonarki.

Kryminały można by podzielić na dwie kategorie: te, które polubiłam ze względu na akcję oraz te, które oczarowały mnie głównym bohaterem. Oczywiście najlepiej, kiedy książka podpada pod obie kategorie, niestety mnie jakoś rzadko się to zdarza. A dobra postać detektywa jest niezwykle istotna, kiedy przychodzi do czytania kryminałów. Niedawny wybuch fascynacji kryminałami Mankella na pewno był w dużej mierze związany z osobą Kurta Wallandera, a rzucanie takimi nazwiskami jak Bosch, Rhyme czy Maigret wywołuje dzisiaj taki sam uśmiech, co nieśmiertelny Poirot. Oczywiście preferencje są różne, ale nie wątpię, że niezwykle uroczy kapitan Michał Exner, również zyskałby wielu zwolenników, nawet jeśli obecny świat wygląda zupełnie inaczej, niż socjalistyczna Czechosłowacja.
Teraz już wszyscy mamy prawo do fantazji, ukochany bohater nie wystarcza, żeby był kolorowo ubrany. A kapitan Exner trochę na tym polega. Jest oczywiście na swój sposób idealny, bo i elegancko ubrany, i przystojny, i doktor (historii sztuki bodajże), i sypie dowcipem, i alfa i omega. Ale poza ową idealnością, która jest dość zabawna obecnie, gdy już przyzwyczajono nas do detektywów z problemami, najlepiej brzydkich detektywów z problemami, Exner jest rzeczywiście dowcipny i kojarzy mi się z niezwykłą indywidualnością. Jedną z takich osób, która pojawia się trochę znikąd i odchodzi w siną dal, a w międzyczasie z niemałym wdziękiem rozwiązuje zbrodnie.
Właśnie, morderstwa w Czechosłowacji… Intryga polityczna to raczej nie jest, prędzej interesujące elementy socjologiczne można być w książkach Erbena odnaleźć. Ale także nie jest to prosta historyjka z przystojnym policjantem w roli głównej, raczej czeska wersja „Morderstw w Midsomer”. Tyle, że Exner pomiata swoimi podwładnymi w dużo zabawniejszy sposób, niż inspektor Barnaby. Wręcz z polotem pomiata (cóż za składnia!).
Vaclav Erben i jego sztandarowy główny bohater umilali mi kilka wieczorów. Najpierw „Tajemnicą złotego księcia”, a potem „Śmiercią utalentowanego szewca”. Chociaż może „Tajemnica złotego księcia” przedstawia bardziej skomplikowaną intrygę, z bardziej złożonym rozwiązaniem, „Śmierć utalentowanego szewca” również wciąga, szczególnie, że w tle Erben opisał czeską prowincję.
Nie widziałam, nie słyszałam i nic nie wiem o jakichkolwiek innych jego książkach przetłumaczonych na język polski. Dla tych szczęśliwców, którzy dadzą radę po czesku, mam dobrą wiadomość, że książek z kapitanem Exnerem jest czternaście. Cała reszta, ze mną na czele, może jedynie ronić krokodyle łzy nad czeskim samouczkiem.

czwartek, 1 października 2009

"Bóg pali cygara", czyli romans, któremu nawet ciągłe zapalanie papierosa nie dodało charakteru.

Agnieszkę Bojarską znam tylko z jednej książki, de facto o Wildzie i Bosiem. Nie podobała mi się, ale nie o tym dzisiaj. „Bóg pali cygara” został przeze mnie przeczytany jakby z konieczności, gdy w odległym kraju, w którym mówią po żabiemu, znalazłam się nagle i tylko z jedną książką w torebce. Dzięki Bogu była tam inna panienka z Polski, która czytała właśnie „Bóg pali cygara” – czytałam więc i ja. Szczerze przyznam, że trzeba było lepiej nauczyć się francuskiego… Wtedy mogłaby chociaż kartkować ogromny zbiór książek C.
Ja rozumiem, że temat osamotnienia w tłumie i różnych bólów egzystencjalnych, szczególnie na tle historii miłosnej, sprawia wrażenie idealnego materiału na książkę. Ale źle mi się robi, kiedy czytam kolejną z rzędu historyjkę, która jest dokładnie taka sama, jak milion innych. Kiedy popularne stało się wydawanie książek o niczym, które nie przybliżają nawet najmniejszej myśli twórcy na temat? Mój główny zarzut do wielu książek jest taki, że ich autorzy właściwie nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. A jak się nie ma nic ciekawego do powiedzenia, to z zasady należałoby się zamknąć. Szczególnie, kiedy w dobie Internetu można założyć bloga.
„Bóg pali cygara” przedstawia nam rosyjską emigrantkę w Paryżu i faceta, który już – odkąd mieszka we Francji – nie czuje się Rumunem. I tak… Ona jest poszkodowana przez los, on również. Ale najwyraźniej żadne z nich większych wniosków z tego nie wysuwa, natomiast oboje plotą trzy po trzy w swoich monologach, głównie o bólu egzystencji. Z założenia miało być chyba cynicznie, wyszło zdecydowanie histerycznie i mętnie. Jakby historię swojego życia opowiadała para recydywistów na prochach. Oczywiście jest i miłość, a jakże. Nie można pisać książki o neurotycznych singlach w Paryżu bez odrobiny miłości – to jasne. Tyle że i ta miłość taka, że się brzydko wyrażę, z dupy strony. Chyba dosłownie miejscami. Bo oni i chcą, i boją się, a wszystko oczywiście z powodu traumy z przeszłości.
Poza tym ten Paryż nieszczęsny… Nijaki, poza tym, że oczywiście każdy w nim pali. Kiedy ustawia się książkę na trzech bohaterach – on, ona i miasto, wypadałoby, żeby chociaż jedno z tej trójki miało charakter. A o charakterze Paryża można zapisać mnóstwo stron, tego akurat Francji nigdy nie brakowało. Jak to się więc stało, że pani Bojarska, która w Paryżu mieszka, pokazała swoje miasto jako takie nic? Rozumiem, gdyby napisała romans w Nicei, tak, Nicea zbyt wiele charakteru nie posiada. Ale Paryż?
A kiedy czytam z tyłu książki takie zdanie „(…) drapieżna proza Anny Bojarskiej doskonale oddaje gorączkową atmosferę Paryża, (…) klimat frenetycznej radości, podszytej nieuleczalnym smutkiem i samotnością”, dochodzę do dwóch wniosków. Przede wszystkim, że najwyraźniej czytałam inną książkę, bo gorączkowej atmosfery Paryża to u pani Bojarskiej jak na lekarstwo. A zaraz po nim następuje drugi: dzięki Bogu, że najwyraźniej czytałam inną książkę, bo takie trochę nudne paplanie dwójki ludzi o niczym, przerywane odrobiną teoretycznie bolesnych wspomnień i seksu, w wakacje można nawet tylko z minimalnym grymasem niezadowolenia przeczytać. A „frenetycznej radości, podszytej nieuleczalnym smutkiem i samotnością” mogłabym na trzeźwo w obcym kraju nie zdzierżyć.