sobota, 24 października 2009

"Gosford Park", czyli ściany mają uszy. Służba również.

Zawsze lubiłam historie, w których jest mnóstwo bohaterów, a ich losy jakoś się splatają, mijają i ogólnie rzecz biorąc mieszają. A w Gosford Park – ogromnej posiadłości angielskiej, w której korytarzach można się pogubić – wszyscy bohaterowie mijają się i zderzają również dosłownie.
Morderstwo na angielskiej prowincji nie burzy niczyjej krwi, szczególnie, jeśli zamordowany nie wzbudzał cieplejszych uczuć ani w żonie, ani w córkach, ani w reszcie krewnych, którzy zjechali się do Gosford Park. Co myśli służba? A kogo z państwa ma to obchodzić! Jednak dzięki temu, że Altman pokazał wspólnotę dwóch światów – arystokracji i służby, jako przeciwieństw, które żyją wspólnie w symbiozie, polegającej głównie na przełykaniu wzajemnej niechęci – niemożliwej do rozerwania w przedwojennym społeczeństwie, my wiemy.

„Gosford Park” jest jakby kotłem, do którego wrzucono szczyptę kryminału, garść czarnej komedii, sporo dramatu i zamieszano, a z tego wyszło piękne studium wielu charakterów i relacji międzyludzkich, tak w oficjalnej hierarchii domowej, jak i tych ukradkowych, prywatnych uczuć za zamkniętymi drzwiami, które w domu pełnym ludzi zwykle nie pozostają zamknięte.

I chociaż wiele drobnych elementów w filmach często łączy się z niedopracowaniem, powiedziałabym, że w „Gosford Park” wszystko dopięte jest na ostatni guzik.
A te kreacje aktorskie! Niesamowite jest dla mnie, kiedy do niektórych filmów zostaje zaangażowanych tylu fantastycznych aktorów, którzy grają obok siebie role większe i mniejsze z taką klasą i profesjonalizmem. Piękne. Przecież jakby zacząć wymieniać te nazwiska: Maggie Smith, Clive Owen, Kristin Scott Thomas, Stephen Fry, Rayan Phillippe, Alan Bates, Helen Mirren, Michael Gambon… już się zmęczyłam, a przecież nie doleciałam nawet do połowy bardzo dobrych ról, które plączą się po korytarzach Gosford Park.

A od siebie chciałam dodać szczególnie jedno nazwisko, Richard E. Grant, aktor mało znany, zapewne doceniany głownie przez brytyjski przemysł filmowy, a przecież mający na koncie tyle świetnych, charakterystycznych ról! W „Gosford Park” jako jeden ze służących – George, lokaj może? Ciężko się połapać - moim zdaniem, mimo małej roli, wybił się na pierwszy plan, ze swoim ironicznym uśmieszkiem, do przesady wyprostowaną sylwetką i tak przepięknie angielską miną, z którą snuł się korytarzami wtrącając złośliwość to tu to tam.

Film może jest skomplikowany, ja oglądałam go trzy razy i nadal nie jestem pewna, czy wyłapałam wszystkie te romanse, niuanse. Niektórym wyda się na pewno nużący – zdecydowanie brak w nim czegoś takiego jak „szybki zwrot akcji” – mnie bardzo przypadł go gustu. Za genialne poprowadzenie zamotanego scenariusza, za ciekawe charaktery, które są dobre, złe albo brzydkie, ale wszystkie ludzkie ze swoimi sekretami i słabościami oraz tymi drobnymi, uroczymi cechami, które każdy z nas posiada. Również za naprawdę interesujące ukazanie angielskiej arystokracji i służby, za przesianie tego społeczeństwa i wywrócenie podszewką do góry. A na marginesie, za piękne zdjęcia i delikatną muzykę w tle – nie da się ukryć, że Altman był dobrym reżyserem. Bez wątpienia polecam, chociaż nie wszystkim.

0 komentarze:

Prześlij komentarz