czwartek, 14 stycznia 2010

"500 dni miłości", reż. Marc Webb.

"Love? As long as she’s eager and cute. I’m flexible on cute."

Według mnie sukces tego filmu polega przede wszystkim na jego normalności. Nie ma w nim klasyki hollywoodzkich komedii romantycznych, gdzie love conquers all. Nie ma szalonych rajdów do sceny w kościele – wszyscy je znamy, kiedy on albo ona, w ostatniej sekundzie robią COŚ. Jakby nie mogli dzień wcześniej. Nie ma w nim wielkiej historii miłości, ale samej miłości jest w nim pełno. Głupiej i mądrej, dojrzałej i nie.

Świetnym pomysłem było zestawianie dwóch kontrastowych nastrojów głównego bohatera. Najpierw lata sobie taki zakochany, żeby chwilę później przeklinać Summer w każdy możliwy sposób.
Mam wrażenie, że każdy odnajdzie coś znajomego w jakiejś scenie tego filmu. Chociażby, nie mogłam się nie śmiać, kiedy jedna rozmowa w windzie była dla Toma pełna znaków. Jakbym ponownie znalazła się w liceum i wysłuchiwała o różnych "znakach”, które widzą moje koleżanki, a sama nie byłam lepsza od nich.

Nie mogłam nie pomyśleć, że kiedyś byłam trochę podobna do głównej bohaterki, która nie wierzy w miłość i nie szuka czegoś na stałe. I nie mogłam nie pomyśleć, że może jestem również trochę podobna do Toma, podobna w tym, że ja też byłam zakochana, nie raz nie dwa. I wszelkie marzenia i koszmary z tym związane znam na pamięć. Ale proszę, wszyscy je znamy. Albo poznamy.
I nie mogłam nie pomyśleć, że takich historii, jak ta Toma i Summer widzę codziennie tysiące. Widzę je w różnych stopniach zaawansowania, ale wszędzie.
Najwyraźniej sporo się namyślałam na tym filmie.

Oczywiście, że jest przewidywalny. I oczywiście, że nie poraża oryginalnością scenariusza czy wykreowanych postaci. Ale przynajmniej i ta historia, i jej bohaterowie, nie przyprawiają o zawrót głowy wyobraźnią producentów. Ot, taka sobie opowieść. W sumie bardzo optymistyczna – skoro jednak film przekazuje, że miłość jest i może skończyć się happy endem. Tylko nie zawsze wtedy, kiedy się tego spodziewamy.

Zooey Deschanel bardzo lubię odkąd obejrzałam „Autostopem przez galaktykę”. Jakiś urok w sobie ma ta dziewczyna. Możliwe, że nie jest aktorką na miarę wielkich ról, ale przecież nie wszystkie role aż takiego talentu wymagają.
Natomiast byłam zaskoczona, jak bardzo spodobał mi się Joseph Gordon-Levitt. Bardzo dobre wrażenie robi i moim zdaniem jeszcze o tym facecie będzie głośno.

Co jeszcze... Wyraźnie widać, że Webb nie traktuje tej całej historii poważnie, trochę się nią bawi, robi sobie jaja z własnych bohaterów i z innych romantycznych komedyjek. I fajnie, bo nie przesadza w żadną stronę. Prowadzi ten film lekko, ale jednak nie pozostawia go pustym, płytkim.

Sama nie wiem. Mnie się podobało i chociaż nie jest to film epokowy, przełomowy czy w jakikolwiek sposób wyjątkowy - gwarantuje za to przyjemną rozrywkę w niegłupim towarzystwie. I o to chodzi.
A C. uznał, że ten film jest głupi. Ale co on tam może wiedzieć :)

6 komentarze:

Lilithin pisze...

Przyjemny film :) To prawda, że nie żadne epokowe dzieło, ale miła rozrywka nie tak całkiem ogłupiająca jak wszelkie komedie romantyczne. Tyle tylko, że ja jakoś nie lubię Zooey Deschanel ;)

aerien pisze...

Mnie też się podobał :) Świetna muzyka, miła rozrywka :)

Agna pisze...

Uwielbiam ten film, był jak powiew wiosennego wiatru w zimowy i bury dzień. Świetna konstrukcja scenariusza pomogła uniknąć zbanalizowaniu zwykłej historii. Przypadek Toma i Summer jest zwyczajny, ale życie przecież takie jest.

Zaliczyłam fazę na Josepha Gordona-Levitta. Pomimo, że fizycznie stanowi skrzyżowanie Heatha Ledgera i Mortena Harketa z grupy A-ha, to widzę naprawdę ciekawego aktora. Czekam na "Incepcję" Nolana, gdzie oczywiście zagrał. ;). Na szczęście nie ogranicza się tylko do grania, wystarczy zajrzeć na stronę www.hitrecord.org

Czy każdy film musi być przełomowy i wbijający z fotel aż do jądra ziemi? Czasem potrzebuję zobaczyć w nim nieco upiększone odbicie, ale jeszcze prawdziwe. Dla refleksji, śmiechu i mile spędzonego wieczoru.

liritio pisze...

Lilithin, no cóż, najwyraźniej nie jest w Twoim typie ;) mnie się podobają jej oczy. I jakiś taki urok ma. I w miarę niski głos, nie cierpię aktorek, które piszczą jak zażynane pchełki.

Aerien, muzyka faktycznie przyjemna :) może trochę nie moje klimaty, ale nawet mimo to.

Agna, ja się całkowicie z Tobą zgadzam, że nie każdy film musi być przełomowy, to by bylo nawet niewskazane - tak samo jak książki, czasem czytasz te ważne, a czasem to po prostu zabawne. To w końcu też rozrywka.
A Joseph Gordon-Levitt nie jest podobny do Ledgera według mnie. Ale ja jestem może spaczona, co innego do Harketa. Chociaż Harket trochę odbija w kierunku Swayze.

Agna pisze...

Widziałam wiele filmów z Josephem, nawet wspólny z Ledgerem i czasami podobieństwo leżało jak na dłoni. Dużo zależy od aktualnego wizerunku, ale JGL w gestach, czy stylistyce czasem przypomina mi zmarłego Australijczyka.
Przyznam, że nie analizowałam urody Harketa pod kątem Patricka. ;)

liritio pisze...

Agna, oni mieli jakiś wpólny film? Nawet chętnei bym zobaczyła :) mnie Harket bardzo przypomina Swayze i nic na to nie poradzę :D
Ale JGL (jaki to wygodny skrót) jest bardzo z mimiki podobny do tego Harketa, faktycznie.
A Ledgera jak zawsze szkoda.

Prześlij komentarz