poniedziałek, 22 lutego 2010

Trzy miasta, trzy razy o miłości, a im dalej, tym lepiej. I wiem, że Walentynki już były.

Sobota wieczorem to był idealny moment na wyciągnięcie zapierającego się czterema kopytami C. do kina na „Walentynki”, film który chciałam obejrzeć, sama nie wiem czemu. Nie liczyłam na cudo równe „Love Actually”, ale ciągnęło mnie tak czy siak.
Z filmami o miłości jest jeden problem – w większości ta miłość jest dokładnie taka sama i przez to mało zaskakująca. Jeżeli chodzi o „Walentynki”, szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś lepszego. Większość historii była do bólu przewidywalna, a wszelkie moje nadzieje na chociaż jedno oryginalniejsze zakończenie rozwiewane były w mgnieniu oka. Miłość triumfuje, to oczywiste.

Właściwie tylko trzy (na milion) wątki wybiły się ponad przeciętność. Przede wszystkim (szok i przerażenie) para Tylor Lautner i Tylor Swift (gwiazda „Księżycu w nowiu” i piosenkarka(?)) rozwalili mnie na łopatki – akurat ta para była przezabawną parodią na wszelką nastoletnią miłość. I o dziwo, ta dwójka wyjątkowo dobrze zniosła role absolutnie niepoważne. Poza nimi jeszcze Holden (Bradley Cooper ostatnimi czasy jest dosłownie wszędzie, co to się stało, że nagle taki przełom w karierze?), ale tutaj nie chcę psuć niespodzianki (jedyna w całym filmie).

Kolejna przyjemność, Jamie Foxx i Jessica Biel, tylko dlatego że ich charaktery były choć trochę pokręcone, a nie takie nieskończenie, amerykańsko dobre i miłe, z mądrością życiową na odchodnym. Szczególnie Biel mi się podobała, zabawna i oryginalna.
Ten film jest ogromnym kotłem z tą samą historią przemieloną w każdą stronę, a postaci marginalne (Jessica Alba czy Queen Latifah) robią dużo lepsze i ciekawsze wrażenie, niż te pierwszoplanowe. Ale oczywiście seans był przyjemny, tylko trochę nudny.

„New York, I Love You” trafia gdzieś pomiędzy “Walentynkami” a „Paris, Je t'aime”. Mrowie a mrowie ludzi mija się na ulicach Nowego Jorku, zakochują się, odkochują, zdecydowanie mnóstwo przy tym rozmawiają. Jest zupełnie inny w nastroju, niż "Walentynki". Jeżeli widzieliście np. „Przed wschodem słońca”, albo drugą część, „Przed zachodem słońca” z Ethanem Hawkiem i Julie Deply, to podobnie wyobraźcie sobie „New York, I Love You” – tylko przemnóżcie głównych bohaterów razy wiele. A w przeciwieństwie do "Walentynek", ten film nie opowiada o zakochujących się w sobie parach, tylko o miłości. Bardzo różnej.
W ogóle nie był pokazywany w polskich kinach – a szkoda, bo w porównaniu z zalewającymi ekrany komediami romantycznymi, zdecydowanie wolałabym ten film. Nie wiem czy to kontynuacja jakiegoś projektu, zaczętego przez „Paris, Je t'aime”, ale jeśli tak, to ja czekam na więcej.

Chociaż w porównaniu z „Paris, Je t'aime”, film o Nowym Jorku jest dużo bardziej chaotyczny, historie nie mają początku i końca, tylko mieszają się przez dwie godziny w każdą stronę. Ale jest ciekawie, bo te opowieści nie przygnębiają sztampowością. Niby każda pod tytułem „chodzimy, gadamy i nic się nie dzieje”, a jednak wciąga. Moim zdaniem lepszy od „Paris, Je t'aime”, chociaż te urywane sceny mogą irytować, a może nawet nudzić, ale przynajmniej w „New York, I Love You” nikt nie silił się na przesadny artyzm.
I ta niesamowita obsada – wcale nie porażająca swoim glamour, jak w „Walentynkach” (czego innego spodziewać się po filmie, którego akcja toczy się w L.A.). W Nowym Jorku raczej szafują mądrymi wyrazami twarzy. I dobrze, to ja już wolę te mądre wyrazy twarzy, krótkie, ale ciekawe historyjki i mnóstwo wypalonych przez aktorów papierosów. Tylko Woody'ego Allena w tym wszystkim zabrakło - a przecież Nowy Jork jednoznacznie z Allenem się kojarzy.

Idąc za ciosem: Los Angeles, Nowy Jork - kłania się Londyn. A całkowitym przypadkiem właśnie w Londynie ma miejsce akcja jednego z moich ulubionych filmów na niepogodę i smutek, jak i na wieczory z winem i koleżanką. Wspominałam już kilka razy o "Miłości i innych nieszczęściach" - moim cudeńku wśród tego typu filmów. Najchętniej skończyłabym tutaj pisząc "idźcie i oglądajcie", ale nie wiem czy to wystarczy na zachętę.
Swego czasu popłakałam się na tym filmie ze śmiechu, teraz już nie płaczę, bo znam go na pamięć. Jakcs, asystentka w "Vouge", niespełniony scenarzysta Peter i szalona, ukochana moja Talullah - poetka, która gardzi arystokratycznymi korzeniami, w tym swoją matką. Film jest prosty i bez tego całego balastu wielkich produkcji, które muszą opowiadać o równie wielkich, a przez to często sztucznych miłościach. Sztandarowy cytat z filmu podsumowuje wszystko:
"(...)maybe one day I'll wake up and I'll feel(...) In love! You know, dizzy and feverish and nausea.
- That's not love, Jacks, that's the flu."

I chyba, poza całą ironiczną otoczką, która śmieszyła mnie do łez, właśnie "Miłość i inne nieszczęścia" jest jednym z nielicznych filmów, których przesłanie na temat miłości trafiło mi do przekonania.

W "Miłości i innych nieszczęściach" trzy wątki można by nazwać głównymi. Jacks i Paolo, którego ona uważa za geja. Jej współlokator, Peter (także gej - homoseksualizm jest modny, kiedyś wystarczył czarny prezydent, teraz musi być również gej), który zakochał się na śmierć w nieznajomym. I mistrzyni, Talullah - kobieta cudownie skoncentrowana na sobie, której wielu wrażeń dostarczają liczni mężczyźni i jedna matka.
Uroczy, zabawny, prosty i składny. Bardzo dobry film. Z kolei kojarzy mi się ze "Smakiem życia", ale może już przestanę brnąć w dalsze skojarzenia, bo ja tak mogę bez końca. Zresztą, o "Smaku życia" pisałam już dawno temu, nie będę się powtarzała.
"Miłość i inne nieszczęścia", poza oczywistym ironizowaniem na temat uczuć wielkich i tych mniejszych, komentuje także współczesność ogólną, ślicznie docinając modzie, sztuce współczesnej czy komercji filmowej. Jednak pod tymi wszystkimi zabawnymi linijkami kryją się ładne wnioski i równie ładne przesłanie. Właściwie jest to film z serii "o życiu", nie wydumany. Kojarzy się z naszymi własnymi egzystencjami - wszystko jest znajome, nic nowego. Ale podczas gdy w "Walentynkach" to "nic nowego" nuży - w "Miłości i innych nieszczęściach" urzeka, wzmacnia prostotę.
Bardzo polecam, a reklamacji na moje kochanie nie przyjmuję.

Zdjęcia z serwisu Stopklatka.

4 komentarze:

neta pisze...

Ojej, ale mi narobiłaś apetytu... I gdzie ja teraz znajdę ten "New York..." :] Bo "Przed wschodem słońca" i "Przed zachodem słońca" absolutnie uwielbiam!!
Za to "Miłość i inne nieszczęścia" właśnie na świeżo oglądałam kilka dni temu. Fajne, nieszablonowe podejście, miło spędziłam czas a zakończenie zaskoczyło mnie szybkim nadejściem ;)

PS. Powędrowałam na Twojego bloxa do "Smaku życia" i jeszcze dalej i teraz mam straszną ochotę na francuskie kino, którego Ty w 3/4 nie trawisz ;) Zastanawiające jak to się stało ;):)

liritio pisze...

"New York I Love You", obawiam się że tylko drogą internetową, nie słyszałam o polskim wydaniu dvd.

A to francuskie kino jak najbardziej polecam, szczególnie tę 1/4, którą lubię :) Ale też są francuskie filmy, jak np. "5x2", których nie lubię, ale z niechęcią przyznaję, że są dobre.

Gosia pisze...

Ja mam ochotę na "Walentynki", ale głównie ze względu na Patricka Dempseya, choć i pozostała część obsady jest interesująca ;)
To fakt, że miałam nadzieję, że to będzie powtórka z "Love Actually" - jeśli to gorszy film, trudno. Zmuszę się choć dla Patricka ;)
Pozdrawiam.

liritio pisze...

Nie gra tam dużej roli, ale przystojną jak zawsze :) poza tym, jak zaznaczyłam już w recenzji, role poboczne są w tym filmie ciekawsze, niż główne.
A "Love Actually" to film, do którego poziomu na pewno trudno będzie dobić.

Prześlij komentarz