środa, 28 kwietnia 2010

Stefania Grodzieńska.

Kawa, papieros, ploty w pracy i radio. Usłyszałam w wiadomościach, że zmarła Stefania Grodzieńska i momentalnie zrobiło mi się tak smutno. I jeszcze smutniej, kiedy zrozumiałam, że poza mną nikt w pokoju nie wiedział, kim była ta pani.

Cudowna kobieta, pełna humoru, dystansu tak potrzebnego w przemyśle rozrywkowym. Myślę, że prywatnie równie interesująca, co w swoich książkach. Kobieta starej daty, innego wychowania i bardzo mi żal, że takich osób spotyka się coraz mniej.

Czytałam wszystkie jej książki, do jakich udało mi się dokopać, ale pisałam tylko o jednej, jeszcze na blox.pl, tutaj.

Szkoda, że nie miałam okazji zobaczyć jej na scenie, ale to nie moje lata. Pluję sobie też w brodę, że nigdy nie poszłam na spotkanie ze Stefanią Grodzieńską, chociażby w empiku, które odbyło się nie tak dawno temu.

wtorek, 27 kwietnia 2010

"Cairo Time", reż. Ruba Nadda.

Obejrzałam ten film z przyjemnością, chociaż jego delikatność i spokojna akcja sprawiały, że czasem skakałam trochę do przodu. Ale naprawdę "Cairo Time" warto zobaczyć, chociażby dla przepięknego tła, obrazków z Kairu.

Byłam kiedyś w Kairze, dawno temu. Niewiele pamiętam, miałam wtedy cztery lata i spędziłam tam kilka miesięcy u mojego ojca. Ale chętnie wróciłabym do tego miasta, chociażby po to, żeby sprawdzić czy mgliste skojarzenie z kurzem, hałasem i tłumem ludzi, których się bałam, zgodziłoby się z rzeczywistością. Możliwe, że tak, patrząc na "Cairo Time". Także nie da się zaprzeczyć, że zdjęcia są naprawdę świetne, połączenie części turystycznej, tej wypieszczonej i "magicznej", z tą codzienną, prawdziwszą.

Co do akcji filmu, to już jak kto lubi. Mnie nie przeszkadzają takie leniwe historie, niby siedzą, gadają i nic się nie dzieje, a w tle rodzi się zalążek uczucia. Na pewno nie ma w tym głupoty, tanich chwytów i zbędnych słów. Napięcie budowane jest na krótkich spojrzeniach, gestach, ale jest tam, między dwójką głównych bohaterów, nie do przeoczenia. I to jest ładne, szczególnie że jakby rozejrzeć się wkoło, tak właśnie spadają na nas uczucia, prawda? Niby piorun z nieba, a tak naprawdę pojawiają się w subtelnościach, kiedy żaden dotyk już nie jest taki sam, kiedy każde słowo zaczyna się liczyć.

A "Cairo Time" to love story w szczegółach. Juliette przyjeżdża do swojego męża do Kairu, a ponieważ jego zatrzymują obowiązki, szuka towarzystwa jedynej osoby, którą początkowo zna w Kairze - Tareqa. I pięknie, jak zawsze kiedy trafią na siebie dwie interesujące osoby. Jedyna przykrość, że ta para nie odchodzi w kierunku zachodzącego słońca na sam koniec, ale co zrobić, jak chce się filmu zbliżonego chociaż do rzeczywistości, to wszelkie sceny tego typu lądują w koszu.

Patricia Clarkson (Juliette), aktorka, którą pamiętam z "Good Night and Good Luck", zrobiła miłe wrażenie, ale nic poza tym. A tu proszę, najwyraźniej obok miłego wrażenia ma też talent i na pewno chciałabym przyjrzeć się jej filmom bliżej. Ze zdziwieniem zobaczyłam w jej filmografii "Dogville" - czyżby Patricia Clarkson była niedocenianą przeze mnie mistrzynią drugiego planu?

Alexander Siddig (Tareq), najwyraźniej najbardziej zakamuflowany przystojniak świata. Widziałam większość jego filmów i nigdy na tego pana nie zwróciłam większej uwagi, ach, błędy młodości. Dobrze, a tak poważniej, trafił do mnie nawet bardziej niż Patricia Clarkson, i to nie tylko dlatego, że ma przepiękny uśmiech i taaakie oczy. Juliette była jakby zbyt przemyślana, każdy jej gest i spojrzenie dokładnie zaplanowane, możliwe, że tak miało być. Ale Tareq był tak prawdziwy, jakbym go w tym filmie poznawała bliżej. Może po prostu Juliette wydała mi się odrobinę szablonowa?

Krótki film, krótkie uczucie, znaczy się adekwatny. Ale ja chciałabym, żeby trwał dłużej, chociaż niektóre sceny przewijałam. Chciałabym zostać w tak przedstawionym Kairze, z wdzięcznym Tareqiem i spokojnie piękną Juliette. To jeden z tych filmów, w które się "wnika" ze względu na ich podobieństwo do życia wkoło nas. Jakby wcale nie dzielił mnie od nich szklany ekran.

piątek, 23 kwietnia 2010

"Człowiek, który gapił się na kozy", reż. Grant Heslov.

Film mistrzostwo, od plakatu po lewej, po każdą klatkę tego cuda, jestem pod nieustającym wrażeniem już od jakiegoś czasu. Tzn., nie siedzę w fotelu z wyrazem zachwytu na twarzy, oglądałam ten film już jakiś miesiąc temu, więc byłoby ciężko spędzić tyle czasu w jednym fotelu, nawet gdybym chciała. Ale śmiałam się na nim bardzo, rozświetlił mój wieczór i kilka kolejnych dni, a nadal, jak sobie przypomnę niektóre sceny i dialogi, mam ochotę głośno się śmiać, co czasem jest krępujące, np. w kolejce do apteki.
Eksperymentalna jednostka wojskowa, w której kozy, taniec i naszyjniki z kwiatów odgrywają bardzo dużą rolę. Prawie tak samo dużą jak warkoczyk Jeffa Bridgesa - a propos tego pana, nie cierpię go szczerze. Właściwie niewielu jest aktorów, których darzę taką niechęcią (hmmm, Tom Cruise i Robert De Niro... chyba tyle) i tylko Jeffa Birdgesa niechętnie toleruję, bo nie da się ukryć, że gra w dobrych filmach, które szkoda by było pominąć. Ale irytuje mnie potwornie. Dobrze, mniejsza o to, warkoczyk Bridgesa, oraz cała reszta jego postaci są zalążkiem dla nowej ideologii prowadzenia wojen. Żołnierze o paranormalnych zdolnościach, którzy walczą psychiką, nie bronią, a jednym z nich jest rewelacyjny George Clooney. Tak, to właśnie Clooney gapi się na kozy - słodkie zwierzęta, to tak swoją drogą.

Z drugiej strony mamy Ewana McGregora w roli niespełnionego reportera, którego właśnie zostawiła żona. Przypadkiem trafia na człowieka, który twierdzi, że wzrokiem zabił swojego chomika. I od chomika do kozy, a razem z kozą także Clooneya, już niedaleka droga.
Obaj panowie przemierzają pustynię w poszukiwaniu mężczyzny z warkoczykiem i jedynym poważniejszym problemem jest fakt, że nie mają pojęcia gdzie go szukać. A po drodze Bob Wilton, dziennikarz, poznaje historię Billa Django (Bridges), a także swojego towarzysza, Lyna Cassady. Historię pełną czarnego humoru i tajemniczych objawów siły umysłu Cassadiego.

Nie da się ukryć, że "Człowiek, który gapił się na kozy" to cudownie prześmiewczy obraz amerykańskiego wojska, który powstał na podstawie książki Jona Ronsona o tym samym tytule. W moje gusta trafił idealnie, ponieważ nie ma dla mnie nic piękniejszego, niż wyśmiewanie samego siebie. Tak, bawią mnie parodie otoczenia, ale naprawdę kocham dystans potrzebny do robienia sobie jaj z własnej osoby - a w tym filmie wszyscy bawią się świetnie, śmiejąc się z USA. I pięknie to robią, zaczynając od odwiecznej rywalizacji z Rosją, poprzez mit amerykańskiego żołnierza i społeczną sprawiedliwość, aż do teoretycznych wybawców z Ameryki, której wojska wkraczają do Afryki czy Azji i wywracają wszystko do góry nogami. Cała idea nowej generacji żołnierzy podobno jest prawdziwa, prowadzono badania i projekty, z których chyba niewiele wyszło, ale ja się nie znam i nie wiem. Nie zmienia to jednak faktu, że w filmie motyw siły umysłu, rzucania klątw czy zabijania wzrokiem wykorzystano genialnie. Trochę się powtórzę, ale to naprawdę jest przepiękne, kiedy Clooney wyjaśnia jakąś zawiłą tajemnicę, która tak naprawdę jest jednym wielkim absurdem, a widz (w domyśle: ja), zwija się z radości.

W każdym razie, pustynia, którą zwiedzają nasi bohaterowie jest spora, a z czasem Bob Wilton zaczyna wierzyć swojemu nowemu znajomemu, więcej, zapala się do misji odnalezienia Billa Django, właściwie zapala się także do samej kwestii bycia takim żołnierzem nowej generacji. Oczywiście "Człowiek, który gapił się na kozy" to nie jest parodia. Z głębi, spod warkoczyków i kóz, spod tej groteskowej otoczki, wychylają się kwestie ważniejsze. Ideały, honor, wolność (tak, miłość, równość i braterstwo również), także sprawy ogólniejsze, chociażby wałkowane w każdym filmie poszukiwanie samego siebie, szukanie własnej drogi w życiu, godzenie się z przeszłością, z błędami. Również tak powszechna zdrada, zawiść, nienawiść, konflikty międzykulturowe, które są kością w gardle świata. "Człowiek, który gapił się na kozy", to komedia z istną puszką Pandory ukrytą pod płaszczykiem prześmiewczej fabuły. Ale nie należy oczekiwać w tym jakiejś ważniejszej recepty na uratowanie świata, po prostu na tę produkcję składa się i mądra, poważna analiza świata pełnego problemów, i rozkoszna zabawa z ośmieszania tego wszystkiego.

Nie byłabym sobą, gdybym pominęła czarny charakter, Larry'ego Hoopera, zagranego przez Kevina Spacey tak ładnie, że naprawdę miałam ochotę ukręcić szyjkę temu pełnemu zawiści mordercy kóz... Ekhm, no właśnie, ponoszą mnie emocje. Ale pisząc o tym filmie nabrałam ochoty, żeby obejrzeć go jeszcze raz, znowu się pośmiać do ekranu, znowu zobaczyć Clooneya z kozą (tak, to jest zapewne jeden z najbardziej uroczych widoków, jakich w życiu można doświadczyć) i znowu zwabić pełnego podejrzeń C. z pytaniem "dlaczego się tak cieszę?".
Nie jestem pewna, czy przeczytam tę książkę, przede wszystkim jest coś nienaturalnego w oglądaniu filmu przed poznaniem wersji papierowej. Poza tym z kilku przeczytanych przeze mnie recenzji wynika, że "Człowiek, który gapił się na kozy" to literatura faktu i najwyraźniej mało zabawna. Jakby to kogoś zainteresowało, link do recenzji Salonu Kulturalnego. Nie wiem, czy chcę żeby obraz dość radosnego filmu został przesłonięty przez mało radosną książkę. Zobaczymy.
Natomiast jakimś pokątnym ciągiem skojarzeń "Człowiek, który gapił się na kozy" przypomniał mi o innym filmie, "Jarhead", mojej małej miłości (głównie do Jake'a Gyllenhaala). Na razie tylko stwierdzę, że to dobry film, ale może w niedalekiej przyszłości coś o nim napiszę? (dobra okazja do bezkarnego wstawiania tutaj zdjęć półnagiego Gyllenhaala, tak!)
A "Człowiek, który gapił się na kozy" to jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w ciągu ostatnich miesięcy.

środa, 14 kwietnia 2010

"Just a peace of mind and a hopeful heart"

Miałam napisać o tylu tytułach, ale co siądę, natchnienie myk i zwiewa. Także na razie jestem bezwolną ofiarą braku zapału. Nic to, wkrótce minie.
Dlatego ponownie zabawię się dj'a, poniżej jedna z najlepszych piosenek Mindy Smith, z pięknej płyty "Long Island Shores".

"Peace of Mind" Mindy Smith



Słucham jej czasem gdy jest już ciemno, cicho i na ulicach szumi wiatr, szumi deszcz. Mogę zamknąć oczy i oddychać, aż na tych kilka cennych chwil zostaję na świecie całkiem sama.

piątek, 9 kwietnia 2010

"Paragraf 22", Joseph Heller, film w reż. Mike'a Nicholsa.

"Paragraf 22" to książka, którą warto znać. Rozumiem, choć z trudem, że nie każdy musi uznać ją za rewelację. Ok. Na przykład ja, zabrałam się za to raz i nic, umarłam z nudów na pierwszych stronach. Dzień później tak mnie wciągnęło, że z trudem zmusili mnie, żeby nie brać tej książki na Pasterkę.
Czy muszę zaznaczać, że koszulka z napisem "love Yossarian" byłaby jak najbardziej wskazana?

"Pamiętajcie! Jesteście żołnierzami armii Stanów Zjednoczonych! Żołnierze żadnej innej armii nie mogą tego o sobie powiedzieć!"
(cyt. z książki)


Bezsens procedur w armii, może "Paragraf 22" powinien być lekturą obowiązkową dla młodych wojskowych? I ogromny baner "w co się pakujesz, głupcze?" nad wejściem do stołówki.
Weźmy chociażby doktora Daneeka, który zginął w rejestrze, ale nie w rzeczywistości. I Milo, który handlował spadochronami, albo Dunbar, którego zniknęli. I moi trzej ulubieńcy (poza Yossarianem oczywiście), Orr ćwiczący zestrzeliwanie się w samolotach, Wielki Wódz White Halfoat oraz Major Major, którego można było odwiedzać tylko wtedy, kiedy go nie było.
Generalnie ta książka to majstersztyk, złożenie miliona historyjek o wojnie i armii, przy których równie dobrze można się śmiać, co płakać.
I nie wyobrażam sobie, jak można się "Paragrafem 22" znudzić, ja go czytałam kilka razy i zapewne przeczytam jeszcze kilka.

Oczywiście książkę, która opiera się dużej mierze na zabawach językowych i niezliczonych, absurdalnych dialogach, ciężko przełożyć na ekran. Szczególnie, że mnogość wątków starczyłaby na kilkanaście filmów. Mike Nichols podjął próbę, rzekłabym, całkiem udaną. Ale... (zawsze to ale się wciśnie).
Mam wrażenie, że bez znajomości książki, wersja filmowa musi być nudna i odrobinę niezrozumiała. Na pewno uproszczona, pominięto wiele wątków i nie wiem czy ze względu na to, że film ma już swoje lata (produkcja z lat 70tych), czy właśnie przez lekkie osłabienie nastroju związane z tymi skrótami reżysera - film nie ma tak silnego wydźwięku jak książka. Nie ta atmosfera, delikatniejszy jest, wszystkie absurdy są nie tyle wygładzone, co jakieś takie... Mniejsze. Film wywołuje ironiczny grymas i krzywy uśmiech, może jedno westchnienie? Budzi nie te emocje, co książka.

Niemniej jednak Alan Arkin jako Yossarian zaprezentował się świetnie, młody Jon Voight niebezpiecznie przypominał mi Brada Pitta, a Orson Welles w roli generała Dreedle był wisienką na torcie.
I ma rozmach pewien, a to jest istotne przy filmach wojennych. Co prawda nie wiem, jak to się przekłada na lata 70te i ówczesną technikę, ale nie miałam wrażenia, że oglądam relikt przeszłości. Znaczy trochę miałam, ale ze względu na wiek aktorów. :)

Zdecydowanie polecam zacząć od książki, a film zostawić sobie w zapasie i obejrzeć chociażby dla Arkina (niesamowicie wdzięczny facet).