wtorek, 27 kwietnia 2010

"Cairo Time", reż. Ruba Nadda.

Obejrzałam ten film z przyjemnością, chociaż jego delikatność i spokojna akcja sprawiały, że czasem skakałam trochę do przodu. Ale naprawdę "Cairo Time" warto zobaczyć, chociażby dla przepięknego tła, obrazków z Kairu.

Byłam kiedyś w Kairze, dawno temu. Niewiele pamiętam, miałam wtedy cztery lata i spędziłam tam kilka miesięcy u mojego ojca. Ale chętnie wróciłabym do tego miasta, chociażby po to, żeby sprawdzić czy mgliste skojarzenie z kurzem, hałasem i tłumem ludzi, których się bałam, zgodziłoby się z rzeczywistością. Możliwe, że tak, patrząc na "Cairo Time". Także nie da się zaprzeczyć, że zdjęcia są naprawdę świetne, połączenie części turystycznej, tej wypieszczonej i "magicznej", z tą codzienną, prawdziwszą.

Co do akcji filmu, to już jak kto lubi. Mnie nie przeszkadzają takie leniwe historie, niby siedzą, gadają i nic się nie dzieje, a w tle rodzi się zalążek uczucia. Na pewno nie ma w tym głupoty, tanich chwytów i zbędnych słów. Napięcie budowane jest na krótkich spojrzeniach, gestach, ale jest tam, między dwójką głównych bohaterów, nie do przeoczenia. I to jest ładne, szczególnie że jakby rozejrzeć się wkoło, tak właśnie spadają na nas uczucia, prawda? Niby piorun z nieba, a tak naprawdę pojawiają się w subtelnościach, kiedy żaden dotyk już nie jest taki sam, kiedy każde słowo zaczyna się liczyć.

A "Cairo Time" to love story w szczegółach. Juliette przyjeżdża do swojego męża do Kairu, a ponieważ jego zatrzymują obowiązki, szuka towarzystwa jedynej osoby, którą początkowo zna w Kairze - Tareqa. I pięknie, jak zawsze kiedy trafią na siebie dwie interesujące osoby. Jedyna przykrość, że ta para nie odchodzi w kierunku zachodzącego słońca na sam koniec, ale co zrobić, jak chce się filmu zbliżonego chociaż do rzeczywistości, to wszelkie sceny tego typu lądują w koszu.

Patricia Clarkson (Juliette), aktorka, którą pamiętam z "Good Night and Good Luck", zrobiła miłe wrażenie, ale nic poza tym. A tu proszę, najwyraźniej obok miłego wrażenia ma też talent i na pewno chciałabym przyjrzeć się jej filmom bliżej. Ze zdziwieniem zobaczyłam w jej filmografii "Dogville" - czyżby Patricia Clarkson była niedocenianą przeze mnie mistrzynią drugiego planu?

Alexander Siddig (Tareq), najwyraźniej najbardziej zakamuflowany przystojniak świata. Widziałam większość jego filmów i nigdy na tego pana nie zwróciłam większej uwagi, ach, błędy młodości. Dobrze, a tak poważniej, trafił do mnie nawet bardziej niż Patricia Clarkson, i to nie tylko dlatego, że ma przepiękny uśmiech i taaakie oczy. Juliette była jakby zbyt przemyślana, każdy jej gest i spojrzenie dokładnie zaplanowane, możliwe, że tak miało być. Ale Tareq był tak prawdziwy, jakbym go w tym filmie poznawała bliżej. Może po prostu Juliette wydała mi się odrobinę szablonowa?

Krótki film, krótkie uczucie, znaczy się adekwatny. Ale ja chciałabym, żeby trwał dłużej, chociaż niektóre sceny przewijałam. Chciałabym zostać w tak przedstawionym Kairze, z wdzięcznym Tareqiem i spokojnie piękną Juliette. To jeden z tych filmów, w które się "wnika" ze względu na ich podobieństwo do życia wkoło nas. Jakby wcale nie dzielił mnie od nich szklany ekran.

4 komentarze:

Claudette pisze...

Zaintrygowana Twoją recenzją spieszę szukać tego filmu, bo strasznie chciałabym obejrzeć :)

Aktorkę grającą Juliette znam bardzo dobrze, nie tylko z "Dogville", ale także z "Wyspy tajemnic", "Zielonej Mili" oraz "Whatever works", więc tym bardziej jestem ciekawa :)

Dziękuję za recenzję i pozdrawiam

liritio pisze...

Naprawdę warto obejrzeć. Ja też, po przeczytaniu recenzji Agny i Gosi byłam zaintrygowana, okazało się, że słusznie :)

Agna pisze...

Przewijałaś? Ja wręcz kontemplowałam scenę za sceną, leniwe ale urokliwe historie po prostu kocham.
Cieszę się, że się nie zawiodłaś i jeszcze doceniłaś urok Alexandra. ^^

liritio pisze...

Przewijałam! Ale tylko kilka razy, to mam na swoje usprawiedliwienie. Najwyraźniej nie te nerwy :)

Prześlij komentarz