wtorek, 15 czerwca 2010

Lauren Bacall i kropka.

Sławą nie dorównuje Marylin Monroe, nie ma talentu Katherine Hepburn i (o zgrozo!), jej uroda stawiana jest niżej, niż legendarnych piękności kina.
Jednak według mnie Lauren Bacall jest jedną z najciekawszych i najlepszych aktorek. Również najpiękniejszych, nie rozumiem, jak można uznać inaczej.

Kiedy mając lat naście oglądałam "Jak poślubić milionera", momentalnie zakochałam się w tej kobiecie, której najwyraźniej nie sposób zdominować. Wyłaził z niej drapieżny charakter, przy którym bladł słodki seksapil Monroe, że o Betty Grable nie wspomnę.

Nominowana do Oscara była tylko za film "Mirror has two faces", w którym grała drugoplanową rolę matki Barbary Streisand. Chociaż film jest przyjemny, nie da się stwierdzić, żeby powalał, ale Bacall owszem, powala. Ponad siedemdziesięcioletnia aktorka zagrała jędzowatą kobietę, która nigdy nie kochała swojego męża, w związku z czym ma specyficzny stosunek i do miłości, i do swojej córki. Zagrała genialnie, przyćmiewając wszystkich (broni się może jedynie Bridges) - akurat Streisand przyćmiła także urodą, ale to takie moje prywatne przytyki.

A przecież wybijać się na pierwszy plan, kraść filmy i przyćmiewać resztę obsady zaczęła na długo wcześniej, właściwie już w swoim pierwszym filmie "To Have and Have Not" z Bogartem. Jak to więc się stało, że Oscara otrzymała dopiero za całokształt twórczości, co w moim przekonaniu jest porównywalne z nagłym obudzeniem się Akademii "o Boże, zapomnieliśmy o Bacall!". A całkowicie przeciętną Penelope Cruz nominują co rok.

Dziewiętnastoletnia Bacall, prawdopodobnie co najmniej "odrobinę" przerażona, zadebiutowała u boku legendy kina i moim zdaniem stanęła na wysokości zadania. Nie wiem, może tak świetnie wpasowywała się role, ponieważ najczęściej grała samą siebie? A może jednak każdą mozolnie budowała od podstaw - tak czy inaczej zasługiwała na zdecydowanie więcej oficjalnego uznania.
Wracając do "To Have and Have Not" - de facto najlepszego z czterech wspólnych filmów tej pary - Slim i Steve vel Marie i Morgan (vel Bacall i Bogart) poznają się na Martynice (wojna, Rząd Vichy, te sprawy), dwoje obcych ludzi zaczyna się mieć ku sobie, a sławna chemia między Bogartem i Bacall działa od pierwszych scen. Film jest luźno oparty na powieści Hemingwaya, Bogart gra typowego twardziela-outsidera z wrażliwą duszą, z którą to rolą nie rozstał się chyba od czasów "Sokoła maltańskiego", a Bacall jest świetna w roli małej uciekinierki, która przypadkiem wpadła na miłość swojego życia.

Oczywiście duet Bogart-Bacall radził sobie nieźle na ekranie, a jednocześnie ich sławny romans zakończony małżeństwem (kochamy szczęśliwe zakończenia) raczej nie przeszkadzał w reklamie ich wspólnych filmów. "The Big Sleep" na podstawie kryminału Raymonda Chandlera to film długi i zagmatwany, ale raczej winą za taki stan scenariusza należy obarczyć autora, którego większość książek jest właśnie trochę za długa i powikłana. Lauren wypadła nawet lepiej, niż w swoim pierwszym filmie, a Bogart pasuje idealnie do roli Marlowe Odrobinę dłużyzny da się wybaczyć, jeżeli przy okazji można oglądać tak dobraną parę.
Filmy noir to głównie mroczna atmosfera i facet w charakterystycznym kapeluszu, a za jego plecami laleczka z papierosowym dymem zakręconym wkoło twarzy - filmy Bogarta i Bacall nie były niczym więcej, ale naprawdę, ta dwójka jak nikt pasowała do obrazka, nawet jeśli przyznać, że kolejne ich filmy razem, czyli "Dark Passage" i "Key Largo", są już gorszymi kopiami dwóch pierwszych.

Jedyne, czego w związku z Bacall żałuję, to przerwy w karierze filmowej, wydaje się, że na rzecz sceny (na 10 lat!). Ogrom czasu wyrwany z życiorysu kina i zapewne sporo świetnych ról, które nigdy nie zostały zapisane na dłużej przez kamerę.
Powróciła rolą Mrs. Hubbard z "Morderstwa w Orient Expressie" i chyba zbędnym powtórzeniem będzie, że wypadła oczywiście genialnie?

Nie da się zaprzeczyć, że grała w sumie podobne role (przynajmniej w tych kilku filmach, które widziałam), pozornie chłodnej kobiety o ostrym charakterze, ale naprawdę wychodzi jej to idealnie. Kolejna rola w adaptacji kryminału Christie, "Randez-vous ze śmiercią" to ponowny sukces w całkowitym przeskakiwaniu poziomu reszty obsady - co dziwne, ponieważ chyba od czasów "Żony modnej" z 1957 roku, nie zagrała żadnej roli pierwszoplanowej, a nawet jeśli, to w bardzo mało znaczących filmach. Zastanawiam się, czy ja ją przeceniam, czy jednak naprawdę jest bardzo dobrą aktorką, tylko jakoś tak wyszło, że grała mniejsze role? Ale w sumie "jakoś tak wyszło" - to nie jest odpowiednie podsumowanie wieloletniej kariery sławnej aktorki, która przestała pojawiać się w rolach głównych.

Tak czy inaczej, według mnie jest świetna, chociaż możliwe, że za mało o niej wiem. Nie widziałam nawet połowy jej filmografii i nigdy nie wczytywałam się uważnej w szczegóły jej życia - ale co z tego. Bacall ma klasę, siłę, charakter, urodę, jest gwiazdą z definicji.
Mogłabym być mężczyzną w tym momencie, chociaż nie wiem, co niby bym miała robić, jako ten mężczyzna potencjalny. Śpiewać sonety do Bacall pod cudzym balkonem?
Tak czy inaczej, Lauren Bacall jest moją prywatną legendą i jeżeli o mnie chodzi, przeskoczyła swojego sławnego pierwszego męża o kilka długości.

4 komentarze:

Chihiro pisze...

Nie widzialam Bacall w wielu filmach, ale zawsze zachwycal mnie jej chlod, klasa i fantastyczny glos. Rowniez dziwie sie, jak mozna nie dostrzegac jej piekna. Nie byla klasyczna pieknoscia (ale takie sa nudne), nie byla typowa "dziewczyna z sasiedztwa" (takich jest na peczki), nie przymilala sie, nie krecila tylkiem, nie usmiechala sie non stop. Dla mnie takze stanowi synonim gwiazdy.
I bylo mi bardzo przyjemnie, gdy w "Polbracie" Christensena pojawia sie jako wazny element historii...

tamaryszek pisze...

Narobiłaś mi apetytu na biografię LB; najlepiej taką z pakietem filmów na dvd, bym mogła zweryfikować analizy ról i wszystkie impresje na jej temat wygłaszane.
Mam w głowie to nazwisko i wizerunek, ale filmy zniknęły gdzieś w zapadni mojej pamięci.
Akcentujesz pewien typ kobiecości, który Bacall reprezentuje: elegancja, chłód, zadziorność, przebijanie się z tła (to bym najbardziej chciała sprawdzić, bo intrygują mnie ludzie, których słychać, choć mikrofon trzyma ktoś inny, i których widać, choć reflektor ich nie punktuje). Cenna notka, jak wspominałam: apetytu nabrałam.
Pozdrawiam.
ren

liritio pisze...

Chihiro, w "Półbracie" Christensena powiadasz, chyba czas w takim razie ruszyć pana Christensena :) chociaż ostatnio broniłam się przed skandynawską literaturą jak mogłam.
A Bacall jest piękna według mnie, chociaż piękno jest już dyskusyjne, dla każdego co innego. Niemniej jednak klasę kobieta ma na pewno. Surową i mało przymilającą się, ale takich nie lubię.

Tamaryszek, sama sobie narobiłam apetytu na jej biografię, tak szczerze mówiąc, przede wszystkim jej autobiografię, zapewne niedługo przeczytam. A do jej filmów polecam wrócić, niektóre są klasykami kina :)
Zawsze budzili we mnie sympatię ludzie, którzy nie narzucają swojej osoby, a jednak są nie do przeoczenia - tak jak napisałaś, Bacall jest podobna. A taka jej kobiecość jest właśnie tą, która mnie najbardziej przypada do gustu, chociaż rozumiem, że niektórzy mogą postrzegać ją jako w sumie nieprzyjemną, chłodną i wyniosłą.
Pozdrawiam :)

Anonimowy pisze...

MARILYN, jeśli już. Pzdr.

Prześlij komentarz