niedziela, 11 lipca 2010

"Ktoś we mnie", Sarah Waters.

Nie czytałam żadnej wcześniejszej książki tej autorki i nie przeczytam. Nie dlatego, że po "Kimś we mnie" poczułam się zniechęcona, skąd, po prostu tematyka wcześniejszych raczej mnie nie interesuje. A czego by o Sarze Waters nie mówić, jej książki niewiele oferują poza dobrą fabułą i tematyką - kiedy ta część nie pasuje, nic nie pasuje, a objętościowo są spore.

"Ktoś we mnie" bardzo kojarzyła mi się z moim ukochanym "Powrotem do Brideshead", chociaż na pierwszy rzut oka te dwie książki pasują do siebie jak pięść do nosa. Ale jednak, człowiek z zewnątrz, który dzięki odpowiedniemu splotowi okoliczności staje się bliski rodzinie z wyższej klasy, z czasem zyskując jej zaufanie, poznając tajemnice i wreszcie mając ogromny wpływ na jej losy. Co prawda "Ktoś we mnie" książce Evelyn Waugh do pięt nie dorasta (gdyby tylko książki miały pięty), również ich porównywanie jest odrobinę absurdalne, skoro czasy i gatunki obu książek są raczej odmienne. Ale co poradzę, że mnie się kojarzy.

Doktor Faraday zapoznaje się z rodziną Ayresów, która właśnie przeżywa na własnej skórze powojenny zmierzch arystokracji podczas rządów Partii Pracy. Razem z rodziną poznaje także jej ogromny dom, w którym bywał jako dziecko, jeszcze kiedy jego matka pracowała u Ayresów na służbie.
A dom jest głównym wątkiem powieści, bowiem czai się w nim jakieś tajemnicze zło. Dwa podejścia można obrać w interpretacji fabuły, czy to szaleństwo opętało Ayresów, czy jednak w ich pełnym nastrojowo ciemnych i skrzypiących pomieszczeń dworze pojawił się duch?

Doktor Faraday mnie irytował, niby wykreowany na subtelnego i pomocnego, a jednocześnie męczył swoim gniewem na zanikający przecież podział klasowy i stosunek Ayresów do służby, denerwował klapkami na oczach, które determinowały jego stosunek do młodej panny Ayres i zniesmaczał odrobiną naiwności. Zdecydowanie nie przypadł mi do gustu.

Poza tym, czytając "Kogoś we mnie" miałam wrażenie naleciałości z greckiej tragedii, kiedy i tak wiemy, że co by się nie działo, dobrze się nie skończy. Zabrakło więc zaskoczeń jakichkolwiek, chociaż niektóre sceny trzymały w napięciu, tworzyły tajemniczą atmosferę, jakoś nie mogłam się wciągnąć w książkę. Może to mnie brakuje wyobraźni, może jestem tępą realistką i w książce Sary Waters dostrzegłam za mało? Bo nie mogę zmienić faktu, że tajemniczy dom był dla mnie chylącą się ku ruinie posiadłością, która swoją wielkością i powolnym rozkładem przyprawiła właścicieli o chorobę psychiczną. Jak również, że szkoda mi było Ayresów tak potwornie nieprzystosowanych do powojennej rzeczywistości, którym na dodatek los raczej nie pomagał. A Faraday mnie złościł i tyle. Dodałabym nawet, że postać Faradaya wyszła, chyba niezamierzenie, na gruboskórną i głupią, ale to może już moja prywatna irytacja przeze mnie przemawia.

I co, tak objechałam książkę, która przecież nie jest zła. Może za długa, ale na pewno warta przeczytania. Chociażby za względu na szczegółowo rozpisane tło społeczne, a także ze względu na klimat powieści (prawie) grozy. Ja taka trochę dziwna jestem i ciężko mnie przestraszyć, a "Ktoś we mnie" ma potencjał.
Ja jednak wybieram chociażby "Rebekę", kiedy pragnę grozy i "Powrót do Brideshead", kiedy brak mi angielskiej arystokracji po przejściach.
Ale i tak Sarę Waters w sumie polecam, tyle że nie sobie samej.

0 komentarze:

Prześlij komentarz