wtorek, 13 lipca 2010

Zainspirowana, choć także zniesmaczona "Planem b". (reż. Alan Poul)

"Talking about love is like dancing about architecture", tak zaczyna się całkiem niezły film z 1998 roku, "Playing by Heart". De facto mówi te słowa niejaka Joan grana przez bardzo młodą i bardzo niezmanierowaną Angelinę Jolie - owa Joan jest świetnie nastawioną do ludzi kobietą. Czasem myślę, że powinnam przyswoić sobie trochę jej podejścia i życie stałoby się łatwiejsze. Ale to na marginesie, tak naprawdę miałam napisać co innego.

Widzicie, jeżeli jest coś, co mierzi mnie w kinie bardziej, niż straszny uśmiech Ewana McGregora, są to na pewno głupie i przesłodzone komedie romantyczne. W jak pokręconym świecie film o mężczyźnie idealnym i kobiecie, która ma spore problemy, poza tym o in vitro i ogólnie o niczym, może być filmem o miłości?
Amerykańskie komedie nie opowiadają o miłości, ale o głupich ludziach, którzy rozbijają się po kościołach (również na mostach i koniecznie w deszczu), wykrzykując wielkie słowa.

A mogłoby by być tak pięknie. Istnieją przecież filmy ładne, lekkie i przyjemnie, które nie sprawiają, że mam ochotę walnąć czołem o stół. Nawet ten nieszczęsny "Plan b", na który poszłam jedynie ze względu na tzw. "babski wieczór", miałby potencjał. Po cóż więc ta obezwładniająca głupota wciskana w co drugi kadr? Czy naprawdę, gdyby główna bohaterka nie miała idiotycznych problemów i zabrakłoby sceny wielkiego pojednania (koniecznie w drodze na porodówkę), zabrakłoby górnolotnych wyznań i zakończenia tak lukrowanego, że aż mdli, film by stracił? Albo nie dotarłby do szerszej publiki? To tyle na temat do bólu schematycznego "Planu b".
Tak, oglądam te szmirowate romansidła, obiecując sobie, że przestanę - ale mój mózg potrzebuje lekkich rozrywek, nie poradzę. Niestety o lekkie rozrywki na wysokim poziomie nie jest łatwo.

A wystarczyłoby cofnąć się na moment do lat 90tych i zaczerpnąć inspiracji. Właściwie to kocham lata 90te - wydaje mi się, że zrobiono wtedy najmniej głupich filmów, których akcja miałaby odpowiadające mi tempo (wspominałam już kiedyś, że stare filmy mnie trochę nużą).
Może powinnam wgłębić się w temat, ale może innym razem podzielę się ogromem mojej miłości do produkcji sprzed prawie dwudziestu lat. Dzisiaj tylko o tym, czego tak bardzo w amerykańskim (i nie tylko) kinie mi brak - normalności.

Zadziwiające, że o ile w filmach sensacyjnych czy horrorach, wszelkie bzdury, przesady i patosy jakoś mało mnie irytują, mam sporą tolerancję. Ale w komediach romantycznych czy obyczajowych jakoś nie mogę. Może dlatego, że wszelkie filmy akcji są mi i tak odległe, tak czy siak nie znam, dajmy na to, pracy tajnego agenta - wszelkie głupoty przełykam więc łatwo, nawet jeśli zwykle je dostrzegam. A jednak wszelkie romanse-niuanse są codziennością, a codzienność tak ośmieszana bzdurnymi scenami jakoś mnie boli.

Także skupmy się na moment na latach 90tych, wystarczy powymieniać: "Kiedy Harry poznał Sally", "Przed wschodem słońca", "Wszyscy mówią: kocham cię" - itd., itp.
Poza tym w latach 90tych nakręcono dwa filmy, które należą do najlepszych (w gatunku), jakie oglądałam, znaczy "Mój przyjaciel się żeni" i "Mąż idealny" - ale o nich również kiedy indziej.
I wreszcie obejrzane niedawno "One Fine Day" z 1996r. - młodzi i piękni George Clooney oraz Michelle Pfeiffer w rolach głównych cieszą oczy, fabuła opiera się na dniu mocno codziennym, choć może bardziej napiętym, niż inne, a film jest miłą opowiastką o miłości, która czeka za rogiem.

Cóż mogę powiedzieć, baba jestem, lubię takie historyjki, byle nie przesłodzone. A "One Fine Day" na pewno do przyprawiających o mdłości słodyczą nie należy, chociaż może za mało w nim zgryźliwości, żebym uznała "One Fine Day" za wystarczająco zabawny. Ale ja to ja i moja niegasnąca potrzeba ironii w otoczeniu jest zboczeniem, które trzeba przyjmować z wyrozumiałym wzruszeniem ramion.
"One Fine Day" jest przyjemny w swej prostocie, jako że wszystko opiera się na spotkaniu dwójki rodziców, Jack poznaje Mel i tyle, w sumie już po kwadransie mogłyby pojawić się słowa "the (happy) end".

Tak naprawdę miałam na celu dojście do wniosku, że przekombinowane filmy amerykańskie zabijają całą ideę zakochiwania się w kimś. Z jednej strony promują mit księcia z bajki, a z drugiej robią z owego księcia idiotę, który nie jest w stanie najprostszej sprawy załatwić po ludzku, tylko musi z siebie robić wariata (właściwie księżniczki z bajki również tu uwzględniam). A mnie się to wszystko zawsze wydaje bezdennie głupie i denerwujące, przez co niestety jakaś połowa amerykańskich komedii romantycznych odpada z definicji. I nie pozostaje mi nic innego jak oglądać filmy sensacyjne, w których przynajmniej mogę się ucieszyć bandą kopiących się po kosatkach twardzieli.

Na koniec muszę tylko dodać, nie oglądajcie "Planu b", nie chcecie sobie tego robić. Lepiej zostać w domu i obejrzeć "One Fine Day". Albo jakiś dobry film z Clivem Owenem... Tak, "dobry film z Clivem Owenem" to recepta na każde zło, najlepiej "Plan doskonały". Ale ja muszę przestać pisać, idąc moimi skojarzeniami można wystukiwać literki do końca świata.
I nie zapomnijcie, nie oglądajcie "Planu b"!

8 komentarze:

Lilithin pisze...

Też oglądam komedie romantyczne i się irytuję, ale co poradzić ;) A Clooney może młody i piękny, ale z włosami przypruszonymi siwizną jeszcze lepszy :)

liritio pisze...

Clooney jest klasyką gatunku :) chociażby "Up in the Air" można tylko dla niego oglądać.

tamaryszek pisze...

Oj, Liritio, ubawiłam się:))
"...nie oglądajcie "Planu b", nie chcecie sobie tego robić..." - szlachetnie i z misją chcesz uratować ludzkość przed zagładą dobrego smaku. Dobrze, ja nie obejrzę. "One Fine Day" już widziałam, "Plan doskonały" sobie zapamiętam. O Boże! A jeśli pomylę? te tytuły są takie podobne! I może się zdarzyć, że obejrzę "Plan b", o nie! Nie chcę sobie tego robić!

Liritio, tak sobie pomyślałam, że jako istota ironiczna poczujesz się wkręcona, jeśli zaproponuję Ci łańcuszek. Dlatego Ci zaproponuję. Zajrzyj do mnie. Oczywiście, możesz zajrzeć tylko po to, by przeczytać pytania:)
Pozdrawiam
ren

liritio pisze...

tamaryszek, zawsze do usług i w bawieniu, i w ratowaniu ludzkości :) Dobrze, że nie obejrzysz, ten film się nadaje do torturowania wrogów.
"Plan doskonały" wart jest zapamiętania, ale jak masz przy okazji kaleczyć się "Planem b", to może lepiej zapomnij o obu ;) z Clivem Owenem znajdą się jeszcze inne filmy.

A łańcuszek, hmm, zobaczymy, zajrzę na pewno, skoro w ogóle często do Ciebie zaglądam nawet bez łańcuszków :)

Chihiro pisze...

Kiedys ogladalam komedie romantyczne, ale mi przeszlo. Mam jednak wrazenie, tak jak Ty - tyle ze Ty mam je poparte ogladaniem filmow, a ja niczym - ze teraz te komedie sa glupsze, puste, nudniejsze.
Za komediami nigdy specjalnie nie przepadalam, ale z lekkich filmow z lat 90-tych, ktorych nie wstydze sie ogladac i teraz, lubie "Co gryzie Gilberta Grape'a?", "The Thing Called Love" ("W pogoni za sukcesem"), "Uryte pragnienia"
Podobaly mi sie kiedys "Ich troje", "Co sie wydarzylo w Madison County", "Skrawki zycia", "Chasing Amy", "Wielkie nadziej" z Ethanem Hawkem. Jeszcze pare na pewno by sie znalazlo :)

papierowa latarnia pisze...

o "Co sie wydarzylo w Madison County" wspominane przez Chichiro
"Czego pragna kobiety" tez mi sie podobalo choc troche nowsze
"Bez granic" z Owenem, troszke pompatyczne ale...
i w ogole tez lubie, ale nie taki durnowate ktore leca teraz wiec myslimy podobnie
wole wracac do tych starszych :)

froasia pisze...

Niestety obejrzałam ;) Ale jestem podobnego zdania do Ciebie, z tym, że ja akurat traktuję komedie romantyczne z dużą tolerancją. W tym przypadku jednak mi jej brakło ;) Kompletna klapa. Jedynie J Lo ładnie wygląda - i to tyle.

liritio pisze...

Chihiro, oczywiście i teraz trafiają się dobre filmy, ale jednak nagromadzenie głupoty jest większe, niż kiedyś. Jest to zjawisko dotyczące nie tylko filmów, ale wszystkiego i jestem ciekawa, czy wynika z ogólnego natężenia produkcji filmów, książek czy muzyki, czy jednak docelowo odbiorcy szukają teraz czegoś takiego.
Poza tym nie oglądałam chyba żadnego z filmów, które wymieniłaś! Muszę to nadrobić.

Papierowa latarnia, "Bez granic" jest pompatyczne nawet nie "troszkę", ale Owen wynagradza wszystko :)

Froasia, "Plan b" jest ciężki, naprawdę, znacznie gorszy niż średnia. A może ja mam mniejszą tolerancję, to prawdopodobne.
A Lopez wyglądała owszem, ładnie. Nawet bardzo, w którejś tam scenie tak jej pozazdrościłam figury :)

Prześlij komentarz