piątek, 27 sierpnia 2010

"Rzymskie dolce vita", Penelope Green.

Ostatnio tak sobie marzę o przeczytaniu książki, w której pani (ew. pan) napisze, jak to ocknęła się pewnego dnia i postanowiła zmienić swoje życie na lepsze, nie udając się w tym celu 3000km w niewiadomym kierunku, do ciepłego raczej kraju.
Ale to chyba na razie pozostanie w sferze marzeń - poza tym zapewne aż tak dobrze się nie sprzeda. Bo cóż napiszą na okładce? "Ziuta X poczuła misję z rana i stała się lepszym człowiekiem". I kto poza mną to niby przeczyta...
Także chyba wypociny w stylu Frances Mayes czy Elisabeth Gilbert są przyszłością literatury traktującej o pogoni za szczęściem. Aczkolwiek łatwo przedstawić taką przygodę jak bajkę o "Kopciuszku", z przesłaniem, że na końcu ciężkiej drogi pod prąd zawsze czeka nagroda.

Chociaż według mnie założenie już jest mylne - zaczynanie od nowa nie jest trudniejsze, niż ciągnięcie dnia za dniem, ze wszystkim co poszło źle.
Ale to jedynie na marginesie wstępu, nie twierdzę, że autorki tego typu książek zachowują się tchórzliwie, przecież rozumiem, że istnieje mnóstwo sytuacji, w których zaczęcie na nowo jest jak najbardziej pożądanym rozwiązaniem.

Wróćmy do Penelope Green.
Prawie trzydziestoletnia Australijka pożegnała się z kolejnym swoim związkiem, uznała swą egzystencję za jałową i wysnuła wniosek, że czas na zmiany - bilecik do Włoch i ciao Antypody.
I tu się rozczłonkowujemy, ponieważ "Rzymskie dolce vita" ma dwóch bohaterów, autorkę i Wieczne Miasto, do którego się przeniosła. I chyba jednak Rzym wychodzi zwycięsko z tego zestawienia charakterów.

Już dawno chyba nie pisałam, że w Rzymie jestem zakochana, także opisy miasta były dla mnie jak odwiedziny u starego znajomego i wywoływały uśmiech na twarzy, naprawdę niezależnie od tego, czy dotyczyły Koloseum czy sprzedawcy rowerów.
Ale muszę przyznać, że Penelope Green opisuje Rzym interesująco, nie ucieka się do pustych zachwytów, ma coś do powiedzenia na temat miasta i Włochów. Przedstawia Rzym od strony codziennej, od strony którą ja kocham i w tym jestem do autorki podobna - ją też pociąga atmosfera tego miasta.

Sama Penelope natomiast nie zrobiła już na mnie tak świetnego wrażenia. Z jednej strony polubiłam tę potwornie emocjonalną kobietę, która pędzi naprzód jak mały czołg. Penelope opisuje różne zmagania w taki sposób, że wydają się niczym bułka z masłem - ale to już chyba efekt uboczny, niezamierzone wrażenie.
A jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Penelope jest dość płytką osóbką.
To nie musi być prawda, po pierwsze książka jest moim zdaniem kiepsko przetłumaczona, po drugie Penelope Green jest dziennikarką, nie literatką, pisze "na szybko" i da się wyczuć, że książka miała być napisana, niekoniecznie z wielkim namysłem, bez zdecydowania, co właściwie ma z niej wynikać.
Niestety jej przeżycia egzystencjalne sprowadzają się do żonglowania mężczyznami i radości z nawiązanych przyjaźni. To nie jest nic złego, ale zabrakło mi czegoś więcej, jakichś wniosków, jakichś myśli niezwiązanych z miłością i poczuciem wyobcowania.

A jednak, chociaż nie wynika z tej książki absolutnie nic, miło jest poczytać o tak ładnie opisanym Rzymie (natychmiast zatęskniłam), jak również o kobiecie, której optymizm pomaga jej przeżyć w niekoniecznie przyjaznym otoczeniu, a szczęście sprawia jej znacznie więcej zdarzeń, niż tylko znalezienie "tego jedynego".

1 komentarze:

the_book pisze...

Takie leciutkie jak piórko książki są czasami potrzebne, a co o Rzymie przeczytałaś to Twoje! :D

Prześlij komentarz