poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Się nawspominałam.

Z góry ostrzegam przed długością.

Takim właśnie wydaniem "Dzieci z Bulerbyn" zaczytywałam się jako dziecko. Co zabawniejsze, jedynie w wakacje pożyczałam sobie tę książkę z małej biblioteki w miasteczku, w którym spędzałam letnie miesiące. Przeczytałam "Dzieci z Bulerbyn" najmarniej dwanaście razy, i chociaż minęło już kilkanaście lat, nadal pamiętam jej większą część, nie tylko "kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej". Nie wiem, czy mając te kilka lat jakąkolwiek książkę stawiałam wyżej, niż właśnie ta.

I z okazji roztrąbionego wszem i wobec powrotu do szkoły przypomniałam sobie o mojej własnej podstawówce. Właściwie o jej bardzo wczesnych latach.
Nienawidziłam "Doktora Dolittle" i popłakałam się na "Psie, który jeździł koleją", a pierwszą lekturą, która wydała mi się w miarę ciekawa była "Awantura o Basię". Nie bardzo pamiętam te wszystkie książki, ale na pewno "Oto jest Kasia" przypadło mi do gustu znacznie bardziej, niż "Karolcia", chociaż i magicznym koralikiem nie gardziłam.

I te moje dziecinne preferencje przełożyły się idealnie na aktualne. Nie czytam książek o magii i zwierzętach, pierwsze mnie irytują (moja nieposkromiona potrzeba trzymania się rzeczywistości ustawia mnie na zdecydowanie straconej pozycji, kiedy kartkuję książkę o elfach i księżniczkach, baśniowość nigdy mi nie pasowała). Drugie powodują zbyt duże, tanie emocje, jako że zwierzęta budzą we mnie znacznie więcej litości, niż ludzie.
Głupia osa, która obija się o szybę tramwaju potrafi zepsuć mi humor i wywołać natychmiastową potrzebę spieszenia jej z pomocą. Jestem jedną z tych osób, które zbierają ślimaki z ulicy i delikatnie przenoszą je na trawę, trzymając za skorupkę. Odwracam żuczki z pleców, wyławiam owady z wody, kiedy pomyślę o przewozie zwierząt do rzeźni, robi mi się bardzo źle, a dziecko, które rzucało kiedyś na moich oczach kamieniem w psa ma spore szczęście, że nie skończyło z kategorią inwalidzką.
Cierpienie zwierząt jest jednym z nielicznych problemów, z którymi całkowicie sobie nie radzę.
Dlatego też wszelakie książki Curwooda o niedźwiadkach, czy właśnie "Doktor Dolittle", cokolwiek, w czym zwierzę jest bohaterem wzbudza we mnie zbyt wiele uczuć, żebym mogła spokojnie czytać. Może to głupie, ale tak już mam.
Zresztą z filmami jest to samo, "Uwolnić orkę", "Lessie, wróć!", "Czarny książę"... Istna galeria koszmaru w poranki z weekendów u babci, kiedy telewizja była zbieraniną strasznych filmów familijnych, koniecznie z jakimś zwierzakiem. Absolutnie nie mogę takich rzeczy oglądać.

Ale dygresję strzeliłam.
W każdym razie, z lektur dla dzieci pisałam już kiedyś o "Poczwarkach wielkiej parady" Haliny Auderskiej, chociaż to może już nie dla dzieci, bardziej młodych panienek. Dopisałabym do tej listy jeszcze kilka naprawdę dobrych i uroczych książek, które czytane były kiedyś. W polskiej literaturze powstało przecież tyle fantastycznych książek dla dzieci i młodzieży, to nie tylko Niziurski, Szklarski i Siesicka. a dzisiaj chyba zostały przygniecione "Harrym Potterem" i pochodnymi.

Chociażby "Paziowie króla Zygmunta" Antoniny Domańskiej. Pamiętam, jak bardzo nie chciałam tego czytać i jak bardzo moja matka mnie namawiała. Aż w końcu, mocno zniechęcona, zabrałam się za książkę, która wydawała mi się nudna, historyczna i w ogóle straszna. I wcale taka nie była, przeciwnie, zabawna, wciągająca, pełna psot i przygód.
Mnóstwo czytałam jako dziecko z tego prostego powodu, że nie miałam ani rodzeństwa, ani telewizji. Jedynie zabawki i książki, z tym że tych drugich sporo więcej. I naprawdę mogłabym recytować tytuł za tytułem, odgrzebując coraz to kolejne. Głównie polskie książki, to jasne, skoro większość moich dziecięcych lektur wydana była przed 1990 rokiem, ale oczywiście pamiętam też zagraniczne. A jednak największy sentyment mam do naszych.
No i do "Dzieci z Bulerbyn".

"Klimek i Klementynka" Marii Kruger, książka, której już wieki nigdzie nie widziałam, a kiedyś kochałam ją bardzo, chociaż już teraz słabo pamiętam o czym była. Majaczy mi się tylko obraz budowy jakichś okopów, czy wałów w mieście, znaczy zapewne były to czasy wojny, i bliźnięta plączące się po jakimś młynie, prowadzące śledztwo.
Oczywiście Adam Bahdaj, "Podróż za jeden uśmiech", "Wakacje z duchami", "Kapelusz za sto tysięcy", "Do przerwy 1:0", "Telemach w dżinsach", "Stawiam na Tolka Banana", "Piraci z Wysp Śpiewających"... Dobra, tyle pamiętam, że czytałam i z wielką chęcią cofnęłabym się w czasie, żeby przeczytać od nowa.
Albo jeszcze Hanna Ożogowska i "Dziewczyna i chłopak, czyli Heca na czternaście fajerek", "Ucho od śledzia" czy... O, "Złota kula", "Chłopak na opak", "Głowa na tranzystorach" i "O ślimaku, co pierogów z serem szukał".

Ten wpis wymaga ode mnie szybkich kursów między komputerem a regałem, na którym duża część tych książek stoi, chociaż zagarnąć wszystkich matka mi nie pozwoliła, kiedy z szałem w oczach ładowałam pudła. Ściągam teraz z półek coraz to kolejne, z sentymentem wspominając ich lekturę i z trudem tłumiąc chęć natychmiastowego powrotu do dzieciństwa.
Odkryłam właśnie, że istniała seria wydawnicza "Klub siedmiu przygód" Naszej Księgarni, nie tylko polskie książki dla młodzieży. I "Długi deszczowy tydzień" Jerzego Broszkiewicza, wydany w 1966 i wznowiony w 1991 roku, który mam, zapewne jedno z ostatnich wznowień, które ukazało się w tej serii. "Ząb Napoleona" Minkowskiego! Też stoi, zapomniałam nawet, że takie coś było. Przeglądam właśnie tę stronę i coraz szerzej się uśmiecham, bo sporą część tych książek czytałam, a również pozostałe bym w ciemno czytała.

Ewa Nowacka, Wiktor Zawada ("Kaktusy z Zielonej Ulicy", które przeczytałam w tym roku na nowo i z zaskoczeniem stwierdzam, że da się to czytać mimo upływu lat), Seweryna Szmaglewska... To jest bardzo szeroka rzeka wspomnień, której końca nie widzę.

I jest jeszcze książka - zagadka, którą pamiętam dobrze, kilka lat temu chciałam ją znaleźć, ale tytułu czy autora przypomnieć sobie już od wielu lat nie mogę. W tytule było chyba coś o słonecznej ulicy, coś takiego. Wakacje, trójka przyjaciół, podwórkowe bandy, jakieś nacięcia na nożu i chłopiec, który miał w pokoju jelenia (jakąś makatkę, rogi na ścianie...? teraz już nie wiem). Zresztą książka z tej samej biblioteki, która dwanaście razy umożliwiła mi lekturę "Dzieci z Bulerbyn" - właśnie stamtąd czerpałam niekończące się stosy książek, potem już nie tylko dla dzieci, i kiedy dzisiaj patrzę na ogołocone półki... Źle mi się robi na myśl, że wszystkie te książki zostały wyrzucone, w najlepszym razie oddane. Panie bibliotekarki w bezsensownym amoku czyszczą półki jak leci, robiąc miejsce na Norę Roberts i kolejne wydania L. M. Montgomery (przeciwko tej drugiej nic nie mam, ale przecież na niej literatura adekwatna także dla młodzieży się nie zaczyna i nie kończy!)

Dobrze, pora zakręcić zawór i uciąć w tym miejscu potok słów, który wyszedł mi przypadkiem, jako że docelowo miałam napisać o obejrzanym wczoraj filmie. Ale w radiu usłyszałam coś o liście lektur i pierwszym września, i tak już poleciało.
Jeżeli dobrnęliście do tego zdania, jesteście dzielni.
A ja teraz będę musiała być równie dzielna i wrócę do pracy, zamiast zaszyć się na jakimś drzewie z jabłkiem i "Paziami króla Zygmunta". Ale już wiem, co będę czytała przy kolacji.

Rys. jelenia ze strony Cherry Orchard Studio.
Nie żeby mnie urzekł pięknem, ale potrzebowałam jelenia.

9 komentarze:

ktrya pisze...

"kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej" podśpiewuje do dziś w melodii jakiej mama zanuciła i nie dam się już przekonać do innej... a i od Lisy zaraziłam się kolekcjonowaniem zakładek ;) przy psie też płakałam, podobnie przy Chłopcach z placu broni
Doktora Dollitle lubiłam, choć książki wydawały mi się nudne... Curwooda nie byłam w stanie czytać z tego samego powodu co ty... Ożogowskiej czytałam bodajże Głowę na tranzystorach i podobnie jak Wakacje z duchami nie wspominam tych książek z szczególną czcią
Oto jest Kasia, (moja imienniczka)spodobała mi się
a Plastusiowy Pamiętnik?

Anonimowy pisze...

Wszystkie te książki czytałam w dzieciństwie i wspominam je bardzo dobrze. Też płakałam przy "Psie, który jeździł koleją" i "Chłopcach z Placu Broni". Uwielbiałam "Tego obcego".Do tego zaczytywałam się w Siesickiej - szczególnie pamiętam "Zapałkę na zakręcie", "Jezioro osobliwości". No i J.Chmielewskiej serie o Janeczce i Pawełku, i Teresce i Okrętce... Do tego cały Pan Samochodzik. Nie wiem, pewnie jeszcze coś bym znalazła w pamięci i na swoich półkach. Pozdrawiam.

Marzena Zarzycka pisze...

Też mnie ostatnio ogarnęła tęsknota za literaturą dziecięcą/młodzieżową... Żałuję, że kiedyś nie kolekcjonowałam książek w bardziej świadomy sposób, bo obawiam się, że niektóre tytuły mogą kiedyś zniknąć, tak jak napisałaś, przygniecione "Harrym Potterem". Ale powoli nadrabiam braki. W mojej rodzinnej miejscowości jest biblioteka, w której jest oddzielna półeczka z książkami za 50 gr. Już niejeden klasyk uratowałam od zapomnienia:)) Za każdym razem tam zaglądam.

Pozdrawiam!

liritio pisze...

ktrya, przy "Chłopcach z placu broni" nie płakałam, ale w sumie nie doczytałam do końca :)
a czci dla tych książek ja także nie mam, jedynie sentyment mały, bo mnie się to wszystko z byciem dzieckiem kojarzy.
A Plastusiowy Pamiętnik jest cudny, nawet mam jeden zachowany :) ...hmm, o ile nie oddałam swojej chrześnicy, to jeszcze mam.

beatrix73, znam wszystkie książki, o których piszesz :) naczytało się tego te lata temu; Siesicką w sumie średnio lubiłam, ale jeszcze pamiętam jej książkę "Zapach rumianku". Pozdrawiam :)

Inez, żałuję, że w tej bibliotece, o której pisałam nie ma czegoś takiego. Chociaż w domu, w którym spędzałam letnie wakacje (znaczy, nadal czasem tam jeżdżę) stoją pudła z książkami wyciągniętymi z tej biblioteki po zalaniu, kiedy te stosy książek wydawanych jeszcze w płótnie itp. głupie baby chciały wyrzucać, nie wiem, skąd one się urywają.
Ja mam to szczęście, że moja matka ściągała do domu książki dla dzieci, kiedy byłam mała, więc trochę się tego nazbierało.

Tucha pisze...

Ojej :):):)
Ileż wspomnień :) :) :)

liritio pisze...

Tucha, ileż uśmiechów :)

Szymon pisze...

Od razu odżyły moje najcudniejsze wspomnienia lektur z dzieciństwa! Uwielbiam "Dzieci z Bullerbyn"!!! Do tego jeszcze seria Pana Samochodzika, przygody Tomka Wilmowskiego, książki Nizurskiego, Bahdaja, Maya... Ehhh... łza się w oku kręci!

liritio pisze...

Simon, a Maya nie lubię :) ale i tak czytałam. Pana Samochodzika znałam na pamięć prawie, ale tylko te oryginalne, pisane przez Nienackiego. Bo potem kontynuacja serii, nie mam pojęcia czyjego autorstwa, była dość kiepska.
A "Dzieci z Bulerbyn" są najlepsze, zastanawiam się czasem, czy dzisiaj też dałabym radę je przeczytać.

Ysabell pisze...

Jakie cudne wspomnienia. Ja czytałam większość z tego, o czym wspominasz, a poza tym jeszcze trochę fantastyki: opowiadania Bułyczowa o Alicji i powieści Broszkiewicza...

Pamiętam też "Godzinę pąsowej róży", przeczytałam ją mnóstwo razy.

A "Dzieci z Bullerbyn" ostatnio sobie powtarzałam (nowe wydanie jest takie samo jak stare, tylko to czerwone płótno jest narysowane, to chyba to z Twojego obrazka) i nadal bardzo je lubię... Ja zresztą bardzo lubię wracać do dziecięcych lektur.

Prześlij komentarz