poniedziałek, 4 października 2010

Serial, serialu, serialowi...

Wiem, że sezon serialowy, który rozpoczął się raptem dwa tygodnie temu, został już w każdą stronę podsumowany i przedyskutowany. Ale jednak o serialach bym chciała napisać i ja, bo serialową panienką jestem już od kilku lat. Chociaż - o dziwo - do wieku zaszczytnego, dwudziestoletniego, broniłam się przed serialami zębami i pazurami. A potem, nagle, już nie.

Wrzesień przeminął, edukacja szkolna ruszyła na dobre (co gorsza, właśnie rusza także akademicka, a mnie się oczywiście nie chce), należy kaganek oświaty wspomagać. Dlatego też, drogie dzieci, nie-dzieci, ale starsi z duszą dziecka albo i bez, przypomnimy sobie dzisiaj przypadki. Że przypadków jest siedem, trochę nam to zajmie.

Mianownik, kto, co rządzi w tym sezonie? O dziwo "Castle". Pierwsze odcinki trzeciego sezonu nie opuściły poziomu, chociaż również go nie podwyższyły. Beckett ma dziwne włosy, ale postaram się jej to wybaczyć, Castle uroczy jak zwykle, chemia między nimi działa, postaci poboczne bawią mnie nadal i aż chce się oglądać dalej. A zagadki równie zagadkowe, co wcześniej (czyli zagadkowe średnio, ale wystarczająco). Szokuje mnie fakt, że na "Castle" czekam najbardziej, bo ani tego typu seriale nie wciągają mnie jakoś specjalnie (wszelakie "Bones", "CSI", "Criminal Minds", "The Mentalist"... ani, ani), a wszystkie moje kochania serialowe nie powinny się popsuć (ale się spsuły). I tym sposobem "Castle" wylądował w mianowniku.

Dopełniacz, kogo, czego bardzo mi brak? Jest seria, zakończona jeszcze w 2008 roku, ucięta po pierwszym sezonie. I ja się pytam, dlaczego!? "Moonlight", wyjątkowo się wpisuję tym w wampirze trendy, wampir - detektyw, młody (no, prawie...), zdolny, atrakcyjny. Do tego piękna dziennikarka i jej narzeczony - prokurator, była żona wampira, mocno obsesyjna na jego punkcie (wątek wyjątkowo podobny do tego w późniejszym "True Blood") i mój ulubieniec oraz wisienka na torcie, przyjaciel głównego wampira, oczywiście również krwiopijca. Czarujący i złośliwy milioner, taka urocza zaraza :) Że główny bohater był trochę zbyt szlachetny jak na moje gusta, drobnostka, bowiem postać jego kolegi wynagradzała mi z nawiązką niektóre odrobinę zbyt mydlane zgrzyty. Akcja nie była zła, więcej, coraz ciekawiej się rozwijała. Ja, szczęśliwa jak prosię na deszcz, skończyłam pierwszy sezon, sięgnęłam łapką po drugi, macam, macam, a tam pusto!! Nie ma wcale...

Celownik, komu, czemu powinno się obciąć uszy za karę? (jak celownik, to celownik) Przede wszystkim House'owi. Doktorowi House'owi, któremu jeszcze cztery lata temu gotowa byłam urodzić siódemkę dzieci i każde nazwać Lupus! Pierwszy odcinek siódmego sezonu osłabił mnie całkowicie. Nudny House i Cuddy, nudny przypadek, nudna Trzynastka i Foreman, Tauba nawet nie pamiętam, a Wilson jakby sam siebie zmuszał do trzymana się w roli. Jedynie Chace broni się, jak zawsze. To mógł być sezon - hit, wielki powrót po średnio udanych seriach poprzednich kilku, ale coś nie wyszło i po pierwszym odcinku dziękuję bardzo. Może obejrzę jeszcze ostatni.

Biernik, kogo, co odznaczyłabym orderem z buraka cukrowego? "Lie to Me" - takiej bzdury dawno już nie widziałam. I to bzdury poważnej, bzdurnej całkowicie i przez duże "Be". "Lie to Me" to nie byle jaka Bzdura, miejcie to na uwadze. Serial proceduralny, bardzo eleganckie przestępstwa naszpikowane kłamstwami do odczytania plus schemat przeciętnych postaci - całkowicie papierowych i banalnych. Obejrzałam dwa odcinki i prawie udusiłam się ze śmiechu. Śmiechu bardzo dyskretnego, bowiem nie można z takiego serialu jak "Lie to Me" śmiać się równie otwarcie, co z "Mody na sukces" czy "Klanu"! Uśmiałam się z tych idiotycznych wstawek do rozmów, kiedy jeden pan mówi tekst-puentę na koniec, a jego rozmówczyni odpowiada "pokazałeś smutek" (w sensie, że na twarzy). Może moje ubawienie jest irracjonalne i ten serial ma drugą, inteligentną stronę, ale mnie dialogi w stylu "pokazała strach" doprowadzały jedynie do pokazywania skrajnego rozbawienia.

Narzędnik, kim, czym zadziwiam sama siebie?"Plotkarą" i "Glee", przy czym nie wiem, którym bardziej. Serial o dzieciach z Upper East Side, które mają problemy dorosłych i ich rodzicach, którzy mają problemy wybitnie dziecinne. Ale wszyscy są ładnie ubrani, wymieniają się złośliwymi dialogami a intryga goni intrygę. Do tego serial o dzieciach z liceum, które fajnie śpiewają, oblewają się napojami z dystrybutora i od czasu do czasu wydrapują sobie oczy. A jednak dziwnie się czuję, śledząc z uwagą całkowicie abstrakcyjne losy bohaterów "Plotkary" - której scenarzyści chyba ściągają z "Mody na sukces" ostatnimi czasy. Równie dziwnie się czuję oglądając serial o śpiewaniu w liceum. Przecież z założenia to powinno być głupie, a jak przeczytałam opis "Glee", uznałam, że w życiu tego nie obejrzę. I proszę.

Miejscownik, o kim, o czym najchętniej bym napisała mnóstwo pochwalnych zdanek, gdyby nie to, że czas antenowy tych seriali skończył się lata temu?
"Seks w wielkim mieście", "Przyjaciele" i "Na wariackich papierach" (młody Bruce Willis, marzenie). Odcinki "Seksu..." znam na pamięć, mam wszystkie i czasem do nich wracam, śmiejąc się w kółko z tych samych linijek i niezmiennie pochłaniając jakieś jedzenie, jako że i sławne cztery panie w kółko coś jedzą.
"Przjaciele" są genialni i kropka. Chandler jest podwójnie genialny i go kocham. I też kropka.
A "Na wariackich papierach" to serial tak wdzięczny i pełen prześmiewczych odniesień do przemysłu filmowego, że aż miło do niego wracać. Pierwsze dwa sezony to prawie poważny serial o agencji detektywistycznej, a kolejne to narastająca autoironia. Nie zaprzeczę, że kontynuacje są gorsze, niż te dwa pierwsze sezony, ale tak czy siak, młody Bruce Willis to argument nie do zbicia. I ta piosenka z czołówki! Ach, wakacyjne powtórki w telewizji przypominają się same.

Wołacz... O Hanku Moody! (Californication) O Peterze Burke! (White Collar) Gdzie jesteście, kiedy Was potrzebuję! I dlaczego wracacie dopiero w styczniu...?

Kończąc nieco przydługi wywód, piosenka, której nie można nie znać.
"Moonlighting" Al Jarreau.
Ja mogę z nią w ciemno iść nawet na karaoke, odkąd miałam naście lat jeszcze nie zapomniałam.


PS. Przypisując tagi dotarło do mnie, że to wszystko są amerykańskie seriale. Niedobrze. Ale inne też znam, tylko... No niestety inne, w przypadku seriali, często znaczy gorsze.

16 komentarze:

Agna pisze...

Świetna konstrukcja wpisu, jestem pod wrażeniem. Zrobiło mi się smutno po ostatnim odcinku "WC". Burke jest z odcinka na odcinek coraz ciekawszy, a na początku sprawiał wrażenie lekko zfrajerowanego. ;)

Castle, kocham czytać zachwyty nad tym serialem.

Z Housem pożegnałam się chyba w drugim sezonie.

"Na wariackich papierach", to były momenty i rodzinne oglądanie. ;)

Libraia pisze...

A propos Lie to me (mnie się osobiście przyjemnie oglądało), choć wygląda jak bzdura, choć stwierdzenia w dialogach typu "pokazałeś smutek/strach/wstyd" mogą wydawać się głupie - polecam lekturę o mikroekspresjach i o tym jak pokazujemy na twarzach nasze emocje i uczucia, nawet jeśli bardzo nie chcemy ich pokazywać...

pozdrawiam :)

liritio pisze...

Agna, dziękuję, się starałam :)
White Collar bezczelnie przerwali w samym środku! Ja chcę więcej. A Burke stał się moim ulubieńcem już od początku, chociaż faktycznie sprawiał wrażenie trochę sztywnego. Ale ja lubię takich ponurych :)
A z Housem byłam twarda, cztery sezony w całości, piąty i szósty kawałkami... Ale popsuli bardzo.

Libraia, temat odczytywania tych, jak to elegancko określiłaś, mikro ekspresji jest bardzo ciekawy sam w sobie i niewiele na ten temat wiem, możliwe, że z czasem coś doczytam. Ale konstrukcja dialogów w tym serialu kulała, oj kulała. A szkoda, bo pomysł sam w sobie rewelacyjny, tylko wykonanie takie zabawne :)

Ysabell pisze...

Wpis bardzo fajny, świetnie się czytało i chociaż mniej-więcej zgadzam się z Tobą tylko co do Castle'a (fajny ale bez przesady) i House'a (obejrzałam ze dwa czy trzy sezony, nie wiem czy całe), to przeczytałam całość z zainteresowaniem i uśmiechem. :)

Ja z kolei zorientowałam się, że w zasadzie nie oglądam amerykańskich seriali (żeby to nadrobić zaczęliśmy "Werehouse 13", ale niespecjalnie nam idzie), za to bardzo lubię brytyjskie ("Life on Mars" i "Ashes to Ashes" lądują koło pierwszego miejsca moich ulubionych seriali i, zwłaszcza ten pierwszy, są najlepszymi serialami jakie widziałam do tej pory), a mój ostatnio ulubiony okazał się być kanadyjski (zaskoczenie, bo kanadyjskie widziałam do tej pory tylko "Na południe" chyba...) — "Flashpoint" o kanadyjskich siłach specjalnych w stylu SWAT, tylko bardziej wysublimowanych, których priorytetem jest załatwianie wszystkiego po dobroci (zakochałam się w tym serialu).

Inna rzecz, że ja nie jestem specjalnie wierna. Nawet jak serial bardzo mi się podoba nie mam specjalnego parcia, żeby go oglądać w całości. Zazwyczaj jest tak, że niektóre odcinki mąż ogląda beze mnie, a ja później ich nie nadrabiam, bo mi się nie chce. Pewno dlatego nie lubię metaplotu w serialach...

A swoją drogą mnie się "Lie to me" raczej podoba i tak sobie pomyślałam, że w sumie ja na co dzień też mówię ze znajomymi podobnie jak bohaterowie serialu (jestem z zawodu psychologiem)... Albo przynajmniej nie widzę w nich nic zabawnego. :/ Aż się boję o czym to świadczy... :D

Mariusz Czernic pisze...

Świetny pomysł z tą odmianą przez przypadki. Moje zestawienie seriali na pewno wyglądałoby inaczej, bo wielu wymienionych przez Ciebie seriali nie oglądałem.

W mianowniku dałbym "Dextera" - za chwilę będę oglądał epizod 5x02. W dopełniaczu umieściłbym "24 godziny" - serial miał wprawdzie aż 8 sezonów, ale i tak będzie mi smutno bez Jacka Bauera. I tylko z tymi serialami byłem zawsze na bierząco, na pozostałe seriale mogę poczekać na premierę w polskiej telewizji.

Serial "Lie To Me" podoba się mojej siostrze, ale ja po obejrzeniu pięciu odcinków zrezygnowałem. Chociaż "Przyjaciół" oczywiście lubię to jednak w miejscowniku umieściłbym inne, lepsze moim zdaniem, sitcomy: M*A*S*H, Hotel Zacisze i 'Allo 'Allo. Czyli oprócz amerykańskich seriali znalazłbym miejsce dla dwóch brytyjskich.

Na temat serialu "Na wariackich papierach" mam inne zdanie. Mnie się on w ogóle nie podobał - niby komedia kryminalna, a ani to śmieszne, ani ciekawe.

Ja pisze...

Mnie też brakuje "Moonlight". A wiesz, że podobno miło byc ok 5 serii, ale obcieli, bo serial miał niską oglądalność :(((

liritio pisze...

Ysabell,"Life on Mars" faktycznie wydaje się ciekawe.
A co do wierności, ja właśnie odwrotnie, potrafię się męczyć nad odcinkami, tylko po to, żeby nic mi nie umknęło. Ale też z drugiej strony, jak dam sobie spokój (jak z "Housem") to nie da rady wrócić do oglądania.
A komentarz do "Lie to Me", cudne :D Ale napisałam, moje rozbawienie może być irracjonalne i bezpodstawne, więc podejrzewam, że Twoje rozmowy ze znajomymi świadczą jedynie o wykształceniu psychologicznym :)

Peckinpah, moje zestawienie jest bardziej odzwierciedleniem chwili, za jakiś miesiąc czy dwa mogłoby się znacznie zmienić.
Do "Dextera" jakoś nie mogłam się przekonać, bez konkretnego powodu nawet, może zupełnie inne wyobrażenie sobie książek tak zgrzytnęło z serialową ekranizacją?
O "24 godziny" słyszałam same pozytywne opinie, chociaż koncept (przynajmniej pierwszego sezonu) wydał mi się nieco dziwny. Ale nie widziałam ani jednego odcinka, więc nie wiem.

Ach, "Hotel Zacisze" i "Allo! Allo!" - nigdy nie lubiłam ich oglądać, jestem odmieńcem :) Co innego "M*A*S*H", rewelacyjny. Ale to chyba kwestia przypadku bardziej, jeżeli chodzi o starsze seriale, na które trafiłam, te oglądałam. Np. na "Na wariackich papierach" napatoczyłam się przypadkiem w wakacje i tak już zostało :) ale nie dziwię się, że może się nie podobać, mało w tym serialu było czegoś poważniejszego, jakby ciężaru treści zabrakło.

Zaczytana, jak to niską? Niemożliwe :) obcięli, bo są bezczelni i straszni. A mogliby zrobić chociaż dwa, żebym przynajmniej mogła z mądrą miną stwierdzić "tak, tak, oczywiście, przecież poziom spadł..."

Mariusz Czernic pisze...

Apropo "Dextera" i książek - czytałem tylko pierwszą "Demony dobrego Dextera", podobała mi się, ale uważam, że zmiany wprowadzone przez twórców serialu wyszły serialowi na dobre. Zresztą uważam, że ekranizacje nie powinny być wierne książkom - książki powinny być jedynie inspiracją.

Anonimowy pisze...

Uwielbiam "Castle", ale równie bardzo "Mentalistę" - wciągam się dopiero w 1. sezon. Świetny. Ponadto pochłania mnie 2. sezon "Fringe". Wspaniały. Bardzo lubię seriale, pozdrawiam.

liritio pisze...

Peckinpah, to zależy, np. "Duma i uprzedzenie" - nie wiem czy znasz książkę :) - ekranizacji wierność na dobre wychodzi. Żeby luźno zainspirować się dobrą książką, trzeba mieć pomył, a tego twórcom brakuje nader często.
A w "Dexterze" nawet nie bardzo dałam radę ogarnąć wątki, tylko jakoś mi tak ogólna atmosfera nie pasowała - ja się strasznie opieram na wrażeniach (często kiepsko na tym wychodzę, ale ciężko mi z tym walczyć :)

Beatrix73, w "Mentalistę" również się swego czasu wciągnęłam, ale potem zaczął mnie irytować fakt, że porzucili wątek Red Johna tak beztrosko i zajęli się jakimiś drobnostkami. I skończyłam w przedostatnim odcinku drugiego sezonu przygodę z "Mentalistą".
A "Fringe" nie kojarzę, za dużo tych seriali...

Mariusz Czernic pisze...

"Dumy i uprzedzenia" nie czytałem, ani nawet nie oglądałem żadnej ekranizacji :) O ile filmy mogę oglądać z różnych gatunków to książki czytam zwykle o tematyce sensacyjnej, przygodowej, kryminalnej :)

Wiadomo że np. ekranizacje lektur szkolnych powinny być wierne książkom. W przypadku innych ekranizacji zmiany także często nie wychodzą na dobre, tak jak napisałaś potrzebny jest dobry pomysł. "Lśnienie" Kubricka, choć jest cenione przez krytyków to moim zdaniem film znacznie przegrywa z powieścią Kinga - uważam, że film byłby lepszy, gdyby jednak Kubrick bardziej się trzymał pierwowzoru. Ale już z filmem "Carrie" De Palmy jest odwrotnie - film bardziej mi się podobał od powieści. A "Forrest Gump" Zemeckisa to idealny przykład na to, jak na podstawie 'głupkowatej' książki zrobić arcydzieło ;)

liritio pisze...

Tak myślałam, patrząc po Twoich ulubionych książkach wymienionych na blogu, że Austen może być Ci obca.
Co do "Lśnienia" się zgadzam, "Carrie" nie widziałam, ale np. "Miasteczko Salem" jest nie najszczęśliwiej przełożone na ekran. Znaczy, niby ok, ale jak potem sięgnęłam po książkę - kolosalny rozdźwięk. Podobnie z "Zieloną Milą", miałam ochotę płakać nad obsadzeniem Hanksa w roli głównej, ale to może już moja prywatna antypatia.

"Forresta Gumpa" nigdy nie czytałam, więc nie wiem. Ale generalnie, z ekranizacjami jest ciężko, niezbyt często zdarza się, żeby film chociaż dorównał książce, już nie mówiąc o tym, żeby ją przebił. Poza tym są książki, które po prostu powinny być zostawione w spokoju (jak według mnie chociażby Vonnegut, czy też "Paragraf 22"). Ale np. Philipa K. Dicka aż się proszą o adaptację filmową, więc jak zwykle nie mam jednej odpowiedzi.

Anonimowy pisze...

"Fringe" porównywany jest do "Z Archiwum X", ale moim zdaniem jest ciekawszy. Teraz na tvnie w czwartki dość późno leci 2. sezon, ale trzeba najpierw obejrzeć pierwszy, bo jest dużo powiązań. Serial jest o zjawiskach paranormalnych, bardzo mi się podoba.

Ysabell pisze...

Jeśli będziesz oglądać "Life on Mars", to polecam Ci wersję brytyjską, a nie amerykańską. :)

B. Silver pisze...

Zauroczył mnie twój post. Znam większość tytułów, ale najczulej wspominam Na wariackich papierach. A Moody?? Ach, David czego się nie tknie zamienia w złoto. Istny Midas! :)

Pozdrawiam serdecznie :)

liritio pisze...

Barbara Silver, bardzo mi miło :) Duchovny faktycznie jest niezły w tym, co robi, chociaż byłabym w stanie wypomnieć mu kilka potknięć. Ale za taki wdzięk - każde wybaczę :)

Prześlij komentarz