poniedziałek, 29 listopada 2010

Jakże by inaczej.

Tylko ze Stingiem mogłam rozpocząć zimę.
To, co dzieje się za oknem jest śliczne, ale tylko odgrodzone szybą. Wlazłam w ten śnieg, zimno, sypie w oczy, ślizgam się i nadal sypie w oczy... A nawet grudnia jeszcze nie ma.

Et voila, przyszła zima, a z nią czas na powrót do "If on a Winter's Night" Stinga i ostatniej piosenki, "You Only Cross My Mind in Winter". Tej, która najbardziej we mnie wrosła.


I jak ja dawno nie lepiłam bałwana...

niedziela, 28 listopada 2010

"Kobiety z Czerwonych Bagien", Grażyna Jeromin - Gałuszka.

Uwaga/Attention/Achtung/Attenzione: pociąg relacji Kalejdoskop - Czerwone Bagno nie zatrzymuje się na żadnej stacji. W razie nieodpartej chęci ucieczki przed nie mającym końca marudzeniem autorki niniejszego wpisu sugerowane jest skakanie przez okno. Miłej podróży życzy Kalejdoskopowa Kolej Literacka. Za utrudnienia przepraszamy.

A teraz już bez żartów, para buch, koła w ruch, zniesmaczyłam się bagnami - co w tym dziwnego, bagna same w sobie już są mało przyjemnym zjawiskiem, a co dopiero, jak do takich bagien dodać jeszcze kiepską książkę.
Możliwe, że nie powinnam dzisiaj pisać tej recenzji, jako że wyjątkowo zły humor nakręca mnie do rozjechania doszczętnie "Kobiet z Czerwonych Bagien", ale postaram się o hamulec bezpieczeństwa i może nie przesadzę (w końcu, co to za kolej bez hamulca bezpieczeństwa?).

Problem numer jeden na trasie - nic nowego. A co gorsza, nic ciekawego. Rodzina pełna "niezwykłych" kobiet, z których każda napotyka na swej drodze tego jedynego i niezmiennie wielka miłość się dzieje, ale niestety na Czerwonych Bagnach żaden mężczyzna nie zostanie, co jest obsesyjnie w dialogach powtarzane (nie zostanie, bo nie, klątwa taka może?). Tylko nie pojęłam w trakcie lektury, czy los każdej z pań miał być podobny do reszty, czy jednak nie - i to dręczące pytanie, dlaczego właściwie one są takie dziwne?

Problem numer dwa, główna bohaterka, Kornelia, ma depresję. Bywa - ale rozwiązanie wielkiej zaiste tajemnicy, dlaczego ma ową depresję jest tak... Bzdurne, nielogiczne i na siłę, że aż boli. Boli, ponieważ wbrew moim pełnym niechęci zdankom "Kobiety z Czerwonych Bagien" da się fragmentami przeczytać z zainteresowaniem. Dokładniej jednym fragmentem, całkiem długim - pewnie jedna trzecia książki z tego wyjdzie - na temat najpierwszych pań z Czerwonych Bagien, Julianny i Amelii - po nich wątek niezwykłości zaczął gonić za własnym ogonem i jak każda z pań miała być taka niezwykła, to w efekcie nie była żadna.

Trzeci, już kończę, przerysowywana siła i niezależność kobiet z Czerwonych Bagien. Tragiczne losy, dzielne niewiasty, wszystko fajnie, tylko nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to wszystko trochę na siłę wychodziło. I drugiego wrażenia także się nie pozbyłam, że głębszego przemyślenia "Kobietom z Czerwonych Bagien" brak - już nawet pomijając to odrobinę śmieszne zakończenie. Historia jest na pierwszy rzut oka głębsza, jak to sagi rodzinne potrafią być, pełna ukrytych tajemnic i powiązań. A na drugi rzut oka okazuje się, że jednak nie, dość płytko jest na tych bagnach.

Tak to to, tak to to, Kalejdoskopowa Kolej Literacka się wykoleiła i dalej nie jedzie. A przynajmniej nie na Czerwone Bagna, zmiana trasy na Piaskową Górę. Chociaż przyznam się z lekkim wstydem, że i Piaskową Górę na razie zostawiłam w kącie, na rzecz książki znanej i lubianej, wyczytanej kilka razy - ale kto tam by o to dbał. Do Piaskowej Góry wrócę w swoim czasie.

niedziela, 21 listopada 2010

"Kolekcja namiętności", Natalia Śniadanko.

Okładka straszna, ale najwyraźniej wszystkie okładki serii "Europejki" mają to do siebie, że są przerażające. A jednak, ta szczególnie. Jak to dobrze, że kiedy czytam książkę, okładkę widzi cały świat, ale ja się nie męczę.

Po niefortunnym początku z "Ahatanhelem", "Kolekcja namiętności", debiut pani Śniadanko, okazała się książką znacznie przyjemniejszą i, co tu kryć, łatwiejszą do przyswojenia dla przeciętnej czytelniczki (tzn. mnie, ale mogę udawać, że prowadzę statystyki). Zastanawiam się teraz, czy łatwość przekazu jest równoznaczna z okrojoną ucztą intelektualną i znacznie uboższym strumieniem myśli przekazywanym czytelnikowi? Cóż, nawet jeśli lektura łatwiejsza ofiarowuje mniej, to na pewno skuteczniej, jako że "Ahatanhela" nie skończyłam, a "Kolekcję namiętności" jak najbardziej.

Ołesia, bohaterka "Kolekcji namiętności" jest przykładem galicyjskiej panienki na tropie miłości. Tylko nie wyobrażajcie sobie teraz ogromnego baneru z napisem "ukraińska Bridget Jones!", absolutnie tego nie róbcie. Ołesia nie ma problemu z tropieniem uczuć, nie czeka na księcia z bajki i w ogóle nie o tego typu literaturę się teraz rozchodzi. Ona po prostu rośnie, najzwyczajniej w świecie. A potem jest duża :)

Podobnie, jak w swojej drugiej książce, także w "Kolekcji namiętności" Natalia Śniadanko przemyca szereg spostrzeżeń na temat zróżnicowanej, podzielonej Ukrainy pod płaszczykiem opowieści o dojrzewaniu uczuciowym Ołesi, a czyni to wdzięcznie, ironicznie i bardzo kobieco - cóż, tytuł "Kolekcja namiętności" mówi sam za siebie. Mniej dziwaczna i ponura Ukraina wyłania się z tej książki, nie odstrasza mnie tak, jak ta z prozy Oksany Zabużko czy całkowicie dla mnie niepojętej twórczości Andruchowycza. Tak, w bibliotece wybór literatury ukraińskiej jest wąski i taka też jest moja jej znajomość.
Gdybym miała wybierać książkę na ukraiński rozbieg, właśnie "Kolekcja namiętności" poleciałaby na start, myślę, że mimo iście powalającej okładki także męska część publiczności dałaby radę.

Także określiłabym "Kolekcję namiętności" jako swoisty przewodnik po galicyjskiej mentalności połączony z opowieścią o kolejnych namiętnościach Ołesi (tzn. o jej kolejnych miłościach i miłostkach, żeby nie było, że Natalia Śniadanko napisała książkę o namiętności do śledzi np.)

A w trakcie czytania udałam się mimochodem w podróż po własnej kolekcji namiętności, pewne zagrzebane historie sobie przypomniałam, nad niektórymi się uśmiechnęłam, nad innymi zdecydowanie nie i na koniec stwierdziłam, że ciekawe byłoby wysłuchanie cudzej kolekcji. Gdyby tylko trafić na interesującego gawędziarza...

środa, 17 listopada 2010

"Chemia śmierci", Simon Beckett.

Nie było źle. Więcej, było na tyle dobrze, że zapamiętam nazwisko autora i przy najbliższej okazji pożyczę kolejną książkę o Davidzie Hunterze.

Powalona wrednym stworzeniem, potocznie zwanym chorobą, zakopałam się pod kocem i udawałam, że mnie nie ma. I jak bardzo nie byłabym oczarowana "Bel Ami" Maupassanta, uwierzcie, że nie jestem w stanie czytać dziewiętnastowiecznej prozy, kiedy wszystko mnie boli i przypominam sobie bardzo dokładnie, dlaczego nienawidzę chorować. Zdecydowanie, na listopadowe dogorywanie najlepsze są soczyste powieści kryminalne. Zagadka, detektyw i zły, zły szaleniec.

David Hunter, który oczywiście skrywa bolesną przeszłość - jakże by inaczej - zamieszkał w Manham trzy lata temu, porzucając londyńską karierę antropologa sądowego i skazując się na zesłanie w profesji wiejskiego lekarza rodzinnego. Jednakże - jak w wielu książkach lubią nam przypominać - od przeszłości nie można uciec, więc kiedy dwójka chłopców znajduje zwłoki kobiety w stanie zaawansowanego rozkładu, kiedy ofiara okazuje się jedną z mieszkanek Manham, kiedy policjant prowadzący dochodzenie dowiaduje się o skrywanym zawodzie trzyletniego pana doktora, oczywistym jest, że już mamy nowego detektywa na starcie.

Tak naprawdę "Chemia śmierci" nie poraża fabułą, gdzieś od połowy jest mocno oczywiste, kim okaże się na końcu Zły, Zły Szaleniec (chociaż prawdę mówiąc od początku miałam tylko dwa typy, z których prędko został tylko jeden). A dość proste rozwiązanie wcale mnie nie przekonało, motywy Złego, Złego były trochę naciągane, autor mógł pokusić się o głębsze rozpisanie postaci i odrobinę większe zaskoczenie czytelnika.

A jednak, mimo pewnej płycizny psychologicznej, mimo utartych schematów, przeczytałam "Chemię śmierci" zaciekawiona dalszym ciągiem - chociaż przyznam, że wyszło trochę nierówno. Start książki jest świetny, rozwinięcie obniża lot, a zakończenie pikuje dziobem w glebę.
Jedynie nieco wrażliwszym czytelnikom oraz czytelniczkom polecam odstawienie książki na czas posiłków, bowiem opisy larw, much i tego typu uroczych żyjątek stanowią pewną część obrazowania pracy Huntera, tytuł "Chemia śmierci" nie wziął się znikąd.

Także kończąc spontaniczny wpis na temat spontanicznie złapanej książki - mnie lektura nie skrzywdziła. Simon Beckett ma najwyraźniej talent do pisania, tylko mam nadzieję, że w kolejnych częściach doszlifował trochę kreatywne myślenie.
A i tak, dajcie mi kobietę po przejściach (akurat trochę bzdurnych) i mężczyznę z przeszłością, Złego, Złego Szaleńca, ponurego policjanta i na dodatek to rozkoszne uczucie, które wzbudzają we mnie opowieści o małych miasteczkach z podejrzaną atmosferą ("Miasteczko Salem" S. Kinga, rewelacja), a będę szczęśliwa.

Okładka zagraniczna, bowiem polska wygląda paskudnie (w sumie jest przedrukiem jednego z angielskich wydań).

poniedziałek, 15 listopada 2010

"Where is the joy for the pirate's bride?"

Witam Was w ten piękny, słoneczny (w Warszawie) poniedziałek. Mnie dzień upływa na piciu kolejnych kaw, jako że odsypianie pracy się nie udało - nigdy się nie udaje - przy wtłaczaniu w siebie skrawków jakiejś wiedzy, której i tak nie wykorzystam po studiach. Jest pięknie, ale tylko za oknem. Od tego piękna dzieli mnie szybka (w razie potrzeby zbić...?).

Także dzisiejsze zniechęcenie dostanie podkład ze wspaniałego pana, Stinga oczywiście. Dzisiaj właśnie on jest najwspanialszy - jutro już ktoś inny. A pojutrze znowu Sting. I tak na okrągło.

The Pirate's Bride, Sting.


A w międzyczasie staram się sklecić mądre zdanie na temat "Pożegnania z Afryką", ale opornie idzie. Może poprzestanę na napisaniu tylko zdania, odpuszczę sobie mądre?

czwartek, 11 listopada 2010

"The Merry Gentleman", reż. Michael Keaton.

Chciałabym, żeby wszyscy znali ten film. Jest mądry, cichy i piękny - a chociaż kilka kolorowych obrazków z kamery to rzecz mocno ulotna i błaha, takie trzy przymiotniki kwalifikują się także do opisywania siły i piękna natury.
Ale nie, "The Merry Gentlman" nie budzi takich skojarzeń, po prostu naprawdę rzadko widuję podobne cuda w kinie.

O ile już wiecie, że niektóre filmy mi szumią, jak "Map of the Sounds of Tokyo", powiedziałabym, że "The Merry Gentleman" jest natychmiastowym skojarzeniem z ciszą. Kolejne kadry prowadzą nas przez kilka dni z kilkorgiem bohaterów, a chociaż w tle leci ścieżka dźwiękowa, chociaż prowadzone są dialogi, momentami miałam wrażenie, że scena, którą widzę, jest całkowicie cicha. Kiedy Frank stanął na krawędzi domu, było ciemno i padał drobny śnieg. Kiedy palili choinkę. Kiedy policjant Dave wypijał duszkiem kieliszek skłamanego wina... I tak dalej, kolejne sceny są ciszą, jakby ich ogólna kompozycja wytłumiała dźwięki.

Podobnie jak "A Single Man" Toma Forda, także "The Merry Gentleman" składa się z kadrów będących wizualnymi perłami. Chociaż zawierają może więcej melancholii, a trochę mniej faktycznie dopracowanych w każdym szczególe ustawienia, scenografii i światła.
Ale były momenty, kiedy po prostu chciało się zrobić pauzę i tylko patrzeć, chłonąć nastrój tego filmu przekazywany przez samą wizję. Spójrzcie chociażby na plakat.


Akcja "The Merry Gentleman" jest skąpa w wydarzenia, podobnie jak w słowa. Może dlatego, że trójka głównych i prawie jedynych bohaterów to very private people, małomówni, nawet widza nie wpuszczą do swojego życia.
Jest dokładnie tak, w głąb ich osobowości, przeszłości nie ma dostępu. Kim byli ci ludzie wcześniej, dlaczego żyją tak, a nie inaczej? Co czują, kiedy patrzą w lustro? Ich marzenia, obawy, wszystko ukryte. Ale nie myślcie, że przez to są płytcy, niezrozumiali czy szablonowi. Poznałam ich trochę w trakcie oglądania filmu, tak samo i Wy możecie ich poznać na tyle, na ile Wam pozwolą.

Chociażby Alice (Kelly MacDonald) uciekła od męża, który ją bił. Znalazła pracę i mieszkanie w nowym mieście, gdzie czekała na śnieg. A potem kupiła choinkę. Kocha męża? Chyba nie. A dlaczego pozwalała się bić? Nie wiem.
Albo taki Frank, jest płatnym mordercą, krawcem, od czasu do czasu podejmuje próby samobójcze. I nosi kaszkiet. Nieśmiały? A może tylko odzwyczajony od ludzi? Smutny? Nie, raczej rozczarowany sam sobą.
Jeszcze Dave, policjant, alkoholik, rozwiedziony, z nadwagą, nałogowy palacz. Ogólnie nieprzyjemny, chociaż czasem się stara. Ten akurat opowiedziałby o sobie sporo, ale głównie kłamstwa, i wcale nie chcecie tego słuchać.
Jest także mąż Alice, Michael, który odnajduje Boga. I koleżanka z loczkami, Diane, której życie jest nie takie, jakie by chciała. Oraz policyjny partner, Billy, jego główny wkład w dialog ogranicza się do stwierdzeń "good for you", ale o dziwo wyraża tym wiele.

Michael Keaton zrobił dobrą robotę jako reżyser i świetną w roli Franka Logana. Aktor, który kojarzy mi się głównie ze stwierdzeniem, że był najlepszym Batmanem, pokazał się w tym filmie jako naprawdę dobry artysta, najwyraźniej niedoceniany. Nie kojarzę go z żadnej innej roli, w której musiałby się wykazać grą tak powściągliwą i subtelną, pełną niuansów. A tak właśnie zagrał Franka Logana, byłam pod wrażeniem jeszcze długo po napisach końcowych.
Kelly MacDonald, ten uroczy akcent, aktorka również pomijana, mam wrażenie, a przecież świetna. Jeszcze nie widziałam jej w filmie, w którym byłaby niezaangażowana w swoją rolę, w którym pokazałaby się ze złej strony. A że dotychczas widywałam ją w rolach raczej drugoplanowych (idealna w "No Country for Old Men", równie dobra w "Gosford Parku" czy "Trainspotting"), szkoda tak wyważonego talentu na kreacje aktorskie przechodzące bez echa.

"The Merry Gentleman" nie jest romansem, nie jest kryminałem, thrillerem, filmem obyczajowym... Jest zapisem spotkania pewnej trójki, klatka po klatce prowadzącym nas w ślad ich cichych kroków.
I namawiam Was do pójścia w moje ślady, za nimi.

wtorek, 9 listopada 2010

"The long day is over".

Napisałam o pięknym filmie, ale niepięknie. Przeczytałam i skasowałam, jutro spróbuję ponownie.
A świat wydaje się ciężki ostatnio. Niezgrabny jakby.

Tymczasem cofam się do roku chyba 2003ego, w którym po raz pierwszy natknęłam się na tę panią i jej głos. Słucham kilkunastu jej piosenek od lat i nie pospolicieją, nie nudzą się.
Nie wydała lepszej płyty, niż debiutancka "Come Away With Me". Chociaż "Not Too Late" prawie się udało dorównać tej pierwszej.

Norah Jones, "The Long Day Is Over".

Zamykamy oczy i kiwamy się. I szumi świat.

czwartek, 4 listopada 2010

"Oprócz marzeń warto mieć papierosy", Juliusz Strachota.

Tytuł mnie poderwał - wzięłam i pożyczyłam. No oczywiście, "oprócz marzeń warto mieć papierosy", cóż mogło poderwać mnie bardziej? Pożyczyłam, nawet mimo lekkich obaw ściskających mnie za szyjkę, obaw odnośnie słów "nowa proza polska" w prawym, górnym rogu. Ale pomyślałam, że podobno kto nie próbuje, ten nie żyje (czy jakoś tak, pomyślałam...).

I teraz siedzę, cmokam sobie policzkiem i bębnię palcami w moją biedną, tak już zabębnioną klawiaturę - cóż bowiem innego mi pozostało, skoro najwyraźniej mam umysł zbyt jałowy, żeby "nowa proza polska" zasiała w nim ziarno nowego kaganka polskiej literatury?

Pecha mam lekkiego do polskich książek "nowej prozy" - że tak je wrzucę do jednego worka - tych mądrych (chociaż w teorii), nowatorskich, ambitnych i w ogóle "nowoprozowych"...
Ciągle nie trafiam na te porażająco dobre, które mogłyby skraść mi cenny czas i zachwyt. Nie trafiam również na złe, które skutecznie przekonałyby mnie, że "nowa proza polska" w jakiejkolwiek odmianie jest zdecydowanie nie dla mnie i ja nie dla niej.
Bowiem z krótkimi opowiadaniami - w sumie bardziej z krótkimi formami kolejnych to monologów "miłego" pana z Saskiej Kępy - pana Strachoty zapoznałam się bez wstrętu, natomiast chyba niewiele z nich pojęłam. Znaczy, każde zdanie z osoba jak najbardziej, ale może ogólna głębia mi umknęła?

Nic to, nie każdy musi być mocno rozumny, wiem, ale jednak krótkie podsumowania naszej pięknej rzeczywistości wyszyły autorowi według mnie na jedno kopyto i uparcie negatywne. I to jak ukradkiem negatywne! Pisane, jakby autor puszczał oczko do czytelnika, przerysowując niektóre poglądy, dodając sytuacje nastrojem godne "Opowieści niesamowitych" E.A. Poe, wplatając różne myki, które niby zmieniały wymowę z krytycznej na pobłażliwą.

Także teraz sobie bębniłam, zanim nie zaczęłam wystukiwania literek niniejszego tekstu. Styl J. Strachoty uważam za godny sympatii, uznaję jego talent do pisania, który w spójności tych krótkich opowiadanek widać. Powiedziałabym również, że ten pan obdarzony jest ciekawym spojrzeniem na świat i umie owo spojrzenie przekazać w sposób pociągający - dlaczego nie może z tych wszystkich zalet zrobić lepszego użytku?
Bo książka "Oprócz marzeń warto mieć papierosy" zostawiła mnie w zawieszeniu między bębnieniem w klawiaturę, a wzruszeniem ramion i puszczeniem krótkiej lektury w niepamięć. Także nie wiem, warto, nie warto?

Może zamiast roztrząsać dalej tę kwestię napiszę Wam, że podczas tworzenia tego tekstu okazało się, że nie umiem napisać poprawnie imienia "Juliusz". Za każdym razem zjadam drugie "u" - najwyraźniej moje palce nie są w stanie odtańczyć tak skomplikowanego układu na klawiaturze. Nawet powoli, trzeci palec mi się blokuje nieładnie - chyba ukłonię się "Mistrzowi Klawiatury" :)

A jeszcze, nadal podczas pisania, przypomniałam sobie, że przecież ta książka swoim tytułem od początku przypominała mi o jednej z radosnych piosenek sprzed kilku lat. Et voila, ostatnio bardzo muzykalna się na blogu zrobiłam, staram się walczyć z tą dziwaczną chęcią wstawiania tu muzyki, ale obawiam się, że wolę mam w tym względzie słabą.

Nick Drake, Been Smoking Too Long.


I znowu jest ciemna noc. I chyba pada. I nigdy się nie nauczę długo w nocy spać.

poniedziałek, 1 listopada 2010

"Gainsbourg (Vie héroïque)", reż. Joann Sfar.

Któż go nie zna? No dobrze, możliwe, że ja niespecjalnie. Chociaż "Je t'aime... moi non plus" oczywiście kojarzę. Podobnie jak "Dieu est un fumeur de havanes" czy "La javanaise".
Większych wrażeń na temat Gainsbourga było brak, może Rogera Vadima mi przypominał, może francuską wersję Leonarda Cohena. Film Sfara natomiast pokochałam od pierwszych scen, chociaż obraz jego bohatera trochę mi się wymienił. Na gorszy, co nie znaczy mniej interesujący.
Jak by go podsumować? Wino w postaci papierosów, kobiety i śpiew, oraz niesamowity głos Douga Jones'a w roli Gęby.
To może po kolei.

Papierosy i Gęba. Francuzi, muzycy, bogaci i biedni na salonach - oczywiście nikotyna w każdej scenie. I ten piękny dym... Rozumiem, papierosy śmierdzą - tak, trochę zabijam teraz romantyzm chwili - ale co z tego. Wąski dym z papierosa to wdzięczna sprawa, a nie pamiętam innego filmu, po którym aż tak bardzo chciało by się zapalić i tak elegancki dym wypuszczać w noc. Piszę jedynie o dymie, a mam na myśli całą wizualną część "Gainsbourga", która podpierała pełną abstrakcji i fantazji wariację Sfara na temat biografii. Nie nakręcił filmu przedstawiającego życie klatka po klatce - świat Gainsbourga był zlepkiem rzeczywistości i wyobraźni, Gainsbourga i jego Gęby.

Właśnie, Gęba. Doktor Faustus w wersji współczesnej albo życie francuskiego Żyda, który z pomocą swojej Gęby zmieniał się w iluzjonistę. Gęba jako wyobrażony przyjaciel małego Luciena/Serge'a, samotnego chłopca w czasie wojny, przypominała pociesznego ziemniaka. Aż pewnego dnia wybuchła, a w jej miejscu pojawił się doktor Strachulec (Strachus? Nie pamiętam dokładnie) z długimi palcami pianisty, którego wszyscy kochali mimo strasznego charakteru, ponieważ był elegancki. Tak o Strachulcu opowiadał mały Gainsbourg - a potem ze Strachulcem szedł przez życie. Gęba była głosem ciemniejszej strony jego charakteru i ostatecznie we dwoje zostali - Gainsbourg i Gęba forever.

Kobiety. Szalony facet z wizją, nieszczęśliwy artysta w męce tworzenia, bogaty piosenkarz, którego charyzma przesłaniała oczywistą brzydotę - do takich mężczyzn kobiety lgną jak ćmy do ognia.

A jaka galeria nazwisk, Greco, Bardot, Birkin to sam czubek góry usypanej z przeróżnych pań. Sfar zajął się głównie Jane Birkin pokazując ją jako jedyną "prawdziwą" miłość wśród kobiet Serge'a. Poza Jane, Gainsbourg kochał również rodziców i psa. A na koniec także córki.
Letita Casta jako Bardot wyglądała jak powinna, ale zabrakło jej jakiejś tony wdzięku. Anna Mouglalis w roli Juliette Greco była fantastyczna, aczkolwiek epizodyczna (w pięć minut zdołała mnie uwieść i porzucić, brawa dla niej). Najwyraźniej pani Mouglalis dobrze wypada w rolach silnych charakterów, jej Coco Chanel była równie intrygująca.
I Lucy Gordon, tak prawdziwa w roli Jane, jakby zdarła skórę z mojego wyobrażenia na jej temat i nosiła we wszystkich scenach. We dwójkę z Erikiem Elmosnino nie grali Gainsbourga i Birkin, oni byli tą sławną parą.

Wreszcie najważniejsze i najtrudniejsze, śpiew. Myśląc o sławie Gainsbourga, kto by przypuścił, że w młodości pragnął malować? Całym sobą, niespełnionym marzeniem artysty. W filmie Sfara obrazy pochłania ogień wzniecony przez szał Gęby, a z popiołów ocalała gitara. Gitara, na której Lucien nie potrafił improwizować.

Czytałam, że "Gainsbourg" pierwotnie miał być musicalem - dobrze, że tak się nie stało, że z cyrku wyobraźni przełamanego z dramatyzmem sławy nie zrobili operetki w papierowych dekoracjach.
Śpiewają jednak dużo, ale te piosenki nie trzymają konwencji opowiadania fragmentów scenariusza. Raczej są środkiem wyrazu atmosfery, a czasem po prostu są - jakby nie patrzeć Serge Gainsbourg był przede wszystkim muzykiem, a dopiero potem alkoholikiem, popielniczką i kobieciarzem.
Co zabawne, o ile muzyka Gainsbourga nigdy mnie zbytnio nie porwała, jej wersja stworzona dla potrzeb filmu w wykonaniu chociażby Elmosnino wpadła mi w ucho i nie chce wypaść. Króciutka wersja "La javanaise" w duecie z Mouglalis w moim odczuciu przebija oryginał, chociaż zapewne zostałabym za to umiarkowanie zlinczowana w gronie fanów.
A czarująca i figlarna wariacja "Je bois Intoxicated Man" w duecie Elmosnino plus Philippe Katerine jako Boris Vian skradła mi serce - teraz mam ochotę śpiewać "piję systematycznie" i przytupywać do dźwięków trąbki.



"Gainsbourg" zakończył się stwierdzeniem Sfara, że nie starał się pokazać rzeczywistości, ale swojego bohatera, którego kochał od dziecka przez szklany ekran. I fantazyjny "Gainsbourg" jako ilustracja wyobrażeń reżysera jest filmem znakomitym i (jedyne "ale") zabójczo długim.