poniedziałek, 1 listopada 2010

"Gainsbourg (Vie héroïque)", reż. Joann Sfar.

Któż go nie zna? No dobrze, możliwe, że ja niespecjalnie. Chociaż "Je t'aime... moi non plus" oczywiście kojarzę. Podobnie jak "Dieu est un fumeur de havanes" czy "La javanaise".
Większych wrażeń na temat Gainsbourga było brak, może Rogera Vadima mi przypominał, może francuską wersję Leonarda Cohena. Film Sfara natomiast pokochałam od pierwszych scen, chociaż obraz jego bohatera trochę mi się wymienił. Na gorszy, co nie znaczy mniej interesujący.
Jak by go podsumować? Wino w postaci papierosów, kobiety i śpiew, oraz niesamowity głos Douga Jones'a w roli Gęby.
To może po kolei.

Papierosy i Gęba. Francuzi, muzycy, bogaci i biedni na salonach - oczywiście nikotyna w każdej scenie. I ten piękny dym... Rozumiem, papierosy śmierdzą - tak, trochę zabijam teraz romantyzm chwili - ale co z tego. Wąski dym z papierosa to wdzięczna sprawa, a nie pamiętam innego filmu, po którym aż tak bardzo chciało by się zapalić i tak elegancki dym wypuszczać w noc. Piszę jedynie o dymie, a mam na myśli całą wizualną część "Gainsbourga", która podpierała pełną abstrakcji i fantazji wariację Sfara na temat biografii. Nie nakręcił filmu przedstawiającego życie klatka po klatce - świat Gainsbourga był zlepkiem rzeczywistości i wyobraźni, Gainsbourga i jego Gęby.

Właśnie, Gęba. Doktor Faustus w wersji współczesnej albo życie francuskiego Żyda, który z pomocą swojej Gęby zmieniał się w iluzjonistę. Gęba jako wyobrażony przyjaciel małego Luciena/Serge'a, samotnego chłopca w czasie wojny, przypominała pociesznego ziemniaka. Aż pewnego dnia wybuchła, a w jej miejscu pojawił się doktor Strachulec (Strachus? Nie pamiętam dokładnie) z długimi palcami pianisty, którego wszyscy kochali mimo strasznego charakteru, ponieważ był elegancki. Tak o Strachulcu opowiadał mały Gainsbourg - a potem ze Strachulcem szedł przez życie. Gęba była głosem ciemniejszej strony jego charakteru i ostatecznie we dwoje zostali - Gainsbourg i Gęba forever.

Kobiety. Szalony facet z wizją, nieszczęśliwy artysta w męce tworzenia, bogaty piosenkarz, którego charyzma przesłaniała oczywistą brzydotę - do takich mężczyzn kobiety lgną jak ćmy do ognia.

A jaka galeria nazwisk, Greco, Bardot, Birkin to sam czubek góry usypanej z przeróżnych pań. Sfar zajął się głównie Jane Birkin pokazując ją jako jedyną "prawdziwą" miłość wśród kobiet Serge'a. Poza Jane, Gainsbourg kochał również rodziców i psa. A na koniec także córki.
Letita Casta jako Bardot wyglądała jak powinna, ale zabrakło jej jakiejś tony wdzięku. Anna Mouglalis w roli Juliette Greco była fantastyczna, aczkolwiek epizodyczna (w pięć minut zdołała mnie uwieść i porzucić, brawa dla niej). Najwyraźniej pani Mouglalis dobrze wypada w rolach silnych charakterów, jej Coco Chanel była równie intrygująca.
I Lucy Gordon, tak prawdziwa w roli Jane, jakby zdarła skórę z mojego wyobrażenia na jej temat i nosiła we wszystkich scenach. We dwójkę z Erikiem Elmosnino nie grali Gainsbourga i Birkin, oni byli tą sławną parą.

Wreszcie najważniejsze i najtrudniejsze, śpiew. Myśląc o sławie Gainsbourga, kto by przypuścił, że w młodości pragnął malować? Całym sobą, niespełnionym marzeniem artysty. W filmie Sfara obrazy pochłania ogień wzniecony przez szał Gęby, a z popiołów ocalała gitara. Gitara, na której Lucien nie potrafił improwizować.

Czytałam, że "Gainsbourg" pierwotnie miał być musicalem - dobrze, że tak się nie stało, że z cyrku wyobraźni przełamanego z dramatyzmem sławy nie zrobili operetki w papierowych dekoracjach.
Śpiewają jednak dużo, ale te piosenki nie trzymają konwencji opowiadania fragmentów scenariusza. Raczej są środkiem wyrazu atmosfery, a czasem po prostu są - jakby nie patrzeć Serge Gainsbourg był przede wszystkim muzykiem, a dopiero potem alkoholikiem, popielniczką i kobieciarzem.
Co zabawne, o ile muzyka Gainsbourga nigdy mnie zbytnio nie porwała, jej wersja stworzona dla potrzeb filmu w wykonaniu chociażby Elmosnino wpadła mi w ucho i nie chce wypaść. Króciutka wersja "La javanaise" w duecie z Mouglalis w moim odczuciu przebija oryginał, chociaż zapewne zostałabym za to umiarkowanie zlinczowana w gronie fanów.
A czarująca i figlarna wariacja "Je bois Intoxicated Man" w duecie Elmosnino plus Philippe Katerine jako Boris Vian skradła mi serce - teraz mam ochotę śpiewać "piję systematycznie" i przytupywać do dźwięków trąbki.



"Gainsbourg" zakończył się stwierdzeniem Sfara, że nie starał się pokazać rzeczywistości, ale swojego bohatera, którego kochał od dziecka przez szklany ekran. I fantazyjny "Gainsbourg" jako ilustracja wyobrażeń reżysera jest filmem znakomitym i (jedyne "ale") zabójczo długim.

8 komentarze:

Pemberley pisze...

Wybieram się i wybrać się nie mogę.
Ale najwrażniej warto...

peek-a-boo pisze...

Pewni na ekranie nie bedzie mi dane obejrzec. Ale niech no sie tylko na płycie pojawi ;)

Mariusz Czernic pisze...

W napisach końcowych filmu Quentina Tarantino "Grindhouse: Death Proof" można usłyszeć piosenkę Serge'a Gainsbourga "Laisse Tomber Les Filles".

Nie znam innych dokonań tego kompozytora, ale bardzo lubię aktorkę Jane Birkin. Wiarygodna zarówno w filmach brytyjskich jak francuskich, zarówno w rolach dramatycznych (np. rola świadka w "Śmierci na Nilu") jak i w rolach komediowych (np. w dwóch komediach z Pierre'em Richardem), jak również w rolach bardziej kontrowersyjnych.

liritio pisze...

Pemberley, warto, chociaż z płyty będzie równie warto :) a nie wiem w sumie, czy w kinach jeszcze jest - ja byłam w sumie z okazji poniedziałkowych projektów Kina Luna, kiedy puszczają filmy już zdjęte z afiszy, więc nie wiem...

Peek-a-boo, niech się pojawi :) obejrzę chętnie po raz drugi.

Peckinpah, ale w "Grindhouse" to jest chyba wetsja jedynie po angielski i wykonanie April March - "Chick Habit", prawda? A osoba Frances Gall, dla której Gainsbourg napisał "Laisse Tomber..." też się w filmie pojawia w sumie w jednej z zabawniejszych scen :)
A Jane Birkin podoba mi się na zdjęciach, filmu żadnego chyba (poza "Śmiercią na Nilu", której w ogóle nie pamiętam) z nią nie widziałam. Natomiast jako piosenkarka zdecydowanie śpiewa zbyt wysokim głosem, żebym mogła to znieść, niestety.

Mariusz Czernic pisze...

Kiedy film był pokazywany w telewizji (chyba w TVN) to, jestem tego pewien, tekst piosenki leciał po francusku.
Na soundtracku jest zarówno wersja angielska jak i francuska, obie w wykonaniu April March, a brakuje właśnie wykonania France Gall, która pierwsza śpiewała tę piosenkę. Nie wiedziałem, że F.Gall pojawia się w filmie - nie znajduje się na liście płac (wg imdb). W której zabawnej scenie?

liritio pisze...

Znaczy, pojawia się w filmie panienka grająca F. Gall, nie sama France.
Przez "zabawniejszą scenę" miałam na myśli bardziej, że lekką - kiedy Gainsbourg przychodzi do Gall i jego Gęba rozmawia z panem Gall - jej ojcem, a Lucien/Serge z tą dziewczyną i pyta "would you like me to write you a dirty song?". Nie wiem, cała ta scena jest wdzięczna i wzbudzająca uśmiech - podobnie jak sceny z Borisem Vianem, kiedy panowie czekają na taksówkę.
Nie zorientowałam się, że widziałeś ten film.

A w "Grindhouse" na pewno przeoczyłam, a szkoda, bo bardzo lubiłam tę piosenkę przez pewien czas i cieszyłabym się też z wersji francuskiej :)

Mariusz Czernic pisze...

Nie widziałem filmu. Myślałem, że chodziło ci o scenę z "Death Proof". Nie zrozumieliśmy się ;)

liritio pisze...

No tak, jak zwykle składnie napisałam wszystko jednym ciągiem :)

Prześlij komentarz