niedziela, 21 listopada 2010

"Kolekcja namiętności", Natalia Śniadanko.

Okładka straszna, ale najwyraźniej wszystkie okładki serii "Europejki" mają to do siebie, że są przerażające. A jednak, ta szczególnie. Jak to dobrze, że kiedy czytam książkę, okładkę widzi cały świat, ale ja się nie męczę.

Po niefortunnym początku z "Ahatanhelem", "Kolekcja namiętności", debiut pani Śniadanko, okazała się książką znacznie przyjemniejszą i, co tu kryć, łatwiejszą do przyswojenia dla przeciętnej czytelniczki (tzn. mnie, ale mogę udawać, że prowadzę statystyki). Zastanawiam się teraz, czy łatwość przekazu jest równoznaczna z okrojoną ucztą intelektualną i znacznie uboższym strumieniem myśli przekazywanym czytelnikowi? Cóż, nawet jeśli lektura łatwiejsza ofiarowuje mniej, to na pewno skuteczniej, jako że "Ahatanhela" nie skończyłam, a "Kolekcję namiętności" jak najbardziej.

Ołesia, bohaterka "Kolekcji namiętności" jest przykładem galicyjskiej panienki na tropie miłości. Tylko nie wyobrażajcie sobie teraz ogromnego baneru z napisem "ukraińska Bridget Jones!", absolutnie tego nie róbcie. Ołesia nie ma problemu z tropieniem uczuć, nie czeka na księcia z bajki i w ogóle nie o tego typu literaturę się teraz rozchodzi. Ona po prostu rośnie, najzwyczajniej w świecie. A potem jest duża :)

Podobnie, jak w swojej drugiej książce, także w "Kolekcji namiętności" Natalia Śniadanko przemyca szereg spostrzeżeń na temat zróżnicowanej, podzielonej Ukrainy pod płaszczykiem opowieści o dojrzewaniu uczuciowym Ołesi, a czyni to wdzięcznie, ironicznie i bardzo kobieco - cóż, tytuł "Kolekcja namiętności" mówi sam za siebie. Mniej dziwaczna i ponura Ukraina wyłania się z tej książki, nie odstrasza mnie tak, jak ta z prozy Oksany Zabużko czy całkowicie dla mnie niepojętej twórczości Andruchowycza. Tak, w bibliotece wybór literatury ukraińskiej jest wąski i taka też jest moja jej znajomość.
Gdybym miała wybierać książkę na ukraiński rozbieg, właśnie "Kolekcja namiętności" poleciałaby na start, myślę, że mimo iście powalającej okładki także męska część publiczności dałaby radę.

Także określiłabym "Kolekcję namiętności" jako swoisty przewodnik po galicyjskiej mentalności połączony z opowieścią o kolejnych namiętnościach Ołesi (tzn. o jej kolejnych miłościach i miłostkach, żeby nie było, że Natalia Śniadanko napisała książkę o namiętności do śledzi np.)

A w trakcie czytania udałam się mimochodem w podróż po własnej kolekcji namiętności, pewne zagrzebane historie sobie przypomniałam, nad niektórymi się uśmiechnęłam, nad innymi zdecydowanie nie i na koniec stwierdziłam, że ciekawe byłoby wysłuchanie cudzej kolekcji. Gdyby tylko trafić na interesującego gawędziarza...

6 komentarze:

Stanisław Błaszczyna (Logos Amicus) pisze...

W pierwszej chwili przeczytałem "kolacja". To pewnie przez to "Śniadańko" ;)
Wiem, wiem... mało wybredne :)

No i - jak widzę - nie ma, jak na razie chętnych, by pojdzielili się swoimi kolekcjami namiętności.
A mnie (ze zrozumiałych względów) nie wypada tego robić :)

PS. Przepraszam, że znów jestem tu pierwszy, bo wygląda na to, że się wpycham (a wcale tak nie jest :) )
Pozdrawiam

liritio pisze...

Logosie, może mało wybredne, ale i tak się uśmiechnęłam - poza tym ja u Ciebie widziałam kiedyś twarożek, więc w rewanżu jest kolacja :)

Właśnie ostatnio mnie zastanawia, że za każdym razem, kiedy zakończę post pytaniem, to wszyscy milczą jak zaklęci. Kończenie zdecydowaną kropką najwyraźniej lepiej wpływa na ilość komentarzy.

A dzielić się może i nie wypada, ale forum publiczne (łącznie ze mną) by się ucieszyło :)
I nie uwierzyłabym, że możesz się wpychać, takie zrządzenie losu i innej strefy czasowej.
Pozdrawiam.

Stanisław Błaszczyna (Logos Amicus) pisze...

Właściwie to nasze blogi są takimi - większymi lub mniejszymi - kolekcjami namiętności, nie uważasz?

liritio pisze...

To chyba zależy od stopnia, w jakim odkrywamy na blogach siebie - może niektóre blogi są kolekcją namiętności na niby? Albo taką tylko na chwilę?

tamaryszek pisze...

Wcale nie zakończyłaś pytaniem;)
Moja orientacja w literaturze ukraińskiej jest raczej opływowa, bez wnikania w głąb książek. Śniadanko, na przykład, nie znałam. Skoro przez namiętności Ołesi przeziera coś z tamtego świata, to chyba warto sięgnąć.

Namiętność to bardzo dziwne słowo.
Odnieść je do swoich upodobań, zainteresowań czy nawet pasji - to wciąż jeszcze przesada. Namiętność do filmów, książek, wspomnianych śledzi,...starych rupieci, kaloszy (można! dziś rozmawiałam z zadeklarowaną miłośniczką!)... To nie jest żadna namiętność. Nie przeżywam tych spraw z jakąś szczególną egzaltacją.
Słowo kojarzy mi się z czymś totalnym, absorbującym bezwarunkowo i -niestety- czymś raniącym. Może dlatego, że na ogół niesymetrycznym, więc wywołującym niedosyt lub przesyt.
Za nic o własnych namiętnościach nie pisnę.
A na blogu piszę o tym w sposób bardzo zawoalowany i trochę podświadomie.
Czuj duch!
ren

liritio pisze...

Niedokładnie pytaniem, ale w sumie malutkie, zakamuflowane pytanko tam było.

Co do namiętności, można namiętnie różne czynności praktykować, ale to wtedy wychodzi spora częstotliwość - za to namiętności w sensie uczuć kojarzą mi się jednoznacznie, ale chyba błędnie, zastanawiam się czy np. namiętność do koni by Cię usatysfakcjonowała jako dobry przykład.
A że nie piśniesz, patrząc na Twoją powściągliwość dotyczącą Ciebie samej, nie zdziwiłam się :)
Pozdrawiam!

Prześlij komentarz