czwartek, 11 listopada 2010

"The Merry Gentleman", reż. Michael Keaton.

Chciałabym, żeby wszyscy znali ten film. Jest mądry, cichy i piękny - a chociaż kilka kolorowych obrazków z kamery to rzecz mocno ulotna i błaha, takie trzy przymiotniki kwalifikują się także do opisywania siły i piękna natury.
Ale nie, "The Merry Gentlman" nie budzi takich skojarzeń, po prostu naprawdę rzadko widuję podobne cuda w kinie.

O ile już wiecie, że niektóre filmy mi szumią, jak "Map of the Sounds of Tokyo", powiedziałabym, że "The Merry Gentleman" jest natychmiastowym skojarzeniem z ciszą. Kolejne kadry prowadzą nas przez kilka dni z kilkorgiem bohaterów, a chociaż w tle leci ścieżka dźwiękowa, chociaż prowadzone są dialogi, momentami miałam wrażenie, że scena, którą widzę, jest całkowicie cicha. Kiedy Frank stanął na krawędzi domu, było ciemno i padał drobny śnieg. Kiedy palili choinkę. Kiedy policjant Dave wypijał duszkiem kieliszek skłamanego wina... I tak dalej, kolejne sceny są ciszą, jakby ich ogólna kompozycja wytłumiała dźwięki.

Podobnie jak "A Single Man" Toma Forda, także "The Merry Gentleman" składa się z kadrów będących wizualnymi perłami. Chociaż zawierają może więcej melancholii, a trochę mniej faktycznie dopracowanych w każdym szczególe ustawienia, scenografii i światła.
Ale były momenty, kiedy po prostu chciało się zrobić pauzę i tylko patrzeć, chłonąć nastrój tego filmu przekazywany przez samą wizję. Spójrzcie chociażby na plakat.


Akcja "The Merry Gentleman" jest skąpa w wydarzenia, podobnie jak w słowa. Może dlatego, że trójka głównych i prawie jedynych bohaterów to very private people, małomówni, nawet widza nie wpuszczą do swojego życia.
Jest dokładnie tak, w głąb ich osobowości, przeszłości nie ma dostępu. Kim byli ci ludzie wcześniej, dlaczego żyją tak, a nie inaczej? Co czują, kiedy patrzą w lustro? Ich marzenia, obawy, wszystko ukryte. Ale nie myślcie, że przez to są płytcy, niezrozumiali czy szablonowi. Poznałam ich trochę w trakcie oglądania filmu, tak samo i Wy możecie ich poznać na tyle, na ile Wam pozwolą.

Chociażby Alice (Kelly MacDonald) uciekła od męża, który ją bił. Znalazła pracę i mieszkanie w nowym mieście, gdzie czekała na śnieg. A potem kupiła choinkę. Kocha męża? Chyba nie. A dlaczego pozwalała się bić? Nie wiem.
Albo taki Frank, jest płatnym mordercą, krawcem, od czasu do czasu podejmuje próby samobójcze. I nosi kaszkiet. Nieśmiały? A może tylko odzwyczajony od ludzi? Smutny? Nie, raczej rozczarowany sam sobą.
Jeszcze Dave, policjant, alkoholik, rozwiedziony, z nadwagą, nałogowy palacz. Ogólnie nieprzyjemny, chociaż czasem się stara. Ten akurat opowiedziałby o sobie sporo, ale głównie kłamstwa, i wcale nie chcecie tego słuchać.
Jest także mąż Alice, Michael, który odnajduje Boga. I koleżanka z loczkami, Diane, której życie jest nie takie, jakie by chciała. Oraz policyjny partner, Billy, jego główny wkład w dialog ogranicza się do stwierdzeń "good for you", ale o dziwo wyraża tym wiele.

Michael Keaton zrobił dobrą robotę jako reżyser i świetną w roli Franka Logana. Aktor, który kojarzy mi się głównie ze stwierdzeniem, że był najlepszym Batmanem, pokazał się w tym filmie jako naprawdę dobry artysta, najwyraźniej niedoceniany. Nie kojarzę go z żadnej innej roli, w której musiałby się wykazać grą tak powściągliwą i subtelną, pełną niuansów. A tak właśnie zagrał Franka Logana, byłam pod wrażeniem jeszcze długo po napisach końcowych.
Kelly MacDonald, ten uroczy akcent, aktorka również pomijana, mam wrażenie, a przecież świetna. Jeszcze nie widziałam jej w filmie, w którym byłaby niezaangażowana w swoją rolę, w którym pokazałaby się ze złej strony. A że dotychczas widywałam ją w rolach raczej drugoplanowych (idealna w "No Country for Old Men", równie dobra w "Gosford Parku" czy "Trainspotting"), szkoda tak wyważonego talentu na kreacje aktorskie przechodzące bez echa.

"The Merry Gentleman" nie jest romansem, nie jest kryminałem, thrillerem, filmem obyczajowym... Jest zapisem spotkania pewnej trójki, klatka po klatce prowadzącym nas w ślad ich cichych kroków.
I namawiam Was do pójścia w moje ślady, za nimi.

5 komentarze:

Logos Amicus pisze...

No nie wiem co się ze mnną dzieje i gdzie ja wtedy byłem, kiedy ten film wyświetlano w kinach (może na jakimś... festiwalu filmowym? ;) )
Ale dobrze, że tu do Ciebie wpadam, bo dzięki temu takie perełki znowu pojawiają się w mojej świadomości - a Twoje recenzje zachęcają do ich obejrzenia, tudzież... do przekonania się samemu, jakiego rodzaju perłą będą dla mnie :)

Zaufam Ci więc ;)

liritio pisze...

No ja też nie wiem, co się z Tobą dzieje, że nie było Cię tam gdzie powinieneś, kiedy ten film wyświetlano :) ale opcja z festiwalem wydaje się prawdopodobna w Twoim przypadku :)

I też uważam, że dobrze, że do mnie wpadasz - wręcz bardzo mnie to cieszy.
Mam nadzieję, że jeśli zobaczysz kiedyś ten film, będziesz chociaż w połowie tak przejęty, jak ja :) w przeciwnym razie, cóż, mnie również pozostaje jedynie zaofiarować się jako ewentualny worek do bicia (dziewczynka do bicia brzmiałoby zdecydowanie źle :) - ale tak naprawdę nie wierzę, że może Ci się nie podobać.

tamaryszek pisze...

Ja na pewno nie przegapię, niech mi tylko będzie dana szansa. W dystrybucji kinowej nie ma śladu zapowiedzi.
I tyle. Wszystko, co w tym filmie widzisz, bardzo mi się podoba. I cisza, która przebija ścieżkę dźwiękową, i postaci (rozczarowany sobą seryjniak;)), i kadry, które by się chciało zatrzymać pauzą, i to, że pada śnieg.

Hmm...udało Ci się, Liritio. Piękny film pięknie zapowiedziany.

ren

liritio pisze...

Ren, jeżeli Ty piszesz, że mi się udało, to chyba urosnę troszkę z dumy, bo to już prawie naprawdę :)
W kinie to było dawno, obawiam się, że faktycznie zdobycie tego filmu może być ciężkie, u nas w kinach w ogóle nie było tego filmu, a ja dostęp do DVD mam ze względu na stały kontakt z zagranicznymi możliwościami. Ale może, jakimś cudem?

Natalia Zimniewicz pisze...

Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

Prześlij komentarz