środa, 23 lutego 2011

"Jak poślubić milionera", reż. Jean Negulesco. N-ty seans w moim wykonaniu - werdykt: nadal zabawne.

To jest notatka przypadkowa, sama się na mnie rzuciła kiedy robiłam zupełnie co innego. A właściwie miało jej nie być, chociaż film - nie po raz pierwszy - uprzyjemnił mi wczorajszy (późny, to jasne) wieczór.
"Jak poślubić milionera". Oczywiście. Remedium najskuteczniej uśmierzające ból, na który zostałam skazana w momencie, kiedy promotor wyrzekł sakramentalne "niech Pani pisze!"

A ja, ostatnimi czasy trochę słomiana wdowa, mogę jedynie na kota zwalać, że do klawiatury się nie rwę, znaczące trzy literki mgr przed nazwiskiem niespieszno mi zdobywać.
Nigdy mi zbytnio nie zależało, a kiedy do końca tych wymęczonych studiów dzielą mnie już tylko miesiące, nie zależy mi nawet bardziej niż zwykle. Ale mniejsza o moje historyjki, "Jak poślubić milionera" po raz kolejny zdało egzamin i o tym chciałam napisać.

Że Lauren Bacall jest jedną z moich ulubionych aktorek już kiedyś napisałam. Coby się nie powtarzać, nie walnę teraz kolejnego eposu na jej cześć. Tylko króciutko, cichutko wystukam te małe powodziki, dla których "Jak poślubić milionera" jest fajne. Fajne, kocham to słowo, chociaż teoretycznie staram się go unikać w konstrukcji wypowiedzi. Ale nie oszukujmy się, "fajne" jest fajne!

Primo, nie ma ckliwych scen, wyznań, westchnień, rozrzewnień i całego tego sentymentalnego bełkotu, który zalewa sporą część nawet lubianych przeze mnie "komedii romantycznych".
Secundo, ten film jest naprawdę śmieszny. Serio.
Tertio, "Jak poślubić milionera" to jeden z tych filmów, który każda zainteresowana choć minimalnie modą istota powinna zobaczyć. Tyle stylu na jedną klatkę przebija chyba jedynie "Bonnie i Clyde" :)

Chociaż C. - biedny, raz jeden zmuszony przeze mnie do obejrzenia radosnych przygód Schatze, Poli i Loco - w zemście stwierdził pół żartem pół serio, że "Jak poślubić milionera" to triumf seksistowskiej ideologii. Ale cóż, nie ma racji, może tylko tycią odrobinkę. A zresztą, seksizm seksizmem, a lekkie kino lat 50tych, lekkim kinem lat 50tych. Ważne, że jest zabawa.

I chciałam zauważyć, że jest słońce. I że o godzinie czwartej nadal jest już jasno. I że mimo upiornie niskiej temperatury, tym razem wiosna na pewno przyjdzie już niedługo. Musi, inaczej popadnę w obłęd i będę gryzła ściany. A tego nie chcemy, szkoda zębów (i ścian).

12 komentarze:

Mariusz Czernic pisze...

Oj tam Lauren Bacall, przecież w tym filmie gra Marilyn Monroe, a o niej ani słowa :) Nie zgadzam się z tym, co napisałaś w tekście o Bacall, ukrytym pod linkiem. Dla mnie prawdziwe legendy starego kina to wspomniana Monroe oraz Lana Turner, Grace Kelly i Audrey Hepburn.
A film "Jak poślubić milionera" to naprawdę zabawna komedia, ale jeśli ją obejrzę jeszcze raz to tylko dla MM.

papierowa latarnia pisze...

przyznam bez bicia, że tego klasyka jeszcze nie oglądałam, ale ostatnio wzięło mnie na sentymenty i maltretowałam "Deszczową piosenkę" - mam zamiar ponadrabiać zaległości :D

liritio pisze...

Peckinpah, Bacall jest moją prywatną legendą, nie uważam jej za legendę światowego kina ogółem, zdecydowanie za małe tłumy pieją na jej cześć i, tak jak pisałam w tekście o niej, w pewnym momencie przestała grać duże role.
A co do legend starego kina, niby uznaję nazwiska pań przez Ciebie wymienionych za takowe, ale stawiam zdecydowanie inne przed nimi. Ale to już najwyraźniej różnica gustu, po prostu ja preferuję ostrzejszy typ urody i charakteru, niż Ty, do tego się to chyba sprowadza. I dlatego wymieniłabym raczej Katharine Hepburn, Avę Gardner, Vivien Leigh czy Gene Tierney.
Jedynie co do Audrey zgadzamy się oboje :)
To tak jak Bardot i Deneuve, uznaję fenomen pierwszej, ale i tak wolę tę drugą :)
A jakiekolwiek powody przyświecają Ci w oglądaniu "Jak poślubić milionera", cieszę się, że Tobie także się podoba.

Papierowa latarnia, oglądaj jak najprędzej, cudny to film jest :)
"Deszczową piosenkę" kiedyś oglądałam nałogowo, do dziś uważam "Moses Supposes" za triumf ludzkiej dykcji, a Donlad O'Connor wyparł nawet urok Kelly'ego i stał się moim bogiem na kilka lat :)

Mariusz Czernic pisze...

No fakt, zapomniałem o Gene Tierney, ale to dlatego, że od dawna nie widziałem z nią filmu. Pamiętam, że w jakimś filmie dokumentalnym lektor czytający tekst pomylił się i przeczytał: "film 'Laura' z Gene'em Tierneyem w roli głównej", nieświadomie zmieniając płeć tej aktorki :)

liritio pisze...

Gene Kelly, Gene Tierney, na pewno zdarzało się to nie raz :)
"Noc i miasto", mój ulubiony.

Peckinpah pisze...

Ja niestety najbardziej pamiętam Gene Tierney z westernu "Powrót Franka Jamesa". Mówię 'niestety', bo to chyba jedna z jej słabszych ról. To był jej debiut i aktorka została zmiażdżona przez krytykę, dopiero dzięki Otto Premingerowi stała się cenioną aktorką.

Z Bacall jest podobnie - widziałem "Key Largo", w którym przyćmiła ją Claire Trevor, dopiero z pewnych źródeł dowiedziałem się, że Bacall zagrała w tym filmie, bo nie zapamiętałem jej roli.

Aktorki, które wymieniłaś cenię wysoko i dlatego uważam, że Humphrey Bogart był szczęściarzem, gdyż zagrał u boku wszystkich tych aktorek (poza Vivien Leigh), a więc grał z Katharine Hepburn ("Afrykańska królowa"), Avą Gardner ("Bosonoga contessa"), Gene Tierney ("Lewa ręka Pana Boga"), Audrey Hepburn ("Sabrina"), no i oczywiście z Lauren Bacall. No i jeszcze z niewymienioną tutaj, ale równie znakomitą Jennifer Jones ("Beat the Devil").

liritio pisze...

Humphrey Bogart niewątpliwie był szczęściarzem :) Chociaż chyba takim samym szczęściarzem byłby np. Cary Grant, Fred Astaire czy Rex Harrisson... Chociaż nie, żaden z nich nie zagrał z Bacall ;)

Ava Gardner jest świetna, szkoda, że tak mało filmów z nią jest w moim zasięgu.
A Jennifer Jones znam jedynie z "Czuła jest noc".

Mariusz Czernic pisze...

Oprócz wspomnianego "Beat the Devil" Jennifer Jones wypadła znakomicie w melodramatycznym westernie "Pojedynek w słońcu" u boku Gregory'ego Pecka. Za najlepszą jej rolę uważana jest oscarowa kreacja w "Pieśni o Bernadetcie", ale tego filmu nie widziałem, jak również tego, który wymieniłaś.
Ava Gardner najbardziej podobała mi się w filmie Johna Forda "Mogambo". Za rolę w tym filmie była nominowana do Oscara razem z Grace Kelly - obie aktorki są w tym filmie znakomite.

liritio pisze...

Ach, western... Zadziwiające, kiedyś kręcono ich mrowie a mrowie, a dzisiaj? Tandetne komedie romantyczne i smutne a la skandynawskie filmy po horyzont.

A "Mogambo" nie widziałam, Avę Gardner znam z kilku całkiem niezłych filmów, chociaż najlepiej pamiętam "Noc Iguany".
Natomiast Clark Gable to kolejny z tych panów, który zagrał z całą rzeszą niesamowitych aktorek. Ale najwyraźniej oni wtedy tak grywali, każdy z każdym :)

Mariusz Czernic pisze...

No właśnie, niby tacy aktorzy grali z wieloma najwybitniejszymi aktorkami, choć teoretycznie ówczesna polityka wytwórni na to nie pozwalała, tzn. aktor miał podpisany kontrakt z jedną wytwórnią i mógł grać tylko z tymi aktorkami, które pracowały dla tej samej wytwórni. Clark Gable przez długi czas był gwiazdą MGM-u, Marilyn Monroe pracowała dla 20th Century Fox i żeby się spotkać na planie "Skłóconych z życiem" musieli zerwać kontrakty z wytwórniami, dzięki którym odnosili największe sukcesy.

liritio pisze...

Teraz chyba to się pozmieniało trochę, czy nadal aktorzy muszą grać w filmach tylko jednej wytwórni? Wydaje mi się że kilka lat temu było głośno o zerwaniu kontraktu Paramount Pictures z Cruisem bodajże, najwyraźniej rynek zapotrzebowania na wielkie gwiazdy się zmienia.

Mariusz Czernic pisze...

Wydaje mi się, że teraz aktorzy mają dużą swobodę. Wielu aktorów ma własną firmę producencką, np. spółka Cruise / Wagner, aby przetrwać musi współpracować z jakąś większą wytwórnią (jak Paramount). Dlatego na zerwaniu takiego kontraktu Cruise traci przede wszyskim jako producent, nie jako aktor. Tak mi się wydaje, bo nie jestem znawcą tematu.

Prześlij komentarz