niedziela, 17 kwietnia 2011

Niedziela jest dla nas.

Niewiele nowego teraz czytam, a co przeczytałam, czeka w kolejce do napisania. Sador Marai, kolejna Natsuo Kirino, i zadziwiająco dobry debiut pana Dolana, "Złe rzeczy się zdarzają".

I jeszcze wydumałam sobie, że jednak mam ochotę przeczytać "Balladyny i romanse" Ignacego Karpowicza, przekonać się osobiście czy to pies czy wydra.

Nawał wszystkiego, co tylko mogło się nawalić jednocześnie sprawia, że dalej mam ochotę prostować zwoje. Albo rzucić wszystko i wyjechać do Tajlandii, siedzieć na plaży pod chatą z trzciny i wyplatać koszyki z wikliny gapiąc się na wodę. I nic i nikogo nie musieć i nie chcieć, ale by było...

A prostując zwoje wracam do książek znanych i kochanych, jak do starych przyjaciół. Żałowałam właśnie przed momentem, że "Wszyscy jesteśmy podejrzani" Joanny Chmielewskiej znam na pamięć - odkąd przeczytałam tę książkę po raz pierwszy jakieś naście lat temu, wracam do niej i wracam, jak mały bumerang. Chciałam o niej nawet tu napisać, ale mam wrażenie, że wszyscy ją znają i bez mojego pisania. A może... "Wszyscy jesteśmy podejrzani" to najlepszy przykład tego cudownego humoru Chmielewskiej, kiedyś zaśmiewałam się do łez, teraz tylko uśmiecham się trochę, w końcu wszystkie te dowcipy znam na wyrywki.
"-Dlaczego on tak żre? - spytała mnie szeptem Danka, spoglądając nieufnie na Kazia, który, skończywszy swoją bułkę, natychmiast rozpoczął śniadanie Alicji.
- Atawizm - odparłam bez zastanowienia - Miał przodków ludożerców. Zobaczył nieboszczyka i od razu mu się jeść zachciało."
Joanna Chmielewska, Wszyscy jesteśmy podejrzani, Polski Dom Wydawniczy, 1991r., Warszawa, str. 31.
Książek Chmielewskiej przeczytałam mnóstwo, ale poza około dwudziestką początkowych reszta jakoś mnie nie pociąga. Miała okres pisania jakby rzutem na taśmę i chociaż nie zaprzeczę, że chociażby późniejsze "Harpie" czy "Wielki diament" można czytać z zainteresowaniem, to już nie ta sama Chmielewska, której książki znam na pamięć. Albo "Dzikie białko", jedna trzecia książki, w której bohaterowie z szałem w oczach przesuwają płot, jest dziełem sztuki. Spadłam z krzesła ze śmiechu. Ale potem... No właśnie. W sumie tak jakoś do lat 90tych Chmielewska pisała cudnie cudaczne książki, wszystkie polecam bez wyjątku.
A ekranizację "Wszyscy jesteśmy podejrzani", "Randkę z diabłem" Teatru TV nawet chętnie bym zobaczyła, cóż to z tego okroili i wymodzili. Się zakręcę.

Również po raz kolejny wciągnęłam w kilka wieczorów i podróży metrem "Paragraf 22", niezmiennie porażająco dobry, niezmiennie słodko-gorzki, niezmiennie budzi radosne chichoty, niezmiennie jeży włos na głowie. O jedynej w swoim rodzaju książce Hellera już napisałam - link w tytule - powtarzać się nie będę. Ale czytajcie, kto nie czytał, są takie książki, których po prostu grzech nie znać, odmawiając sobie znakomitej lektury. Z tej książki nawet ciężko cytować, skoro zdania warte cudzysłowu na każdej stronie siedzą sobie na głowach.

Wracam również do filmów, cztery odsłony duetu Bogart i Bacall obejrzane ponownie, późną nocą, kiedy deszcz bębnił w szyby i nawet koty nie wystawiały nosa spod koca. Pierwszy "Władca Pierścieni" - jestem może dziwna, ale drugiej i trzeciej części trylogii Jacksona nie lubię wcale. No dobrze, drugą może jeszcze zniosę, z trudem. Ale "Drużynę pierścienia" mogę oglądać na okrągło.
I ponownie odświeżyłam znajomość z małym Fingarem, ale nadal do napisania o "Dróżniku" weny nie mam, choć chęć szczera we mnie się tli. Przyjdzie na to czas, a wtedy wszystkim wytłumaczę dokładnie, dlaczego "Dróżnik" to film najlepszy na świecie.

I kończąc ten niefortunnie długi biuletyn informacyjny, skoro w ramach otrzepywania z kurzu czarno-białych hitów, otrzepałam głównie Bogarta, po jego wspólnych filmach z Bacall lecąc przez niezmienną klasykę gatunku, czyli "Sokoła maltańskiego", "Afrykańską królową" - oglądałam ten film po raz trzeci i chyba się starzeję, bo graną przez Katharine Hepburn siostrę Rose miałam non stop ochotę palnąć w główkę, żeby przestała w końcu tyle mówić - odrobinę nudne "Sirocco" i żałuję, że nigdzie nie mogę znaleźć "Pobij diabła".
A maraton z Bogartem zakończyłam oczywistym... Więc czym zakończę długaśny słowotok? Zagraj to jeszcze raz, Sam.
Film może nużyć momentami, ale ta piosenka nigdy się nie znudzi.

5 komentarze:

Mariusz Czernic pisze...

A ja dowiedziałem się ostatnio, że jeden z moich ulubionych aktorów drugoplanowych, Jason Robards, był w latach 60-tych mężem Lauren Bacall.

Dziwne, że nie można nigdzie znaleźć "Pobij diabła". Ten film ma status public domain i można go legalnie pobierać za darmo. Powinien być więc łatwo dostępny. Ja w internecie nie szukałem tego filmu, bo oglądałem go kiedyś na Polonii 1 i nie mam ochoty do niego wracać. Ale inne filmy z Bogartem chętnie bym obejrzał po raz kolejny.

Literatura, którą czytasz jest nie w moim guście (zbyt ambitna), ja ostatnio przeczytałem powieść o mafii "Omerta" Mario Puzo. Ciekawa książka, choć oczywiście nie tak dobra jak "Ojciec chrzestny".

tamaryszek pisze...

Ja się uśmiecham na wzmiankę o maratonie z Bogartem. Jak szum starych płyt, tak istnieje welur dawnych obrazów(albo coś innego niż welur, ale czar jakiś). Kupiłam dwie książko-płyty z serii "Ikony kina". Jedna skojarzyła mi się z Tobą, bo występuje Lauren Bacall (pisałaś chyba o tym: "Jak poślubić milionera"). Drugi film jest z Ritą Hayworth: "Gilda" - nie widziałam dotąd.

Chmielewskiej nie znam, bo odpadałam przy kilku próbach.
Natomiast bardzo chętnie przeczytałabym, dlaczego "Dróżnik" jest najlepszym filmem na świecie. Lubię i mam.

I dodam, że nie wyświetla się drugi obrazek. Chyba że to zabieg celowy, co wcale by mnie nie zdziwiło. :)

liritio pisze...

Peckinpah, zbyt ambitna? Nie sądzę :) różnymi "zbyt" można określać książki, które czytam, ale raczej nie nazbyt ambitnymi. Chociaż chyba na blogu napisałeś, że najczęściej czytasz książki zekranizowane? Przynajmniej tak coś mi się majaczy...

Bogart ma to do siebie, że się nie nudzi, najbardziej lubię oczywiście wracać do "Mieć i nie mieć" oraz "Wielkiego snu", ale i "Sokoła maltańskiego" widziałam wiele razy.
A "Pobij diabła" szukałam na razie w sklepach, ale nawet merlin oferuje ten film jedynie w komplecie z innymi, które niekoniecznie chcę zobaczyć. Ale spokojnie, znajdę w końcu.

Robardsa natomiast kojarzę z "Czuła jest noc", ale raczej słabo. Przystojny był :) chyba...


Tamaryszku, o "Jak poślubić milionera" rzeczywiście pisałam, a skojarzenie mnie z Bacall jest całkiem urocze. Ale przypuszczam, że trafne, skoro to moja ulubiona aktorka tamtych lat, o czym dość często wspominam.

Stare filmy i winylowe płyty :) Czerni i bieli czar. Coś w tym faktycznie siedzi, jakby serca więcej w tamtych latach w swoje sztuki wkładali. Albo to tylko obróbka cyfrowa zabija wszystkie drobne anomalie i tę subtelną czułość obrazu także. No nie wiem sama...

A co do drugiego obrazka, mnie się wyświetla, ale może to czary. Na obrazku jest kadr z Bogartem i Bacall, każda okazja do wstawienia zdjęcia tej pary na bloga jest dobrą okazją do wykorzystania :)
Tylko albom tępa deczko, albo coś, bo nie zrozumiałam o zabiegu celowym żartu(?). Ale nic to :)

Mariusz Czernic pisze...

Liritio, kiedyś faktycznie miałem taki zamiar, by czytać książki zekranizowane, ale porzuciłem ten zamiar, bo jednak czytanie o czymś, co znam z filmu nie jest zbyt wciągające.
Chociaż najlepszą kreację Bogart stworzył w "Afrykańskiej królowej", to jednak "Mieć i nie mieć" oraz "Wielki sen" są to filmy, do których chętniej się wraca. Howard Hawks miał lepsze wyczucie i potrafił bardziej przykuć uwagę widza niż John Huston.
A Jasona Robardsa najbardziej znam z westernów. Trudno mi stwierdzić czy był przystojny, ale na pewno był świetnym aktorem, wiarygodnym zarówno w roli pozytywnej jak i negatywnej, w roli dramatycznej jak i komediowej, na pierwszym lub na drugim planie. Aktor wszechstronny, który mimo iż zdobył 2 Oscary nie jest pamiętany przez współczesne pokolenie widzów.

liritio pisze...

W "Afrykańskiej królowej"? Hm, może w sumie racja... Ale ja go wolę we wcześniejszych filmach jednak. To faktycznie zapewne zasługa reżysera, który lepiej Bogarta "ustawił".
Ale z drugiej strony Hawksa widziałam chyba tylko cztery filmy, Hustona znacznie więcej...

A współczesne pokolenie widzów zapomniało o wielu aktorach, to chyba naturalna kolej rzeczy.

Prześlij komentarz