wtorek, 3 maja 2011

Emma versus Emma. Wstęp przydługi.

Chociaż nad prozę Jane Austen zdecydowanie przekładam książki sióstr Brontë, te cztery panie nieodłącznie kojarzą się ze sobą i czytam je, że tak to ujmę, stadem. Tak też, kiedy przychodzi moment na "Dumę i uprzedzenie" każdy może się spodziewać, że po n-tym przewertowaniu ulubionych kawałków napisanych przez Jane Austen, niechybnie skieruję swój wzrok w następnej kolejności ku mroczniejszym, ale w moim przekonaniu bardziej interesującym siostrom Brontë. (Oczywiście w myśl zasady, że najlepsze zostawia się na deser.)

Na temat ich książek napisano już wiele, a i tak chętnie dodałabym coś od siebie, ale może niekoniecznie w tej chwili. Przychodzi bowiem moment, w którym ma się dość nawet najukochańszych książek, wyczytanych w każdą stronę. A przecież pragnienie zatrzymania ich atmosfery pozostaje - jest to pora na liczne ekranizacje, których niestety spora część okazuje się przykrym przeżyciem. O ekranizacjach (wszystkich, które widziałam) chociażby "Wichrowych wzgórz" mam wiele do powiedzenia, ale nic dobrego. Tak, nawet słynny film z 1992 roku zawiódł mnie srodze, Fiennes i Binoche to para aktorów bardzo utalentowanych, ale do mojego wyobrażenia "Wichrowych wzgórz" pasują jak pięść do nosa.
Albo nierozwiązywalna zagadka starego Hollywood, dlaczego to właśnie Laurence Olivier musiał grać zarówno pana Darcy jak i Rochestera (i na dodatek jeszcze pana De Winter! zgroza!), skoro do tych ról nie nadaje się kompletnie?
"Duma i uprzedzenie" radzi sobie na ekranie nieco lepiej, wersja z 2005 roku jest moją ulubioną (Macfadyen był strzałem w dziesiątkę, w ogóle, lepszej obsady ta adaptacja już raczej nie utrafi).
A "Mansfield Park" jest znacznie lepszym filmem, niż książka powieścią, wynudziłam się w trakcie lektury niczym mops. O "Perswazjach", tak o wersji papierowej jak i filmowej mam sporo do powiedzenia, więc może również innym razem.

I tym sposobem dochodzimy w końcu do pierwotnie zamierzonego tematu, "Emmy". Czyta się ciężko, nie przeczę, chociaż to ciągle ten pociągający styl Austen, chociaż to wciąż jej świat, "Emma" jest miejscami potwornie nudna, a główna bohaterka nazbyt często wydawała mi się zwyczajnie głupia.

Ale inaczej przedstawia się "Emma", kiedy sięgnąć po film, a dokładniej dwie ekranizacje "Emmy" z tego samego roku 1996, wersję telewizyjną i kinową.

Douglas McGrath zrobił wszystko tak, jak powinien, zebrał niezłą obsadę (Gwyneth Paltrow, Toni Colette, Alan Cumming, Jeremy Northam i podobni), wybrał z książki momenty istotne, zręcznie gubiąc nudne i żmudne fragmenty. Potem fajnie ich ubrano, ładnie nakręcono i poskładano w całość na tle malowniczych widoczków. I wyszedł z tego naprawdę niezły film, zabawny, złośliwy, dowcipny, wizualnie zachęcający do natychmiastowego kupienia działki w Anglii.

Najlepiej postać Emmy podsumowuje niewątpliwie pan Knightley, mówiąc (luźny cytat), że nie uważa ona żeby musiała się jeszcze czegoś uczyć, dokładnie.

I Gwyneth Paltrow wydaje się stworzona do roli młodej panienki zbyt hojnie obdarzonej przez naturę, żeby mogła uniknąć wygórowanego mniemania o sobie i poczuć najmniejszą niepewność własnych osądów. Jeremy Northam w roli Knightleya sprawił się nieźle, chociaż może jego naturalny czar nie trafia w moje gusta, bowiem nie porwał mnie jakoś specjalnie. Ale Toni Colette w roli Hariett jest cudna, podobnie jak Cumming jako Mr. Elton.
I tak bym sobie mogła żyć spokojnie, choć w niewiedzy, sądząc, że "Emma" w reżyserii McGratha to film dobry, a kiedy przyrównać go do innych ekranizacji powieści Austen, staje się jeszcze lepszy, choć może odrobinę cukierkowy. Śliczny taki.

Ale! Wczoraj wpadła mi w ręce wersja filmu telewizyjnego, produkcji oczywiście angielskiej, i mój świat się wywrócił. A przynajmniej kawałek świata dotyczący "Emmy", jako że ta wersja okazała się pod prawie każdym względem lepsza i zręczniejsza od kinowego odpowiednika.

Chociaż z powątpiewaniem czytałam obsadę, o której nigdy bym nie pomyślała, ten zestaw aktorów oddał atmosferę książki znacznie lepiej. Mniej w nich było frywolności i dowcipu, więcej naturalnej dystynkcji i czaru. Inaczej mówiąc, amerykańska produkcja wydała się mi nagle ciut pajacowata.

Mark Strong w roli pana Knightleya był zaskakująco trafnym wyborem, wspólnie z młodą Kate Beckinsale stworzyli duet bez wad. Spokojny charakter długoletniej znajomości Emmy i Knightleya, przetykany jego krytycznymi uwagami i jej uśmiechami "ja wiem lepiej", wypadł zdecydowanie naturalniej, bez hollywoodzkiego zadęcia na śliczność wszechobecną. W końcu też dotarła do mnie wymowa tej powoli uświadamianej miłości, Knightley był przecież znacznie starszy od swojej trzpiotowatej wybranki, a ich relacja zaprezentowała się w wersji Strong/Beckinsale znacznie ciekawiej, niż w alternatywnym wykonaniu.

Oczywiście treści obu filmów są niemal bliźniacze, ale jednak nie potrafię odeprzeć wrażenia, że w wersję kinową wkradł się ten nieszczęsny hollywoodzki duszek, który wszystko czyni ładniejszym, łatwiejszym i słodszym. Trochę mniej inteligentnym i trochę bardziej zabawnym.
Chociaż nie zaprzeczę, że jeżeli chodzi o scenografię, kostiumy, plenery, nawet zdjęcia i te wszystkie inne, mniejsze bajery składające się na wizualny odbiór filmu, wersja amerykańska bije produkcję telewizjyjną na głowę.

W "Emmie" angielskiej wszystko wydaje się bardziej szare i jakby ciasne. Nawet aktorzy są brzydsi (w dużej części). Tyle, że nie zmienia to faktu, że wersję skromniejszą całkowicie przekładam teraz nad "Emmę" kinową.

Zachwyty nad tą "Emmą" nie miałby by końca, nad subtelnością gry aktorskiej, nad doborową obsadą, która teraz wydaje mi się oczywista (któż lepszy, niż Samantha Morton jako Hariett? któż wdzięczniejszy, niż Olivia Williams w roli Jane?), nad powściągliwością scen, które w tej drugiej "Emmie" przypominają nagle wygłupy. Ale wpis skończyć się musi, i tak już nazbyt jest rozciągnięty.

Pisaniną powyższą przekazałam mam nadzieję to, co chciałam: jedna "Emma" jest dobra, ale ta druga o tyle lepsza! I tak, przyznam się, że pan Knightley jest moim ulubionym bohaterem, ulubionym dżentelmenem z tej pokaźnej gromady wykreowanej przez Austen, więc podwójnie doceniam fakt, że Mark Stron całkowicie podbił mnie w tej roli, zaskoczył mnie zupełnie, bo znam go jedynie z filmów Ritchiego. A tu proszę, wdzięk, styl, głębokie spojrzenia... No, no :)
I żeby nie było, Romola Garai i Jonny Le Miller w wersji z 2009 roku to ha, ha, nie sądzę. Widziałam i zdecydowanie odmawiam pozytywnych komentarzy.

4 komentarze:

Ysabell pisze...

No proszę, jak to się ludzie mogą różnić gustami!

No bo tak: "Emma" z Gwyneth jest moim zdaniem beznadziejna i zrobiona na amerykańską komedię romantyczną, i w ogóle nie da się oglądać, angielski film dużo według mnie lepszy, ale to ciągle nie było to, a serial z Garai uważam za świetny i zdecydowanie najlepszy z całej trójki.

No ale patrząc trochę dalej "Mansfield Park" jest drugą moją ulubioną książką Austen (podoba mi się ogromnie, a ekranizacje zdecydowanie nie bardzo), a Austen cenię z grubsza tak samo jak wszystkie Bronte razem wzięte, więc i w "Emmach" mogły pojawić się różnice. :)

Pozdrawiam serdecznie!

PS. Mnie się Austen kojarzy z Henrym Jamesem i to jego książki czytam "kupą" razem z jej.

niedopisanie pisze...

Zgadzam się ze zdecydowaną większością sądów :) Też nie znoszę ekranizacji "Wichrowych wzgórz", mimo, że książkę uwielbiam w sposób bezkrytyczny ;) Od książkowej "Emmy" zdecydowanie wolę "Dumę i uprzedzenie", ekranizację z Keirą kocham - i nie dam sobie wmówić, że nędzna i zbyt przesłodzona, o, nie. Filmową "Emmę" lubię, uważam, że adaptacja oddaje charakter powieści - tam ta sielankowość jest niestety irytująca i już ;), szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę jakże irytującą główną bohaterkę... Harriett i Mr.Elton również i dla mnie są najsilniejszą stroną obsady, ale Gwyneth nieźle się spisała.

liritio pisze...

Ysabell, różnice sprawiają, że jest ciekawie :)
Ja jakoś nie mogę przełknąć obsady "Emmy" BBC, a Garai w ogóle mi do roli Emmy nie pasuje.

A do Henry Jamesa czytałam jedynie "Dom na Placu Waszyngtona" i nie byłam specjalnie zachwycona. Chociaż od kilku lat namierzam się na jego późniejsze książki, szczególnie na "Ambasadorów", ale ciągle coś jest przed nim na liście.
Ale mnie Henry James jak na razie kojarzy się z D.H. Lawrencem, chociaż może odrobinę na wyrost, skoro Jamesa książkę czytałam tylko jedną...

liritio pisze...

Niedopisanie, kiedy czytałam pierwszy raz "Wichrowe wzgórza" to dosłownie nie mogłam się oderwać, stałam, siedziałam, leżałam i czytałam bez przerwy :) czym do szału doprowadziłam wszystkich wkoło, bo normalnego zdania nie dało się ze mnie w czasie tej lektury wydusić.

Ekranizacji "Dumy i uprzedzenia" z Keirą nie nazwałabym przesłodzoną, w ogóle. Przesłodzona jest ta z 1940 roku, to jest przesłodzenie :)
A z "Emmy", poza panem Knightley oczywiście, uwielbiam szczerze też panią Elton, tak kobieta jest niebywale nieznośna i przez to cudowna :)

Prześlij komentarz