niedziela, 31 lipca 2011

"Odeszli w zmierzch", Stanisław Cat Mackiewicz.

Lubię wracać do różnych tekstów Cata Mackiewicza, tych o historii, jak i literaturze... Do politycznych trochę mniej, ale to wyłącznie kwestia innych zainteresowań. Czuję taką sympatię do tego twardo stojącego na ziemi Mackiewicza, jakiej nawet fantazyjny Łysiak we mnie nie wzbudza.

Czasem bawi mnie wrażenie (możliwe, że mylne), które wyciągam z jego tekstów, że chociaż Mackiewicz z radością uszanuje opinię cudzą, jego własna i tak jest "bardziej mojsza niż twojsza". Ale to nic, Mackiewicz może niektóre sądy wydawać skrajne, silnie trzymać się swoich przekonań i to tylko lepiej, tym ciekawiej się jego eseje czyta.
Przynajmniej nie pluje jadem, jak z pewnym zdziwieniem zauważyłam ostatnio taką nieprzyjemność w "Uciekinierze z Utopii" Barańczaka. Jakaś taka nieładna agresja, szczególnie we fragmentach wgniatających całkiem niepotrzebnie i błędnie Sandauera w ziemię. Ale może to wypadek przy pracy.

Cat Mackiewicz przekonał mnie w esejach ze zbioru "Odeszli w zmierzch" do czytania Tołstoja - tylko dlatego, że chcę teraz tę opisywaną wielkość "Wojny i pokoju" odkryć, jako że nie znalazłam jej swego czasu w "Annie Kareninie". Ale to może jakaś ułomność własna.
Również o Żeromskim Mackiewicz napisał pięknie, chociaż może ze zbyt wielkim patosem, ale i tak... Aż pożałowałam własnego podejścia do Żeromskiego, którego naprawdę czytać ciężko. Chociaż nie oszczędził mu również krytyki, najwyraźniej uczciwie wydaje opinie, kolejna zaleta.

I ta jego stonowana, zamaskowana złośliwość... Lubi wbijać małe szpileczki tu i tam, ale czyni to z gracją, nie zniesmacza. Jego podsumowanie Boya Żeleńskiego w eseju "Boy - pisarz jednoręki" i dalszych z Boyem związanych, sama przyjemność przeczytać, przewrotna, pyszna sprawa. Boy uwielbiany, Boy małoduszny, Boy najlepszy, ale faktycznie jednoręki...

Świetnie się czyta też eseje o rosyjskiej literaturze, szczególnie kiedy zna się ową tak mało jak ja. Ani Czechowa, ani Tołstoja (ależ on pięknie jego żonę osądził, pełnoprawny proces przeprowadził i nawet świadków oskarżenia znalazł), ani Gogola, o Puszkinie nie wspomnę... Każdego raptem namiastkę uszczknęłam, więc ewentualne osądy własne, których brak, nie kłócą mi się z mackiewiczowymi. Co innego jego książka od Dostojewskim, ale to temat na całkiem osobne rozważania.

Malutka wisienka na torcie, krótki tekst z 1928 roku o śmierci Guya de Maupassanta, napisany w sumie ledwo ponad trzydzieści lat od jego śmierci. Maupassanta czytuję od niedawna, ale już niczym sroka błyskotek wypatruję wzmianek o nim w esejach, tak samo jak od lat wypatruję tych o Wildzie i Stendhalu. A propos, o Wildzie również Mackiewicz napomyka, pół strony raptem, jednak tyle mu wystarcza, żeby całkiem zgrabnie Oscara Wilde'a opisać.

Mackiewicz w "Odeszli w zmierzch" pisze o Reymoncie, wspomina o Mickiewiczu, o Czesławie Jankowskim w kontekście Boya (elegancką szpileczkę Boyowi wbija), o Wańkowiczu, o Aleksandrze Fredro... Dobrze było dla odmiany o polskich autorach poczytać, kiedy większość wynurzeń na temat literatury, które wpadają mi w ręce, dotyczy głównie zagranicznych pisarzy. Trochę wstyd zbyt mało o "własnym" wiedzieć, szczególnie kiedy naprawdę jest się czym pochwalić.

Ale najpiękniej, najlepiej pisze w "Odeszli w zmierzch" o Sienkiewiczu.
Akurat Sienkiewicza lubię, cenię, trochę to w genach po matce odziedziczyłam, a trochę sama tak już mam, że miło o Sienkiewiczu myślę.

A co o Sienkiewiczu pisze Mackiewicz? Oj, pomnik by mu postawił zapewne, ale się nie przyznaje. Jego też krytykuje, jak pisałam, raczej uczciwie ocenia, ale stara się negatywy przekuć w plusy, stara się. Te kilkadziesiąt stron o Sienkiewiczu to też trochę tęsknota Mackiewicza równa tęsknocie Sienkiewicza, im obu, mam wrażenie, imperializm polski się marzył.

Rzućmy okiem:
"Aspiracje polityczne, umieszczone pomiędzy stójkowym z jednego rogu a stójkowym z rogu przeciwnego. Wspomnienia patriotyczne(...) pochowane głęboko, bardzo głęboko i nawet naftaliną posypane - a na zewnątrz hasło "hodujmy drób i króliki"(...) W takich to czasach pisał Sienkiewicz o wielkich naszych zwycięstwach i klęskach(...) Stepy ukraińskie i bory litewskie to tło, na którym rozpiął Sienkiewicz upoetyzowanie naszej historii.
I jak on je kochał. Dlatego też nazywam Sienkiewicza poetą imperializmu polskiego. Azja Tuhajbejowicz - kniaziowski syn, muzułmanin posępny, Bohun pijany i świetny mołojec. Kmicic szlachcic kresowy, orszański - infamis, banita-wywołaniec i jego banda, a potem dalej i dalej(...) Dla Sienkiewicza Rzeczpospolita Polska to barwny i świetny krąg, w którym zamyka się zarówno obóz spod Ujścia, jak spod Kamieńca Podolskiego. Chorągwie husarskie, pancerne i petyhorskie czy oddziały Kozaków, Tatarów czy nawet pułki obcego autoramentu."

Stanisław Cat Mackiewicz, "Odeszli w zmierzch", Instytut Wydawniczy PAX, 1968r., str. 50
Tak dobrze się mackiewiczowe podsumowania Sienkiewicza czytało, że ponownie wezbrała we mnie chęć odwiedzenia tych romantycznych stepów ukraińskich, chęć literacka oczywiście, czytelnicza.
Akurat w dziką głuszę na kilka dni uciekam (deszcz, komary, będzie świetnie), w kierunku nawet mocno wschodnim :) A ze mną Azja Tuhajbejowicz - "muzułmanin posępny" i Basieńka postrzelona, Krzysia piękna, pan Michał, mały pułkownik Wołodyjowski... Zobaczymy, czy ponownie będę przy Kamieńcu płakać, dobre wspomnienia sprzed lat odkurzać.

środa, 27 lipca 2011

"Książka", Mikołaj Łoziński.

Jak to dobrze, że taka rzecz została porządnie, przemyślanie, ładnie wydana. Okładka robi pozytywne wrażenie (nie to, co np. najnowsze wznowienia Nabokova w MUZIE, jakież to szkaradne...), typografia, układ strony, tak wydaną książkę "Książkę" można czytać. Dlaczego zaczynam od estetyki wydania, a nie przechodzę prosto do wrażeń? Cóż, "Książka" jest oszczędnie napisanym wspomnieniem o rodzinie autora, mało słów przypada na każdy rozdział. I gdyby się uprzeć, można by skryptem to wydać na siedmiu stronach B5, czcionką skromną i na przeźroczystym papierze... A wtedy ciężko by się czytało te kilka zdań na krzyż, które są oczywiście najzupełniej wystarczające - styl Łozińskiego to zwięzłość i plastyka używanych słów, przeciągnięć i przynudzań brak.

Rodzina jakich wiele, ale skojarzenia autora z opowieściami bliskich i własnymi wspomnieniami są rzeczą prywatną, ładnie, że zechciał się podzielić. Tak to właśnie wygląda, z jednej strony nie chce się, żeby pamięć o własnej rodzinie zaginęła, chciałoby się każdemu opowiedzieć. Ale trzeba też wiedzieć jak - Łozińskiemu udało się świetnie, nieprędko zapomnę o jego rodzicach i dziadkach, o ich telefonach, fifkach i znakach.

Niby nie ma w tych rozdziałach, które wspominać umiem jedynie skojarzeniami z przedmiotem tytułowym (szuflada - rozdział pierwszy, fifka - ostatni, nadal pamiętam), nic nadzwyczajnego. Rodzina inteligencka, w połowie partyjna, w drugiej właśnie nie. Rodzina nie za duża, nie za mała, jak moja, jak Wasze. Ale Łoziński tak potrafił napisać, że aż w pewnych momentach żal mi było niektórych jego krewnych, na innych mogłam być zła... Jakby znajomy mi o swojej babci opowiadał, tak czytało się wspomnienia Łozińskiego.

Muszę docenić również pomysł, ustawienie każdego wspomnienia oddzielnie, ułożenie w związku z danym przedmiotem, niby nic wymyślnego, ale dało zgrabny efekt. I nie da się ukryć, jest sztuką napisać oszczędnie, bez rozwleczeń, a jednocześnie przekazać wszystko, nie zostawić dziur, luk w wyobrażeniu czytelnika - obraz rodziny wyłania się z "Książki" pełen, braków brak.
I może ktoś od Łozińskiego młodszy napisze kiedyś ciąg dalszy? Wtedy jeden z rozdziałów powinien być zatytułowany "Książka", którą np. dziadek napisał.

Kojarzenie historii rodzinnych z przedmiotami z jednej strony wydało mi się ograniczające - jak wybrać ten jeden - z drugiej strony niby daje wolność zbyt dużą, przedmiotów w naszym życiu jest od groma. Ale po zastanowieniu widzę, że jeżeli opisywani bliscy mają charakter interesujący na tyle, żeby o nich pisać, przedmioty odpowiednie też się znajdują migiem.
Zabawne jest to, że po ostatniej stronie "Książki" zaczęłam własną rodzinę podsumowywać i faktycznie da się każdemu jakieś atrybuty przypisać, skromny portret człowieka zacząć w rzeczy martwej jako punkcie wyjścia.

Cieszę się, że "Książka" w ręce mi wpadła, chociaż głupich skojarzeń z Dehnelem nie mogłam się pozbyć w trakcie czytania. Może to zdjęcie autora, tacy podobni... A może po prostu podobni. Ale kojarzyć Dehnela z Łozińskim czy Łozińskiego z Dehnelem to przecież dla żadnego z panów ujmą nie jest.
"Reisefieber" Łozińskiego wylądował na celowniku, w najbliższej przyszłości w moje ręce trafi.

piątek, 22 lipca 2011

Kręcąc się wkoło - obrazki robione w biegu.



Wróciłam z białego miasta świateł, w którym fruwające po ulicach papierki, papierosy i miejscami urocze, a miejscami ziejące tandetą kawiarnie, są nieodłącznym fragmentem panoramy. Nie byle jakiej panoramy, możliwej do obejrzenia z najsłynniejszej wieży świata.
Paryż, oczywiście.

Miasto równie piękne w całkowicie nienudny sposób w części starej, co brzydkie jak każde inne blokowisko w części nowej. Miasto, które mnie cieszy lepiej ubranymi ludźmi, bezstresowo palącymi na ulicach, cieszy zielenią, cieszy uczuciem niefrasobliwości. A z drugiej strony męczy swoją upartą francuskością.


Ale tak naprawdę Paryż znam bardzo słabo, dwie krótkie wizyty w przeciągu wielu lat, to nie jest dobra baza do "znania" miasta. Raczej do uzyskania pierwszego wrażenia.
Ponad siedem lat temu zakochałam się w mostach, w łuku triumfalnym i w sztucznie romantycznych kawiarenkach na skraju turystycznego deptaka.
W tym roku uznałam Pola Elizejskie za wybitnie irytujące, okolice katedry Notre Dame za bezosobowe, chociaż nadal bardzo malownicze, a serce oddałam osiemnastej dzielnicy Montmartre.


Górka, z której, na stopniach słynnej bazyliki Sacre-Coeur, nieźle oglądało się w dzikim tłumie fajerwerki z 14stego lipca. Młody chłopak zarabiający na gromadzących się tam codziennie turystach. Co z tego, że brzmi to tandetnie, kiedy śpiewał naprawdę dobrze.
Wszechobecne stragany z owocami, cmentarz z grobem Stendhala, który obeszliśmy dokładnie wkoło w poszukiwaniu wejścia. I ulice dalsze od hoteli, zatłoczone ludźmi o każdym kolorze skóry i wszystkim, co tylko.
Ta trochę mniej turystyczna Montmartre bardzo przypominała mi warszawską Pragę. Nic nie poradzę, tydzień w osiemnastej dzielnicy Paryża, a ja już w zapomnieniu oglądałam się za kościołem św. Floriana i ZOO.


Cóż więc teraz wywołuje uśmiech w związku z Paryżem?
Zadziwiający skład wszystkiego, który mijałam codziennie i pod koniec pobytu naprawdę miałam ochotę kupić dzbanek pełen plastikowych żołnierzyków albo bardzo zaśniedziałą papierośnicę.
Pan karmiący łabędzie z okna łódki.
Różnorodność kolorów, ubiorów, twarzy... Jakakolwiek różnorodność, o którą w Warszawie trochę trudno.
Plac Vendome - wszystkie filmy z Audrey Hepburn nabrały koloru.
Ogród Luksemburski, zabawnie przywodził mi na myśl Kasyno Monte Carlo, ale nie zmienia to faktu, że spędziłabym tam pół życia, wygrzewając się na słońcu niczym jaszczurka.
Pan z piekarni, który śmiał się z każdego mojego słowa.
Dziwna knajpa, której właściciele przywodzili na myśl rodzinę Soprano i traktowali mnie jak okaz dziwacznej ważki, kiedy niezmiennie prosiłam rano o herbatę.


Znane prawo zadziałało ponownie, jak bym się nie starała, prawdziwy odpoczynek znajduję tylko w oderwaniu od wszystkiego. Dopiero po niedawnym powrocie z tego miasta, w którym nic nie przypominało mi o codzienności, poczułam, że w końcu wróciłam do żywych z tej okropnie zamulającej krainy zmęczenia wypełnionej pulpą płytkich książek i powtórek seriali.

Chociaż wakacje to faktycznie sezon ogórkowy, w kinach nędza, książki filozoficzne jakoś same na kolana nie wskakują... Ale jest to dobry moment na rozmowy o tym, co Liritio lubi najbardziej, do czego wraca, a do czego nie. Na razie wróciłam do Paryża, szkoda, że tak bardzo turystycznie.











czwartek, 7 lipca 2011

"Prawdziwy świat", Natsuo Kirino.

Na ile książka drapieżna może być nudna, ta taka jest. Smutna, ponura i odrobinę męcząca. Duszna. Nie ma w niej ani tej akcji, od której nie sposób się oderwać, ani płynności, kiedy przez książkę się frunie, a nie tylko przewraca strony. "Prawdziwy świat" znacznie odbiega więc od poziomu "Ostatecznego wyjścia", które było strzałem w dziesiątkę zeszłej zimy.
Co nie zmienia faktu, że również "Prawdziwy świat" przedstawia przykry obraz japońskiego społeczeństwa, w którym najwyraźniej samotność doskwiera tak samo dorosłym, jak również ich dzieciom. Obce na silne rodzinne więzy, co samo w sobie nie jest jakoś potwornie zadziwiające, bywa i tak. Ale z "Prawdziwego światu" wysuwa się obraz młodych Japończyków, którzy w całej swojej masie są zobojętniali na bliskość w rodzinie, nie sądzę w sumie, żeby była to prawda.

W "Prawdziwym świecie" Kirino skupiła się na przedstawieniu z każdej strony tragicznej sytuacji, w którą wplątała się piątka dzieciaków. I jest to zabieg interesujący o tyle, że całkowicie abstrakcyjne dla mnie zachowania bohaterów znajdują uzasadnienie w ich charakterach, dotychczasowych doświadczeniach (a raczej ich braku).
Z tym że nie do końca potrafiłam się przekonać od tematu, wszystkich bohaterów było mi zwyczajnie szkoda. Nie czułam jednak większego zainteresowania psychiką młodzieży znieczulonej na rzeczywistość do tego stopnia, że kiedy Glista, sąsiad jednej z czwórki dziewcząt zabija swoją matkę i ucieka, panienki wydają się traktować to wydarzenie jako odmianę od szarej rzeczywistości.

"Prawdziwy świat" jest książką podstępną. Z jednej strony grupa nastolatków jest na tyle od tego "prawdziwego świata" oderwana, że nie potrafi dostrzec wagi i nadchodzących konsekwencji swoich decyzji. Z drugiej strony zabicie matki i ucieczka, pomoc Gliście było właśnie jakby przebudzeniem z otępienia towarzyszącego młodym bohaterom każdego dnia. I Glista, i towarzysząca mu jedna z dziewcząt, oboje mam wrażenie uznali swoją szaloną eskapadę za podbój jakiegoś wykreowanego w ich głowach "prawdziwego świata", który okazał się wirtualną pułapką bez wyjścia. A ten prawdziwy świat był tam już od początku, w każdym kolejnym, dusznym i monotonnym dniu japońskiego lata.

środa, 6 lipca 2011

"Latające Tygrysy", Witold Urbanowicz.

„Sampan – okazuje się – przestrzelony w kilkunastu miejscach. Coraz bardziej mokro, a do brzegu jeszcze kawałek. Staruszek łowi ryby jak szatan, a ja wiosłuję tą przeklętą szczapą i jeszcze wodę muszę wylewać, depcząc po rybach.”

Witold Urbanowicz, "Latające Tygrysy", Wydawnictwo Lubelskie, 1963r., str. 183 – 184.
Wielokrotnie, właściwie można by powiedzieć, że codziennie przez naście lat mijałam się z tą książką na półce, a sięgnęłam po nią lata po tym, jak mijać się przestałyśmy.
Z nudów.
I w najśmielszych przewidywaniach nie odgadłabym, że "Latające Tygrysy" (aka "Ogień nad Chinami") odkryją przede mną nie tylko mały wycinek Chin, których już nie ma, ale do tego pokażą mi jeszcze bardzo interesującego człowieka, którego również już nie ma. Dobrze, że książki zostały.

Z "Latających Tygrysów" wyłonił się obraz polskiego lotnika z dokonaniami oraz życiorysem Jamesa Bonda. Tak można by wnioskować również z przedmowy redakcji (i z prywatnych, krótkich przeszukiwań wieści internetowych), ale przecież podobnymi przeżyciami mogłoby się pochwalić wielu żyjących w czasach II wojny światowej. Nie w tym rzecz.

Co umykało mi w trakcie lektury i dotarło do mnie już przy jej końcu, wrażenie, że Urbanowicz był bez wątpienia przedstawicielem grupy, którą dzisiaj określamy często "dawną inteligencją polską".
Nieśpieszny w osądach pilot z otwartym, chłonnym umysłem, zapewne ostrym jak brzytwa, inteligentny... Nie piszę tego w ramach peanu młodej mnie na rzecz takiego mężczyzny - kwestią istotną jest to, że rzadko spotykam świadectwa takich charakterów, takich ludzi, gdziekolwiek poza sławnymi i już z góry inteligencją obklejonymi nazwiskami.

A tu proszę, lotnik, autor skromnych książeczek napisanych skromnym językiem i taka mądrość się przemyka między wierszami. "Latające Tygrysy" są więc lekturą przyjemną, wciągającą, jak rozmowa z interesującym człowiekiem, który nie zarzuca nas opiniami z kalki i błahymi opowiastkami, a przy tym ceni wagę słów, oszczędza je.

Urbanowicz w konkretnych zdaniach ujmuje opowieści z misji lotniczych, również sporo historii dotyczących ówczesnych Chin, tak też sporadycznie wtrąca między wersy swoje poważniejsze przemyślenia.
I choć jest to książka o tematyce wojennej, rozważań militarnych czy politycznych w "Latających Tygrysach" brak. I nie jest to powtórka z pełnego cennych, acz przegadanych filozofii "Nocnego lotu", Urbanowicz był żołnierzem, nie poetą.
„Wszystko to wyglądało wręcz niesamowicie. Sceneria prawie idylliczna: góry, zaróżowione niebo pokryte puszystymi chmurami – i to mrowie ludzi o żelaznej pracowitości, mruczących gardłowo i monotonie stare pieśni, jakby wiatr zawodził w skałach. Kiedy się na to patrzało dłużej, człowieka ogarniał strach, odczucie przytłoczenia tym fizycznie wyczuwalnym, olbrzymim potencjałem ludzkim. Dla mnie osobiście nie ulegało wątpliwości, że potencjał ów, wciąż jeszcze drzemiący, zbyt już napęczniał, aby mógł się utrzymać nadal w stanie nieruchomości. I że to nie Zachód go obudzi. Zachód nie rozumiał Chin – albo nie chciał rozumieć.”
Witold Urbanowicz, "Latające Tygrysy", Wydawnictwo Lubelskie, 1963r., str. 155
Dyplomację, polityczne rozgrywki Urbanowicz określił "sceną, do której zupełnie nie ma powołania", natomiast sporo pisał o ludziach zakotwiczonych w codzienności Chin, w których kultura z czasów cesarstwa zderzała z nową, wykluwającą się, komunistyczną.
O malarzu i o poecie, którzy rikszami podjechali na wojskowe lotnisko. O rybaku człapiącym długim linowym mostem, który trzeba zamykać przed niedźwiedziami. O papugach i polowaniu na tygrysy. O wojnie z Japończykami...
Do "Latających Tygrysów" na pewno będę wracała, do takich ludzi, jak Urbanowicz chętnie się wraca. I przeczytam coś więcej jego autorstwa, jak tylko wykombinuję, skąd owo "coś więcej" wziąć.

(zdjęcie stąd)

poniedziałek, 4 lipca 2011

"Uśmiech Mony Lisy", reż. Mike Newell

Ale to już było... Julia Roberts w roli charyzmatycznej nauczycielki, postaci pierwszoplanowe jak wycięte z tekturek figurki ludzkich rozmiarów, angielska szkoła z zasadami. Brzmi znajomo? Oczywiście.

Moje wielkie upodobanie do filmów stylizowanych na którykolwiek okres XX wieku do lat mniej więcej 60tych, jest jedną z przyczyn, dla których znoszę oglądanie poniektórych gorszych filmów, dla samej przyjemności patrzenia.
Jak np. "The Edge of Love", całkiem nudny i miejscami absurdalny film, a jednak wytrzymałam do końca. Chociaż przy "The Edge of Love" silnie utrzymała mnie również część obsady, Keira Knightley i Cillian Murphy, trudno się oderwać od tej dwójki.

Wracając do Wellesley College i roku 1953, "Uśmiech Mony Lisy" okazał się dobry tam, gdzie wcale się tego nie spodziewałam i raczej średni w podjęciu tematu przewodniego.
Zabrakło pomysłu innego, niż ten wykorzystany już w znacznie lepszych filmach motyw nauczyciela wskazującego uczniom światło. Zabrakło głębszego potraktowania tego wielokrotnie interpretowanego tematu i wnikliwszej kreacji psychologicznej bohaterów. Również raptowne pasmo zmian w ostatnich dziesięciu minutach filmu nie podnosi ogólnej oceny filmu.
Czyli co, pozostaje westchnąć, że przynajmniej dobrze się ogląda stylizację na lata 50te i uśmiechnąć pod adresem występu Tori Amos w jednej ze scen?

Niekoniecznie.
Zasłonę dymną tworzą szerokie uśmiechy Julii Roberts i stereotypowo poprowadzony scenariusz o pełnej nowatorskich pomysłów nauczycielce w zmurszałym od staroświeckich zasad środowisku. O jej wiernej uczennicy, która stoi przed wyborem, przepraszam, Wyborem. I rzecz jasna o antagonistce, która nie stoi przed wyborem, ale wybór stanie przed nią. Nuda.
Ale to tylko zasłona, za którą ukrywa się pokaźny tłumek drugoplanowych postaci i ich drugoplanowych historii.
Przede wszystkim rewelacyjna Marcia Gay Harden w roli opłakującej straconą miłość panny Abbey. Niezamężna i już niemłoda nauczycielka etykiety, wynajmująca pokoje w domku z tapetami w kwiatki, od pierwszej sceny poraziła mnie swoją osobą.

Ulubionymi teleturniejami, chichotami, skłonnością do zachwytów... I podejrzewanym od początku sekrecikiem, zwodem, sztuczką. Panna Abbey stworzyła sobie historię, która czyni ją szczęśliwą, zamknęła się na rzeczywistość w domku z kwiatkami i zdobyła moje serce całością postaci/roli, która z czasem wychyla się zza ufryzowanych loczków i uśmiechów.
Nie ona jedna wymyśliła historię... Kiedy teraz to piszę, dociera do mnie, że prawie każdy trzyma się w "Uśmiechu Mony Lisy" swojej specjalnej historii, która czyni ich życia lepszymi. A prawdziwą przyjemnością jest stopniowe odkrywanie ich drugiej strony, kiedy maska spada.

Jaki jest sekret przystojnego nauczyciela włoskiego (Dominic West), a jaki kryje niepokorna Giselle (Maggie Gyllenhaal), jedna z sypiających z nim studentek? Jaka jest historia panny Armstrong, szkolnej pielęgniarki, a jaki epizod gościa z Kaliforni, który odwiedza Katherine (Julia Roberts)... Są to tajemnice mniejsze i większe, mniej lub bardziej przewidywalne, ale dodające słodko-gorzkiego smaczku dość topornej historyjce z pierwszego planu.

Sama Katherine, niezłomna w "byciu sobą", w popychaniu swoich gąsek naprzód, jest dość męcząca w upartej szczerości. Podobnie jak uparcie przeciwna jej Elisabeth (Kristen Dunst). Plus, że obie aktorki prezentują silne charaktery, które nawet przez szablonowe do bólu role potrafią przedrzeć się do widza, stanowić jakąkolwiek podporę dla stereotypowych scenek.

Również zakończenie "Uśmiechu Mony Lisy", nie będące typowym happy endem pełnym sztywnych uścisków, wskazuje, że twórcy filmu choć trochę zdawali sobie sprawę z faktu, że nieładnie byłoby pójść całkiem na łatwiznę. Do cudnie przeprowadzonych wątków drugoplanowych dołożyli więc niezłą końcówkę, Katherine Niezłomna pozostaje niezłomna a widzowi oszczędzono hollywoodzkich cmoknięć. Czyli warto. Jeden raz, ale warto, chociażby dla panny Abbey.