poniedziałek, 4 lipca 2011

"Uśmiech Mony Lisy", reż. Mike Newell

Ale to już było... Julia Roberts w roli charyzmatycznej nauczycielki, postaci pierwszoplanowe jak wycięte z tekturek figurki ludzkich rozmiarów, angielska szkoła z zasadami. Brzmi znajomo? Oczywiście.

Moje wielkie upodobanie do filmów stylizowanych na którykolwiek okres XX wieku do lat mniej więcej 60tych, jest jedną z przyczyn, dla których znoszę oglądanie poniektórych gorszych filmów, dla samej przyjemności patrzenia.
Jak np. "The Edge of Love", całkiem nudny i miejscami absurdalny film, a jednak wytrzymałam do końca. Chociaż przy "The Edge of Love" silnie utrzymała mnie również część obsady, Keira Knightley i Cillian Murphy, trudno się oderwać od tej dwójki.

Wracając do Wellesley College i roku 1953, "Uśmiech Mony Lisy" okazał się dobry tam, gdzie wcale się tego nie spodziewałam i raczej średni w podjęciu tematu przewodniego.
Zabrakło pomysłu innego, niż ten wykorzystany już w znacznie lepszych filmach motyw nauczyciela wskazującego uczniom światło. Zabrakło głębszego potraktowania tego wielokrotnie interpretowanego tematu i wnikliwszej kreacji psychologicznej bohaterów. Również raptowne pasmo zmian w ostatnich dziesięciu minutach filmu nie podnosi ogólnej oceny filmu.
Czyli co, pozostaje westchnąć, że przynajmniej dobrze się ogląda stylizację na lata 50te i uśmiechnąć pod adresem występu Tori Amos w jednej ze scen?

Niekoniecznie.
Zasłonę dymną tworzą szerokie uśmiechy Julii Roberts i stereotypowo poprowadzony scenariusz o pełnej nowatorskich pomysłów nauczycielce w zmurszałym od staroświeckich zasad środowisku. O jej wiernej uczennicy, która stoi przed wyborem, przepraszam, Wyborem. I rzecz jasna o antagonistce, która nie stoi przed wyborem, ale wybór stanie przed nią. Nuda.
Ale to tylko zasłona, za którą ukrywa się pokaźny tłumek drugoplanowych postaci i ich drugoplanowych historii.
Przede wszystkim rewelacyjna Marcia Gay Harden w roli opłakującej straconą miłość panny Abbey. Niezamężna i już niemłoda nauczycielka etykiety, wynajmująca pokoje w domku z tapetami w kwiatki, od pierwszej sceny poraziła mnie swoją osobą.

Ulubionymi teleturniejami, chichotami, skłonnością do zachwytów... I podejrzewanym od początku sekrecikiem, zwodem, sztuczką. Panna Abbey stworzyła sobie historię, która czyni ją szczęśliwą, zamknęła się na rzeczywistość w domku z kwiatkami i zdobyła moje serce całością postaci/roli, która z czasem wychyla się zza ufryzowanych loczków i uśmiechów.
Nie ona jedna wymyśliła historię... Kiedy teraz to piszę, dociera do mnie, że prawie każdy trzyma się w "Uśmiechu Mony Lisy" swojej specjalnej historii, która czyni ich życia lepszymi. A prawdziwą przyjemnością jest stopniowe odkrywanie ich drugiej strony, kiedy maska spada.

Jaki jest sekret przystojnego nauczyciela włoskiego (Dominic West), a jaki kryje niepokorna Giselle (Maggie Gyllenhaal), jedna z sypiających z nim studentek? Jaka jest historia panny Armstrong, szkolnej pielęgniarki, a jaki epizod gościa z Kaliforni, który odwiedza Katherine (Julia Roberts)... Są to tajemnice mniejsze i większe, mniej lub bardziej przewidywalne, ale dodające słodko-gorzkiego smaczku dość topornej historyjce z pierwszego planu.

Sama Katherine, niezłomna w "byciu sobą", w popychaniu swoich gąsek naprzód, jest dość męcząca w upartej szczerości. Podobnie jak uparcie przeciwna jej Elisabeth (Kristen Dunst). Plus, że obie aktorki prezentują silne charaktery, które nawet przez szablonowe do bólu role potrafią przedrzeć się do widza, stanowić jakąkolwiek podporę dla stereotypowych scenek.

Również zakończenie "Uśmiechu Mony Lisy", nie będące typowym happy endem pełnym sztywnych uścisków, wskazuje, że twórcy filmu choć trochę zdawali sobie sprawę z faktu, że nieładnie byłoby pójść całkiem na łatwiznę. Do cudnie przeprowadzonych wątków drugoplanowych dołożyli więc niezłą końcówkę, Katherine Niezłomna pozostaje niezłomna a widzowi oszczędzono hollywoodzkich cmoknięć. Czyli warto. Jeden raz, ale warto, chociażby dla panny Abbey.

3 komentarze:

niedopisanie pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Malwina pisze...

Mam w planach, bo czytałam dawno, dawno temu książkę (z której w sumie niewiele pamiętam) i absolutnie mi się spodobała (jedyne co pamiętam). No i chcę obejrzeć dla Maggie i Kristen w jednym filmie, a teraz jak mówisz, żebym wypatrywała Tori to już w ogóle jest "must seen" :D A i recenzja zachęcająca :) Pozdrawiam.

liritio pisze...

niedopisanie, w dodatku to wszystko zna się już z lepszych wersji tej historii... Ale i tak nie jest to zły film.

Malwina, nie wiedziałam, że film powstał na podstawie książki :) Skoro Tori daje wynik "must seen" to nic, tylko oglądać, chociaż jej scena jest króciutka.

Prześlij komentarz