czwartek, 15 grudnia 2011

Już wiem, kim jest Toster.

Jak to powiedział pewien filozoficzny pirat, świat nie staje się mniejszy, tylko jest w nim mniej. Ostatnie moje przygody kulturalno-jakiekolwiek sprawiały, że codziennie budziłam się z owym zdaniem bardziej i bardziej wyrytym w głowie.

W jednej z książek wyczytałam opowieść o psychopatycznym mordercy, któremu autorka wymyśliła pseudonim Toster, ponieważ dusi ofiary kablem owego sprzętu kuchennego. I mogę Wam palcem pokazać stronę, na której prowadzący śledztwo zastanawiają się, czy morderca przynosi tostery ze sobą na miejsce zbrodni. Czy przynosi toster ze sobą...
Tak, moment, w którym doczytałam tę książkę do końca był moim prywatnym sięgnięciem dna.

Obejrzałam też chwalony polski wytwór kinematografii, "Listy do M." Cóż za nieciekawy film.

Poza tym, że "Listy do M." są naprawdę nieszczególnym przykładem świątecznie banalnej wersji sztuki filmowej, są na dodatek tworem tak nienaturalnym, że aż zęby bolą.

Opiszmy trapiący mnie problem na przykładzie pomocniczym, już zdjęcia same w sobie oddają jego istotę: Warszawa w "Listach do M." jest przepięknym miastem, zimowy śnieżek, domki, ogródki, widoczki majestatycznego kościoła... Ale to nie jest Warszawa, w której ja mieszkam. To jest pocztówka spreparowana na potrzeby filmu, który teoretycznie ma być prostym i sympatycznym obrazkiem świątecznym. W praktyce okazuje się sztuczny jak choinka ze sklepowej wystawy - bombki wiszą równiutko i nie gryzą się kolorystycznie, łańcuch jakaś biedna istota drapowała na plastikowych gałązkach godzinami, a całość jest równie ładna, co nieinteresująca. W ogóle.

Najlepszą sceną "Listów do M." jest kłótnia Agnieszki Dygant z Pawłem Adamczykiem, kiedy przewracając się w śniegu, w ciemnościach, w środku jakiegoś lasu, drą się na siebie pełnymi głosami, wyzywając, bijąc, wygląda to wszystko mało elokwentnie, niezgrabnie, świetnie. Ale tylko chwilkę tak jest, potem następuje cud wigilijny (oczywiście) i zabawa się kończy.

Jak to jest, że gdzie się ostatnio nie obrócę zalewa mnie pustostan stosowany? Nawet moje kochane seriale, po których nie spodziewam się zbyt wiele, zawiodły moje skromne wymagania.
I przygodowa książka o Bezdusznej damie oraz jej wilkołaku okazała się postępowym harlequinem dla nastolatek. Oczywiście też przeczytałam do końca i macie rację, czegóż innego się spodziewałam?

Zapytacie, po co się męczysz komercyjnymi produkcjami i książkami dla nastolatek, skoro znasz efekty?
Sama nie wiem. Od dwóch miesięcy jestem całkiem nie taka. Chyba straciłam zainteresowanie, przez co automatycznie stałam się nieinteresująca. I trochę żal oddawać warte czegokolwiek więcej książki czy filmy na pożarcie mojego potworka obojętności.

Teraz na przykład czytam książkę niezłą, właściwie kończę już, "Przerwana lekcja muzyki". Wolałam "Lot nad kukułczym gniazdem" i "Szklany klosz" (aha, sztandarowe przykłady są najlepsze), ale "Przerwana lekcja..." też jest ciekawa. Randle i Bromden Keseya są szaleni i drapieżni. Sylvia jest bardziej refleksyjna, depresyjna. A Susanna Kaysen jest rzeczowa i mnie to chwilowo pasuje.
"Myślałam o tym przez cały weekend. Miałam świra, czy miałam rację? W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku trudno było znaleźć na to pytanie właściwą odpowiedź. Zresztą trudno znaleźć ją także teraz, ponad ćwierć wieku później."
"Przerwana lekcja muzyki", Susanna Kaysen, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1996r., str. 120.
Piszę, że jestem niezainteresowana, a może tak naprawdę codzienność mnie dopadła, pożera mój czas i wypluwa nędzne resztki? Tak może być. Mam nadzieję, że spotkanie z oddziałem szpitala McLean jakoś mnie otrzeźwi, ale na razie nie zanosi się na aż takie cuda.

Ale przynajmniej dosłyszałam dziś pierwsze drgnienie głosu, który stwierdza, że powinnam się bardziej starać i nie zaniedbywać bloga. No to od dziś nie zaniedbuję. Może.

7 komentarze:

tamaryszek pisze...

Obstawiam, że Toster przynosi sprzęt ze sobą . Powiedzmy, że posiada wersję tostera składanego, który się zgina jak gazeta, mieści w niewielkiej kieszonce, a w razie potrzeby użycia - prostuje się go, wygładza, ostrzy czy co tam mu jest potrzebne... i używa.

"Listy do M." omijam, ale wolałabym, by były ok, bo już mnie nudzi lichość i marność.
Nie burzyłaby mi się krew, gdybym uznała, że Warszawa jest z pocztówki. Bo po pierwsze: nie mam możliwości konfrontacji z Warszawą realną. Po drugie: to by znaczyło, że wzorowano się na Allenie. Jego Paryż, Barcelona - o New Jorku nie wspomnę - są w stylu landszafcików. Uczą się chłopaki od mistrza. ;)

Widzę, że już jesteś w fazie życzeniowej.
Jak najbardziej: staraj się pokonywać lenistwo. Co do skuteczności afirmacji opartej na słowach: "powinnam", zgłaszam malutkie veto. Bo się nie sprawdza.
Tymczasem pozdrawiam!

przyjemnostki pisze...

Eh... te polskie komedie romantyczne. Dno, wodorosty i dwa metry mułu. Oczwyiście, że drażni mnie drewniana gra aktorów, kiepskie żarty, które miały być zabawne i te same serialowe gęby, ale ... nic nie wkurza mnie tak jak obraz Warszawy! Tak jak napisałaś, to nie jest miasto, w którym ja mieszkam! To jest jakiś lukrowany Disneyland, ale nie Warszawa.
Znajomi z uczelni chcieli mnie wyciągnąć na ten film, ale się nie dałam. Tyle razy dawałam szansę poslkiemu tworowi zwanemu "komedia roamntyczna", że teraz dałam się na spokój.

Cóż za zbieg okoliczności, że piszesz o "Przerwanej lekcji muzyki" ;) Kilka dni temu oglądałam film (po raz pierwszy) i taka mnie naszła refleksja, że z chęcią przeczytałabym książkę ;) Czytałaś w oryginale, czy w polskim tłumaczeniu?

liritio pisze...

Tamaryszku, składany toster :)) niestety okazało się, że upewniał się w obecności tosterów na miejscu przyszłej zbrodni, co za szkoda...

Landszafty Allena i te z "Listów do M." to dwie różne kwestie, nasze rodzime, reżyserskie, wdzięku nie mają, to tylko tony przesłodzonych kadrów. Pamiętam taką reklamę htc, której panowie jeździli po Warszawie na rowerkach, i tam i piękne miasto i wdzięczne, bez osłabiającego zadęcia na śliczność. Da się i tak.
Trzymaj się ciepło!


Przyjemnostki, "Przerwana lekcja muzyki" w przekładzie na polski, na blogu po prostu okładka oryginału mi bardziej wizualnie pasowała :) Nad filmem sama się zastanawiam, dobra rzecz? Czytając książkę starałam się wydobyć wątek, z którego powstał film akurat o Lisie i nie mam pojęcia. Ciekawość rośnie :)

Co do "Listów...", nie są najgorsze, ale to nadal jest kino, którego nie pokazywałabym ludziom jako udane dokonanie polskich twórców. Lukrowany Disneyland, dokładnie.
Chociaż "Listy do M." są znacznie lepsze, niż natłok komedii (romantycznych) ostatnich lat, zupełnie inna klasa, to trzeba przyznać.

Anonimowy pisze...

Takie filmowe widoczki miast to nic innego jak "city placement" który ostatnio stał się modny w produkcjach filmowych...w zasadzie ten termin! Kino polskie jak widać, nie chce być w tyle i również podobnie prezentuje nasze miasta. Nie oglądałem Paryża Allena ani Warszawy w "Listach do M". Sądząc jednak z Waszych opisów, nasi filmowcy mają jakiś problem. Chodzi o to, że to ta (brzydka ale wciąż odbudowywana czy wręcz retuszowana)Warszawa a tamto to Paryż lub np. Barcelona ( film - Vicky, Cristina, Barcelona). Albo chodzi o to, że może nasi filmowi specjaliści od romantycznych komedii, nie umieją patrzeć inaczej na tło. Bez właśnie "zadęcia" i egzaltacji. Nie mam pojęcia jak to jest. Wiem jedno. Jak kręcą komedie romantyczne, to nie ma kryzysu.
wesołych świąt!
Przyjaciel Bachusa

liritio pisze...

Kino polskie w ogóle nie chce być w tyle, co zwykle ma żenujące skutki. Jak robimy coś po swojemu, wychodzi bardzo dobrze. Ale wszelkie "Weekendy" czy inne komedie romantyczne bardzo to średnia frajda.

Warszawa a Paryż to w ogóle inna bajka. Nasza szczerzy się wielką płytą, dziurawą Pragą i zaczątkami Wielkiej Metropolii. I to tu to tam poutykane miejsca bardzo piękne, wdzięczne, z charakterem.
Ja na punkcie Warszawy trochę zboczona może jestem, kocham to miasto bardzo i niezmiennie bronię, chociaż wielu wad też nie odmawiam.
Zadęcie na "zachodnie" to jeszcze inny problem...
Ale skoro kryzysu nie ma, a komedie są, to wszystko w porządku :)
Wesołych świąt!

Anonimowy pisze...

oj nie!Wydaje mi się Liritio że źle do tego podchodzisz. Takie kino jest teraz wszędzie i nie można stwierdzić, że jest obce. Że nie ma w nim nic polskiego. Niech flmy takie powstają. One też w jakiś sposób ulepszają nasze kino. Być może kiedyś powstanie takie mini dzieło i będzie to komedia romantyczna z taką reklamą np. Warszawy w środku. Pytanie tylko kiedy?
Nie mamy zbyt dużych tradycji w tworzeniu komedii romantycznych. Zwykle komedie romantyczne to małe lub większe dramaty. Na myśl nasuwa mi się Morgenstern (Do widzenia do jutra)albo Jakubik (Prosta historia o milosci) którzy trochę odbiegli od takiego smutnego, ironicznego filmowego modelu miłości dwojga ludzi, zagubionych gdzieś w polskiej rzeczywistości.
Przyjaciel Bachusa

liritio pisze...

Raczej chodziło mi o polskie wersje amerykańskich hitów, co ostatnio jest jednym z pomysłów twórców na filmy - jak chcą adaptować te pomysły, proszę bardzo, tylko również chciałabym zobaczyć inny poziom w tych filmach.

Co do komedii romantycznych, kilka lat temu nie było najgorzej, np. "Lejdis" wyszło dobrze, wcześniejsze (chyba w ogóle jeden z pierwszych tego typu filmów) "Nigdy w życiu!" było całkiem niezłe. A teraz jakoś słabo im idzie, na tym tle "Listy do M." to prawie dzieło genialne.
Filmy, o których wspominasz, to cudne tytuły, ale sprzed wielu lat i faktycznie, takiej tradycji brak. I może dziełko śliczne kiedyś powstanie, ale na razie to trochę droga przez mękę :)

Prześlij komentarz