poniedziałek, 19 grudnia 2011

Jedna ofiara (adekwatna: w środku zimy w końcu). Jedna perła (blogowa).

Jakby to ująć najprościej... "Ofiary w środku zimy" nie pokochałam, ponieważ jest to książka zawierająca masę niepotrzebnych słów. Przede wszystkim, co to za idiotyczny pomysł z kwestiami zamordowanego (kursywą! cudne), które nie dość, że są całkowicie niepotrzebne, ponieważ nic nie wniosły do tematu, to jeszcze naprawdę głupie... (proszę, unoszące się, hm, co właściwie, dusza? gadająca dusza zamordowanego, pięknie). Do tego koszmarnie przegadane rozważania bohaterów nad istotą uczuć wielkich i życia codziennego (sąsiadująco, najpierw wzruszamy się nad iście powalającym komentarzem na temat miłości rodzicielskiej, a chwilę potem nad równie powalającym komentarzem na temat mroźnej zimy, słodkie).

Dobrze, to teraz przyznam się, że powyższa krytyka jest napisana raczej ze względu na zły charakter autorki bloga, który czasem musi znaleźć ujście, niż z faktycznej niemożności tolerowania owych niefortunnych wstawek. I "Ofiara w środku zimy" nie jest zła, chociaż wbrew buńczucznym zapowiedziom z okładki, "Millennium" Larssona (pierwszej części mej ukochanej) do pięt nawet nie zaczyna dorastać. W sumie wciągnęła mnie całkiem mocno, ponieważ kiedy ominąć wstawki filozoficzno - kulturowe, zostaje dobry kryminał.
Zaczyna się interesująco, powieszone na drzewie, okaleczone zwłoki mężczyzny, najzimniejsza zima od wielu lat, krąg podejrzanych obejmujący nastolatków z problemami, wyznawców pewnego kultu, pewną specyficzną rodzinę... A może to ktoś jeszcze inny jest sprawcą?
Jeżeli tak jak ja, zawsze macie ochotę na kryminał, a tych niezłych i dotychczas nieprzeczytanych jest w otoczeniu mniej, niż więcej, "Ofiara w środku zimy" jest dobrym pomysłem. Mimo, że chwilami wybitnie niecierpliwiła mnie pełna irytujących problemów Malin (główna pani detektyw, taka śliczna, oczywiście), z chęcią przeczytam część kolejną, "Ofiarę w środku lata". Tylko niech tam proszę już żadne dusze nad akcją doczesną nie dyndają.

Natomiast pokochałam pewną panią, która pisze. Urzekła mnie swoją opinią o filmie "It's Complicated" z Meryl Streep. Również tą o "Julie and Julia" - najwyraźniej trafne komentowanie filmografii Meryl Streep to jeden z jej licznych talentów. Parskałam przy "Anatomii chick-flicku", na tym właśnie blogu dostrzegłam obejrzany niedawno "Brief Encounter" (czy niewspomniany tutaj "Summertime") i zostało mi zaszczepione zainteresowanie Davidem Leanem.
Biorąc pod uwagę fakt, że omijam Blog Day i inne tego typu cudeńka, mogę raz na ruski rok opowiedzieć nie o sobie samej i tym co się plącze w mojej eleganckiej główce, ale potoczyć wzrokiem wkoło, uśmiechnąć się (okej, to czynię też na co dzień) i dokładniej pokazać Wam, kto rozbawił mnie niedawno do łez. Voila! Game of Consequences. Zadziwia mnie, ile tam jest wiedzy o filmach licznych, znanych, nieznanych, o ludziach kina, dużo o starym kinie, podane wdzięcznie, przemyślanie, luźno... Może nawet nieco chaotycznie (w rozumieniu, że gromadnie). Nie zawsze się zgadzam, ale zawsze polecam.
Problemem jedynym może być fakt, że blog jest w języku angielskim. Smutno również, że ostatni wpis pojawił się w lipcu tego roku.

czwartek, 15 grudnia 2011

Już wiem, kim jest Toster.

Jak to powiedział pewien filozoficzny pirat, świat nie staje się mniejszy, tylko jest w nim mniej. Ostatnie moje przygody kulturalno-jakiekolwiek sprawiały, że codziennie budziłam się z owym zdaniem bardziej i bardziej wyrytym w głowie.

W jednej z książek wyczytałam opowieść o psychopatycznym mordercy, któremu autorka wymyśliła pseudonim Toster, ponieważ dusi ofiary kablem owego sprzętu kuchennego. I mogę Wam palcem pokazać stronę, na której prowadzący śledztwo zastanawiają się, czy morderca przynosi tostery ze sobą na miejsce zbrodni. Czy przynosi toster ze sobą...
Tak, moment, w którym doczytałam tę książkę do końca był moim prywatnym sięgnięciem dna.

Obejrzałam też chwalony polski wytwór kinematografii, "Listy do M." Cóż za nieciekawy film.

Poza tym, że "Listy do M." są naprawdę nieszczególnym przykładem świątecznie banalnej wersji sztuki filmowej, są na dodatek tworem tak nienaturalnym, że aż zęby bolą.

Opiszmy trapiący mnie problem na przykładzie pomocniczym, już zdjęcia same w sobie oddają jego istotę: Warszawa w "Listach do M." jest przepięknym miastem, zimowy śnieżek, domki, ogródki, widoczki majestatycznego kościoła... Ale to nie jest Warszawa, w której ja mieszkam. To jest pocztówka spreparowana na potrzeby filmu, który teoretycznie ma być prostym i sympatycznym obrazkiem świątecznym. W praktyce okazuje się sztuczny jak choinka ze sklepowej wystawy - bombki wiszą równiutko i nie gryzą się kolorystycznie, łańcuch jakaś biedna istota drapowała na plastikowych gałązkach godzinami, a całość jest równie ładna, co nieinteresująca. W ogóle.

Najlepszą sceną "Listów do M." jest kłótnia Agnieszki Dygant z Pawłem Adamczykiem, kiedy przewracając się w śniegu, w ciemnościach, w środku jakiegoś lasu, drą się na siebie pełnymi głosami, wyzywając, bijąc, wygląda to wszystko mało elokwentnie, niezgrabnie, świetnie. Ale tylko chwilkę tak jest, potem następuje cud wigilijny (oczywiście) i zabawa się kończy.

Jak to jest, że gdzie się ostatnio nie obrócę zalewa mnie pustostan stosowany? Nawet moje kochane seriale, po których nie spodziewam się zbyt wiele, zawiodły moje skromne wymagania.
I przygodowa książka o Bezdusznej damie oraz jej wilkołaku okazała się postępowym harlequinem dla nastolatek. Oczywiście też przeczytałam do końca i macie rację, czegóż innego się spodziewałam?

Zapytacie, po co się męczysz komercyjnymi produkcjami i książkami dla nastolatek, skoro znasz efekty?
Sama nie wiem. Od dwóch miesięcy jestem całkiem nie taka. Chyba straciłam zainteresowanie, przez co automatycznie stałam się nieinteresująca. I trochę żal oddawać warte czegokolwiek więcej książki czy filmy na pożarcie mojego potworka obojętności.

Teraz na przykład czytam książkę niezłą, właściwie kończę już, "Przerwana lekcja muzyki". Wolałam "Lot nad kukułczym gniazdem" i "Szklany klosz" (aha, sztandarowe przykłady są najlepsze), ale "Przerwana lekcja..." też jest ciekawa. Randle i Bromden Keseya są szaleni i drapieżni. Sylvia jest bardziej refleksyjna, depresyjna. A Susanna Kaysen jest rzeczowa i mnie to chwilowo pasuje.
"Myślałam o tym przez cały weekend. Miałam świra, czy miałam rację? W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku trudno było znaleźć na to pytanie właściwą odpowiedź. Zresztą trudno znaleźć ją także teraz, ponad ćwierć wieku później."
"Przerwana lekcja muzyki", Susanna Kaysen, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1996r., str. 120.
Piszę, że jestem niezainteresowana, a może tak naprawdę codzienność mnie dopadła, pożera mój czas i wypluwa nędzne resztki? Tak może być. Mam nadzieję, że spotkanie z oddziałem szpitala McLean jakoś mnie otrzeźwi, ale na razie nie zanosi się na aż takie cuda.

Ale przynajmniej dosłyszałam dziś pierwsze drgnienie głosu, który stwierdza, że powinnam się bardziej starać i nie zaniedbywać bloga. No to od dziś nie zaniedbuję. Może.

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Bar dobrych ludzi", J.R. Moehringer.

Najwyraźniej lubię się bronić przed dobrymi książkami. Czterema łapami.
Taki wniosek wysnułam po chwili dumania nad czasem, który musiał minąć, nim dotarłam do momentu, w którym bezboleśnie spotkałam się z Moehringerem.

Wspomnieć wystarczy "Perswazje" Austen, które czekały na mnie kilka lat. Albo "Opowieść o miłości i mroku" Oza, do której zabierałam się mozolnie, niechętnie, miesiącami przekładając na nieokreślone "później" lekturę, która okazała się genialną.
Najbezczelniej olewałam "Wichrowe Wzgórza" i "Pożegnanie z Afryką" - Wy jeszcze nie wiecie, że to są moje "naj" książki, zaczytane okrutnie (chyba nie wiecie). Teraz tylko półgębkiem, wstydliwie przyznaję, że lata temu matka mi je wtykała w ręce, ale nie, nie mogłam, nie chciałam. Niby ho, ho, ile już lat Blixen i Emily Brontë uwielbiam, nic z tego, nie skłamię, raptem trzy (wielkość przybliżona).

Przechodząc do rzeczy, "Baru dobrych ludzi" nie ustawiłabym w jednym rzędzie z wyżej wymienionymi tytułami, ale w czytelniczej bryndzy, którą ostatnimi czasy uskuteczniam przy pomocy lepszych i gorszych kryminałów, Moehringer zaświecił blaskiem właściwym książkom sensowniejszym.
Czyli tak, "Bar dobrych ludzi" dobrze jest czytać. A przynajmniej pierwszą połowę, ale kiedy połknie Was pierwsza, przeczytacie również drugą, Moehringer ma talent do pisania i jego wspomnienia można by czytać jednym tchem, a potem jeszcze doczytywać drugie tyle.

W czym rzecz? J.R. Moehringer, chłopiec wychowywany w domu dziadka zatłoczonym dwoma rozbitymi rodzinami i wujkiem Charliem. Chłopiec wychowany przez wiecznie zmęczoną matkę, która ciągle od nowa stara się wyprostować swoje życie, walcząc z kalkulatorem, który bezlitośnie podlicza cyfry kolejnych bilansów. Chłopiec opuszczony przez ojca i jego Głos.
Wreszcie najważniejsze, chłopiec wychowany przez bar, więcej, wychowywany przez bar długo po tym, jak już wcale chłopcem nie był.

"Bar dobrych ludzi" to wyznanie miłości, bardzo piękne, szczere wyznanie. Miłości do wszystkich mężczyzn, którzy zmieniali życie dzieciaka, młodego chłopaka, prawie mężczyzny, którzy prostowali go, opiekowali się nim, wspierali w miejscu, które w teorii wydaje się nieodpowiednie, które w teorii nie pasuje do dzieciństwa.
Bar Publicans i jego założyciel Steve. Goście Publicansa, który najwyraźniej był miejscem specyficznym, rodzinnym bez mała, w którym zbierali się owi "dobrzy ludzie". Wujek Charlie, Gliniarz Bob, Colt, Joey D... I wielu innych.

Moehringera można polubić albo nie. Jest raczej szczerym, raczej zrozumiałym człowiekiem, nie postacią wziętą z wyobraźni czy kalki. Ale chociaż pisze głównie o sobie, zapisuje swoje wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej dorosłości, nie on jest tu bohaterem.
Matka i Publicans, jego dzieciństwo, jego dorosłość jest kierunkowana przez te dwa słowa.
Człowieka kształtuje wiele czynników, tym Ameryki nie odkrywam. We wspomnieniach Moehringera jest fragment, który zapomniałam przepisać, o tym, ilu odpowiednich ludzi potrzeba, żeby z chłopca wyrósł dobry mężczyzna.
Nie ma tak, że ktoś rodzi się spokojny i mocny, tak się nie dzieje.
I każdy ma swojego Publicansa, niejednego, który robi z nas lepszego albo gorszego człowieka, zależnie od szczęścia i wyboru.

Trochę zakochałam się w tej książce i w Publicansie, w jego gościach. Trochę się zakochałam i z uśmiechem wspomniałam swoje bary dobrych ludzi.

środa, 9 listopada 2011

Nieczytanie Moehringera jest bez sensu.

"- Każda książka to cud - mówił Bill. - Każda książka jest odbiciem chwili, kiedy ktoś siedział cicho, a cisza to, bez wątpienia, część owego cudu. Ten ktoś próbował opowiedzieć nam jakąś historię."
J.R. Moehringer, "Bar dobrych ludzi", Wydawnictwo Sonia Draga, 2009r., str. 179.
Nie mam pojęcia, jakaż to idiotyczna myśl trzymała mnie tak długo z daleka od wspomnień Moehringera, o którym przecież już wieki temu przeczytałam pełną pochwał opinię na którymś blogu.
Szczęśliwie, w końcu i ja zaczęłam je czytać, teraz jestem pełna zachwytów na temat, chociaż nie dotarłam jeszcze nawet do połowy.

Wracam więc, posiedzę cicho z "Barem dobrych ludzi".

środa, 2 listopada 2011

Maratończyk(czka)... Maratonka? Serialowa czkawka.

Długość tasiemcowa. Adekwatnie do tematu. Anty-zwolenników gatunku przepraszam, tematyka inna w najbliższym czasie.

Wraz z końcem września rozpoczął się sezon tracenia czasu na seriale. Ja również, jak zwykle (chociaż w tym roku jakoś mniej radośnie) zasiadłam do kontemplowania nowych losów moich serialowych mordeczek.
Niestety nic nie ukryje faktu, że sezon n-ty, jak rewelacyjny by nie był (a rewelacyjnych nie ma, to mogę stwierdzić od razu), nie przeskoczy poziomu początkowego. Dlatego Liritio kontynuuje praktykę sezonu ogórkowego i nadal zapuszcza się na nieznane sobie serialowe wody, szukając NOWEGO, które będzie ciekawe. I nawet coś, czasem znajduje.
Czy upodobanie do seriali to rzeczywiście oznaka braku życia prywatnego (jak to kiedyś skomentował nasz kochany Joey)? Trudno, zdarza się najlepszym.

W najbliższym czasie (jest nadzieja) napisałabym Wam o tym, dlaczego
"Studio 60 on the Sunset Strip" to chyba jeden z moich ukochań wszech czasów. I o tym, o ile lepsze od moich oczekiwań (głównie obaw) okazało się "Miasteczko Twin Peaks" - że kocham agenta Coopera domyślicie się zapewne i bez mojej pisaniny. I jeszcze o tym, dlaczego zdecydowanie przekładam rewelacyjne "Układy" (vel "Damages") nad bardzo sympatyczne, ale zdecydowanie mniej rewelacyjne "Suits". I nawet opowiem Wam historyjkę, jak to z dość miernych książek niejakiej Lindy La Plante powstał całkiem dobry (w sumie z każdym sezonem lepszy) serial "Above Suspicion", dzięki któremu mogę swobodnie ślinić się nad Ciaranem Hindsem i wmawiać C., że tak naprawdę cieszy mnie dobre, mroczne, angielskie kino kryminalne.

Ale to tylko zapowiedź świetlanej przyszłości w internetowej bazgraninie Liritio, dzisiaj zajmę się szybkimi (hm, no prawie) niusami z wizji.
Polecimy więc prawem starszeństwa i na pierwszy ogień moich srogich (ha, ha, jasne...) i wnikliwych (dobra, niech ktokolwiek spróbuje się tu zaśmiać) komentarzy trafi House.

Pamiętacie go jeszcze? Ja słabo.
A jednak poczułam ukłucie zainteresowania osobą House'a w więziennym otoczeniu, w odcinku otwierającym ósmy sezon. I teraz, po obejrzeniu trzech odcinków mogę wydać werdykt: powoli, z mozołem, niczym ta lokomotywa, House dźwiga się w górę, wraca na stare tory i mam wrażenie, że z każdym kolejnym odcinkiem będzie w nim coraz więcej "starego, dobrego House'a" (tutaj można kiwać głową z nostalgiczną miną).

Prawdą jest (moją prawdą), że sezon siódmy pogrzebał House'a (nie oglądałam prawie żadnego odcinka, wystarczyła ta nędza, na którą trafiłam), chociaż szósty też przysługi serialowi nie czynił. I dlatego cieszę się, że mój ulubiony doktor wraca w lepszej formie, ponownie w komitywie z Wilsonem (koniec drugiego odcinka mnie rozbroił i kupił), ponownie z problemem na głowie (skąd wziąć kasę, jak odzyskać stary team i dlaczego właściwie z jego biurem sąsiaduje teraz klinika...), z nowym szefem aka starym podwładnym...
Tak, nic nowego w ósmym sezonie na razie nie zobaczyłam (ale skoro to ósmy sezon, nie spodziewam się nowego), ale za to radośnie przyklaskuję każdemu pomysłowi, który zbliża House'a do klimatu pierwszych kilku sezonów (które kocham bardzo) i prostuje te wszystkie nonsensy i żałości naprodukowane później.
Powrót House'a uważam za oficjalny i mam nadzieję na przyszłość oraz finisz w wielkim stylu. Może mnie nie zawiodą.

Idąc dalej, siódmy sezon "How I Met Your Mother" na razie kontynuuje poziom szóstego... Dalej czekamy na Mother, teraz czekamy jeszcze na domniemaną żonę Barneya. Robin znowu chce od życia czegoś, co już miała i zostawiła. Ted nadal szuka miłości, a Lily i Marshall są w ciąży. Niby nic ciekawego, ale ogląda się tak samo przyjemnie, chociaż może już sporo dowcipów się osłuchało. Tak czy inaczej, ja HIMYM nie zostawię, szczególnie, że "New Girl", na którą miałam wielkie nadzieje, okazała się nudna i bezcelowa, a dla uśmiechu jeden sitcom zawsze miło podejrzeć. A ile razy można powtarzać "Friendsów"? (sporo, ale nie na okrągło)

Natomiast zdziwiona jestem niezłym początkiem piątego sezonu "Plotkary". Wszyscy są nadal tak ładnie ubrani... Cztery odcinki nowego sezonu pozytywnie mnie zaskakują, chociaż tutaj (odwrotnie do "House MD") spodziewam się wkrótce spadku formy i pogrążenia się bohaterów w tym samym bagienku gry "każdy z każdym", którą zostawili rozgrzebaną (jak zwykle) sezonem czwartym. Ale na razie cicho sza, mogę odpukać, jest interesująco.

Czwarty sezon "Castle" na razie mnie wkurza, ale ciągle również trzyma przy sobie wdzięczną obsadą - tego brak "Mentaliście", obsady, w której wdzięczny jest ktokolwiek poza Simonem Bakerem.
Po tak zaskakującym finale trójki byłam pewna, że "Castle" w końcu zmieni trochę kierunek i nie powtórzy błędu "White Collar" oraz "Mentalisty", w których poważniejsze i ciekawsze historie z życia bohaterów są całkowicie olewane na rzecz kolejnych zagadek do rozwiązania.
Rozumiem, serial proceduralny itd., ale jednak! Niestety scenarzyści "Castle" pokazowo dają ciała. Przełomowy moment z finału trzeciego sezonu został skrzętnie zamieciony pod dywan i początki czwartego (poza pierwszym odcinkiem) są po prostu nudne.
Nic to, może będzie lepiej... Albo bye bye Castle.

Szczególnie, że odkryłam inny serial detektywistyczny, "Body of Proof", którego drugi sezon rozpoczął się we wrześniu. Kanwa podobna do "Bones" (tego serialu nie trawię), a więc genialna pani patolog i dzielny policjant. Co mnie w "Body of Proof" pociąga, to naturalność postaci, wśród których nie ma wielkich geniuszy, przystojnych twardzieli czy "aspołecznych acz zabawnych" kobiet. Megan Hunt jest rozwiedzioną uciekinierką ze świata, w którym była bogatą żoną prawnika i odnoszącą sukcesy panią neurochirurg. Ma nieznośną matkę, trochę mniej nieznośną córkę, a jej szefowa umawia się z eks mężem. Jest irytująco pewna siebie i bezkompromisowa, ale nie w sposób, który powoduje u mnie tiki nerwowe. Co w telewizji szokujące, Megan nawet wygląda na matkę nastolatki. Miła odmiana.
Partnerujący jej detektyw, Peter, zawsze służy dobrą radą, odrobinę przypomina niegroźnego misia i ładnie ciągnięty jest wątek ich wzajemnej sympatii.
Tak, w "Body of Proof" wdzięk obsady połączony jest z zaskakująco ciekawymi tajemnicami do rozwiązania, chociaż oczywiście zdarzają się lepsze i gorsze odcinki. Jak na razie to właśnie ten mało popularny serial staje się moim numerem jeden.


Czego nie oglądam i na co czekam?
Najsmutniejsze: "Glee". Nie mogę, zobaczyłam pierwsze dwa odcinki i poczułam wyraźnie, że się przesyciłam. Nawet fenomenalnie wdzięczny i potwornie utalentowany Darren Criss nie jest w stanie przyciągnąć mnie do kolejnych odcinków. A pierwsze dwa były słabiutkie, co najgorsze, Sue, fantastyczna Sue oszalała (nie dosłownie) i już nie jest fantastyczna, ale wkurzająca.
Will i Emma są razem, a ja nie wiem, co przeoczyłam, w ogóle nie wiem jak do tego doszło.
Dzieciaki z New Directions jakoś mnie nie porwały, piosenki też nie... Aj, albo się zestarzałam (ale oglądanie "Plotkary" temu przeczy), albo nasyciłam radosną atmosferą "Glee" z dwóch sezonów i trzeci doprowadzi do przesytu oraz mdłości.

Nie oglądam też "New Girl", chociaż chciałam. Bo jak tu nie czuć sympatii do Zooey Deschanel? Temat podobny do "Przyjaciół" czy "How I Met Your Mother", czarująca aktorka, zapowiadało się nieźle. I chociaż nie ma tragedii, to jest ten typ serialu, którego zwyczajnie nie chce się oglądać. Jedno wzruszenie ramion i możemy przejść do czego innego.

Mianowicie do mojego prywatnego zdziwienia, że z umiarkowaną niecierpliwością czekałam na wznowienie "Covert Affairs", które oglądałam w wakacje. To głupie, ale brakowało mi wyszczekanej, wiecznie uśmiechniętej blond agentki i jej ślepego technika. Nie da się ukryć, oboje są słodcy niczym tęczowe misie. A ja przecież najbardziej kocham właśnie takie misie...
A że w nowych odcinkach ma się pojawić ponownie Oded Fehr, na którego widok robi mi się zdecydowanie cieplej, mam nadzieję, że twórcy w końcu porzucą idiotyczny, aktualny wątek miłosny i zajmą się nowym, hipotetycznym, ale znacznie fajniejszym.

Z nowości kolejnych, "Person of Interest" to rzecz zastanawiająca. Niby proceduralna nuda, ale nie do końca. Przede wszystkim świetnie (na razie) prowadzą głównych bohaterów, Pana Reesa (Caviezel) i Pana Fincha (Michael Emerson). Były agent CIA, były... w sumie nie wiadomo na razie kim był Mr. Finch. Obaj w teorii nie żyją, obaj są słodko złośliwi i mało się przejmują życiem jako takim.
Chociaż temat brzmi absurdalnie - genialna maszyna wykrywa nadchodzące przestępstwa i wypluwa coraz to nowe nazwiska, którymi trzeba się zająć i powstrzymać nadchodzące nie wiadomo co... Jasne.
Ale realizacja jest nadzwyczaj sprawna, o ile nie pogrążą się w nudzie kolejnych zagadek stricte, będzie co oglądać. Jim Caviezel w głównej roli to coś nowego, świetny aktor, w serialu bym się jego akurat nie spodziewała. I jeszcze jego John Reese wjeżdżający ogromną ciężarówką w limuzynę "tego złego"... Nie da się ukryć, że mają panowie rozmach.

Na koniec zagadka, "Grimm", ciągle w sferze "nadchodzi" (niby już nadeszło, ale przegapiłam pierwszy odcinek...). Współczesna interpretacja baśni Braci Grimm, na początek poszedł chyba "Czerwony Kapturek". Jakiś magiczny ród Grimmów i straszne bestie kryjące się pod maską zwykłych, szarych obywateli. Detektywi i mordercy. Będzie dobre? Nie będzie dobre? Niby miało być, tematem się ucieszyłam, ale zapowiedź pilota osadziła w miejscu moje ewentualne nadzieje, a tym bardziej głosy na temat odcinka rozpoczynającego serię. Teraz już sama nie wiem. Niech to będzie dobre...

poniedziałek, 24 października 2011

"Spotkanie", reż. David Lean.

Chociaż zarzekam się, że nie przepadam za starymi filmami, cóż... Troszkę kłamię. A dokładniej, mocno uogólniam.
Jest bowiem jedna rzecz, której bardzo mi brakuje w dzisiejszym kinie, elegancja. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? Zaginęła gdzieś po drodze, mniej więcej w latach 90tych, z tego co się orientuję, ale i tak już wtedy ledwo zipała.
Tak naprawdę podejrzewam, że spakowała się i uciekła, razem z amantami, szeryfami i damami kina, razem z Carym Grantem i Deborah Kerr, Avą Gardner i Sinatrą. Trochę tą uciekinierkę rozumiem, któż by chciał zostać, kiedy Sinatry już nie ma?

Najwyraźniej w 1945 roku nawet zdrady były eleganckie. Alec i Laura spotykają się w sposób jak najbardziej zwyczajny, w dworcowej kawiarni. Potem po raz kolejny, na rogu ulicy, potem w zatłoczonej restauracji... Ile trzeba aby z przypadkowej znajomości zrodziło się uczucie? "Spotkanie" przekonuje mnie, że niewiele, rozmowa, dwie, nagle ktoś kogoś kocha. I tak oto w każdy czwartek o 12.30 Laura czeka na Aleca pod szpitalem, kradną kilka godzin dla siebie, żeby potem wracać do domów, do w miarę satysfakcjonującego życia, które nagle przestało wystarczać.

"Spotkanie" jest historią niespełnionego romansu dwojga ludzi, którzy poznają się zdecydowanie zbyt późno, kiedy wszystkie dotychczasowe zobowiązania uniemożliwiają im wspólne życie. Prostota ich znajomości staje się smutna, gdy dodać do obrazka rodzącą się miłość, która musi zadowolić się spotkaniami raz w tygodniu na obiad, film i spacer.

I te wyrzuty sumienia, które psują radość, czynią ją niepełną. I kontrast, jakim jest inna para tego filmu, hałaśliwy zwiadowca stacji i jego wieczne flirty z prawie groźną właścicielką dworcowej kawiarni. Oni nie boją się przyłapania na gorącym uczynku, nie rzucają czasem trwożliwych spojrzeń wkoło, nie okłamują męża i żony, kiedy spóźniają się na pociąg.

Film jest złożony ze scen w powtarzających się sceneriach dworca, kina, podmiejskiego krajobrazu z rzeczką i mostem, a Laura i Alec szybko dochodzą do wniosku, że ich znajomość zasługuje na tylko jedno zakończenie. Gdzież tu elegancja, poza faktem, że w każdej scenie noszą kapelusze? W powściągliwości, w spokojnym uśmiechu, w braku wulgarności.

"Spotkanie" zostało nakręcone na podstawie sztuki Noela Cowarda, a jeżeli jest coś, co łączy wszystkie jego sztuki ze sobą, to ostry dowcip dialogów. Również "Spotkaniu" ciętych linijek nie brakuje, ale wymagają one wsłuchania się w tekst, wymagają odkopania spod nastroju rezygnacji. Chociażby moment, który mnie zbił z nóg, czyli scena, w której mąż Laury rozwiązuje krzyżówkę, kiedy "romans" zgadza mu się z "delirium". To tylko jeden z wielu żartów równie słodko-gorzkich, co romans Aleca i Laury i jeden z wielu dialogów, który mocno zapada w pamięć.

Oczywiście rok 1945ty, kiedy wojenne wyrzeczenia były świeżo pamiętane, a "Spotkanie" miało swoją premierę, nie sprzyjał historiom o łapczywych kochankach, którzy wszystko mają za nic i dają się ponieść namiętności. "Spotkanie" to może też trochę nachalny triumf moralności, która przeżywa w tej historii króciutki upadek, ale przecież finalnie otrzepuje zakurzone ciałko i wraca, niech żyje moralność.
Ale czy na pewno? Czy ostatnie sceny, to rzeczywiście triumf moralności? To już będziecie musieli zdecydować sami.
Na pewno "Spotkanie" jest jednym z wielu spojrzeń na temat zdrady jako takiej, spojrzeniem krótkim i szczerym, które mnie chwilowo pasuje.

Except for Lola.

"(...)przede wszystkim chciałbym zaapelować, byście obłożyli książkę i zakryli potworną, ohydną, odrażającą, zbrodniczą, plugawą, podłą, deprawującą młodocianych obwolutę, którą nazwałbym raczej kaftanem bezpieczeństwa."
V. Nabokov, "Wykłady o literaturze", Muza SA, 2000r., str.246
Nabokov pisał akurat o okładce "Dr. Jekyll'a i Pana Hyde'a", ale czytając to zdanie poczułam, że idealnie opisuje moje odczucia na widok okładek będących przedrukiem z plakatów ekranizacji.
A jest ich mrowie a mrowie, patrzę w twarze aktorów i zastanawiam się, dlaczego wydawnictwa mi to robią. Oczywiście rozumiem, dlaczego to robią, ale nie pochwalam. Wręcz nie znoszę.
Czy można by zaprzestać tego, zbrodniczego bez mała, procederu? Czy ja mogę spokojnie wejść do księgarni i nie widzieć Juliette Binoche na okładce mojego ukochania? Ładnie proszę.

Tak, wiem, to się nie zdarzy. Podobnie jak nie zdarzy się, żeby ktoś nie zatarasował całej lewej strony schodów ruchomych. Najwyraźniej świat zacząłby się wtenczas kręcić w drugą stronę.

Poniedziałki mają do siebie to, że ich nie lubię, naturalna sprawa u istot powyżej trzeciego roku życia. Tak więc, żeby nie wyszło ponuro i marudnie, będzie Lola :)

Poniższa wersja jest genialna, ulubiona i naprawdę nie mogę przestać klikać "jeszcze raz". I jeszcze, i jeszcze, jeszcze raz...

"Lola", Ray Davies. Jest wesoło.

środa, 19 października 2011

"Perswazje". Jane Austen, Roger Michell i inni.

Poniekąd zaczęłam produkować się serialowo, ale że podczytuję sobie ukradkiem wykłady Nabokova o literaturze (najbardziej ten o Stevensonie), przypomniałam sobie o kolejnej książce, o której dotąd nie napisałam.
"Perswazje", tak.

Jeżeli chodzi o Jane Austen, naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego po przeczytaniu prawie każdej z jej książek, tak stanowczo sama sobie odmawiałam lektury tej ostatniej, "Perswazji". Zacięłam się po prostu, nie chciałam tego czytać, miałam złe skojarzenia albo co... Do czasu.

Mam wrażenie, że "Perswazje" najbardziej odbiegają od utartych ścieżek Austen, mniej lub bardziej innymi jej książkami wydeptanych. Historia poprowadzona jest zdecydowanie inaczej, odwrotnie i z pętelką :)
Anna i kapitan Wentworth już zdążyli się pokochać, zdążyli również rozstać się i po latach spotkać ponownie. To są inni bohaterowie, dojrzalsi, niekoniecznie mądrzejsi, ale na pewno spokojniejsi, jakby ich charaktery zostały ujarzmione przez czas.

Przyjemnie śledziło się owo powolne "odżywanie" Anny, kiedy stara miłość zjawiła się na progu. Nieśmiałe marzenia, stopniowo przeradzające się w nadzieję. I kapitan Wentworth, podobnie jak Anna ułomny, kiedy przychodzi do sięgania po swoje. Ona zahukana, on już zbyt dumny.
Polubiłam tę dwójkę i ich niezgrabne dążenie do realizacji swoich pragnień. Powinni gasnąć przy całej tej znamienitej galerii z powieści Austen, tej porażająco bystrej Elżbiecie i tak fantastycznie wyniosłym, pociągającym panu Darcy. Przy tej do bólu poświęcającej się Elinor, na którą i tak czeka wielka miłość, przy Emmie obdarzonej wszelkimi zaletami, przy Knightleyu, który zawsze ma rację...
Ale nie, dzisiaj to Anna i Wentworth stają mi się najbliźsi, ona niespecjalnie piękna, niespecjalnie elokwentna, niespecjalnie odważna... I Wentworth, w teorii wspaniały, dzielny kapitan, a w praktyce obrażony na zadrę w sercu sprzed wielu lat, niezbyt szczęśliwy, odrobinę oschły mężczyzna, który budzi zachwyty prowincjonalnych gąsek.

Rozkochałam się też w drobnych smaczkach "Perswazji", w ojcu Anny, panu Elliot, mocno ograniczonym, zakochanym w sobie człowieczku. W jej starszej siostrze, Elżbiecie, jeszcze pięknej, ale już skwaszonej nieuchronnie nadchodzącym staropanieństwem. I w młodszej siostrze, hipochondryczce, równie egocentrycznej co wszyscy Elliotowie. Poza Anną.

Należałoby teraz dać kolejną szansę "Mansfield Park", może to, co kiedyś wydało mi się nudne, dzisiaj stałoby się rozkoszne?

Roger Michell, którego pierwszym filmem były "Perswazje" (1995y rok), przepięknie podołał zadaniu i mogę bez wahania stwierdzić, że jest to moja ulubiona ekranizacja spośród wszystkich filmów stworzonych na podstawie Austen. Ma zdecydowanie większy rozmach, niż telewizyjna "Emma" emitowana rok później, przy jednoczesnym braku hollywoodzkich zagrywek, czego o wielu z tych ekranizacji powiedzieć niestety nie można. I obsada jak marzenie, moje serce podbiła Sophie Thompson w roli wiecznie jojczącej Mary...
Ale uczciwie przyznam, że Amanda Root w roli Anny pobiła resztę na głowę. Idealna jako zawsze spychana na margines kobieta, która po latach napotyka szansę na naprawę błędu młodości i postawienie na swoim. Ona rzeczywiście z każdą sceną rozkwita. A partnerujący jej Ciaran Hinds dotrzymuje kroku rolą Wentwortha, który w jego wykonaniu jest skryty, czasem gwałtowny i na pewno nie ma charakteru niczym kryształ.

Do czego bym się mogła przyczepić? Odrobinę nieładnie sportretowano pana Elliota, aż karykaturalnie. I nie trafiono z Lady Russel, jakby przez cały film odtwórczyni roli nie mogła się zdecydować, czy woli zagrać omylną, ale oddaną przyjaciółkę, czy zaślepioną konwenansami mentorkę Anny.

Ale ekranizacja Michella ma ogromne zalety.
Zdjęcia, bardzo malownicze, spokojne kadry, zręcznie połączone z równie spokojną, subtelną, piękną ścieżką dźwiękową. Taka oprawa podkreśla delikatny charakter, cichej, wygniecionej czasem historii miłosnej, która toczy się bez słów, w tle. Pasuje do tego uwaga, z jaką potraktowane zostało pokazanie drobnych gestów znaczących tak wiele. Ale to też jest przeprowadzone oszczędnie i z wdziękiem, bez szafowania "ukrywanymi" emocjami, które bohaterowie mają pokazywać bez słów. A tak właśnie przeszarżowano nieszczęśliwie w innym filmie.

Ekranizacje "Perswazji" widziałam dwie, najpierw tę z 2007 roku (reż. Adrian Shergold), którą uważam za straszną i zdania nie zmienię. Za dużo gapienia się w ściany, za słaba Sally Hawkins, kapitan Wentworth sportretowany przez blond niebożę, ciągle jakby się dziwił, że jest w każdej swojej scenie.
I naprawdę zbyt dużo gapienia się...
Może jest o kwestia złego scenariusza, może kiepskich zdjęć, ale uświadomiłam sobie jak strasznie pokazane jest "przeżywanie" owej pary Hawkins/Penry-Jones, kiedy znacznie później obejrzałam wersję Michella. Ani jednego taniego dramatyzmu! Tam gapienie się jest majstersztykiem. I żadnych biegów po Bath - solą w mym oku stanęło owo miotanie się Anny/Sally Hawkins, już całkiem psując jakiekolwiek pozytywne wrażenia.

Ewentualny zarzut, że jestem stronnicza ponieważ szczerze nie znoszę i dostaję agresji na widok Sally Hawkins, natomiast uwielbiam Ciarana Hindsa, cóż... Przyjmę z pokorą, nie wyprę się, ale ewentualną stronniczość własną mam w nosie.

poniedziałek, 10 października 2011

Mała Marie.

Chcecie poznać jedną z moich ulubionych piosenek? Poniedziałkowe popołudnie, w moim przypadku chwilowo spędzane przy (zimniej już niestety) kawie, wydaje się dobrą okazją.

Francis Cabrel, "Petite Marie". W poniższej wersji najbardziej.



I chciałabym, żeby znowu było lato, a przynajmniej wczesna jesień. Miesiąc wstecz, czy to tak dużo? A liście nadal byłyby zielone i złote...

Z wieści kinowych, planuję obejrzeć "Baby są jakieś inne" Koterskiego, znajomy po premierze cieszył się bardzo, wszem i wobec polecał, a więc po wstępnej chęci delikatnej, zwiastunowej, przeszłam w stan chęci większej.
Tak czy inaczej, tekst "ale ona widać aż tak bardzo mnie nie kocha aż tak bardzo" podbił moje serce. I to mruganie.
Zobaczymy, czy chęć szczera zaprowadzi mnie za tydzień do kina i zostanie usatysfakcjonowana dobrym filmem.
Jak sądzicie?

piątek, 7 października 2011

Zupa z gwoździa.

Cóż to ja czytałam ostatnimi czasy, kiedy pilnie udawałam zbyt zajętą na łączenie formy, treści i czasu, określane również pisaniem bloga?

"Amagansett" Marka Millsa, które w pierwszej połowie podobało mi się znacznie bardziej, niż w drugiej... Niektóre książki absolutnie nie zasługują na miano "genialnych", a nawet nie na to skromniejsze "bardzo dobrych", ale mimo wszystko czyta się je z dużą przyjemnością, bez znudzenia. I "Amagansett" może być idealnym przykładem takiej książki.

Wyłowione z oceanu zwłoki młodej dziewczyny, której bogata rodzina posiada dom na plaży. Rodzina ma swoje sekrety, dziewczyna miała jeszcze inne, a Conrad Labarde, który wyłowił ją z wody - główny bohater książki - również sporo tajemnic skrzętnie skrywa przed światem. I ma swoją silną teorię na to, co naprawdę spotkało przygarniętą przez ocean kobietę.
To też trochę powieść obyczajowa o życiu w rybackiej miejscowości Amagansett, tuż po drugiej wojnie światowej, zmieszanie życia rybaków i bogatych wczasowiczów, których domy wyrastały na okolicznych plażach.

"Amagansett" czytało się rewelacyjnie... Do czasu. W drugiej połowie książki poczułam lekki zawód, że po oryginalnym początku i ciekawym poprowadzeniu Conrada, który z każdą stroną okazuje się kimś coraz to innym, Mills oddaje się pisaniu o detektywie Hollisie, który jest dość nudnym zlepkiem wielu znanych nam wszystkim postaci policjantów po przejściach.
Ale koniec końców "Amagansett" daje radę, finiszuje w dobrym stylu i jest znacznie lepszą książką, niż kolejne dokonanie Millsa, "Ogród tajemnic" (który też da się przeczytać, ale to już niższy poziom dopracowania).

Dorwałam też następną książkę Oza, "Sceny z życia wiejskiego" i trochę się przejechałam... Najwyraźniej mam ostatnio pecha do opowiadań, najpierw słabiutkie "Nokturny", teraz niewiele lepsze "Sceny..."
Albo może jednak ja jestem głupia i nie umiem docenić formy krótkiej w jej pełnym rozkwicie? Nieeee, "Sceny..." nie są najlepsze. Podobnie jak w przypadku "Nokturnów", czytałam opowiadanie za opowiadaniem i z opóźnieniem przyszła refleksja, że czytam trochę o niczym.
Sporo w tych opowiadaniach motywów przewijających się również w innych książkach Oza, też w jego fantastycznej "Opowieści o miłości i mroku", ale jak Amosa Oza cenię bardzo, tutaj zachwytów brak.
Oczywiście zawsze istnieje ta tak szybko odrzucona przeze mnie możliwość głupoty własnej - może jednak "Sceny z życia wiejskiego" wymagają znacznie głębszej interpretacji i skupienia, o które się nie pokusiłam?

Zaskoczył mnie natomiast kryminał Marthy Grimes, "Pod Zawianym Kaczorem", który zaczęłam czytać pod wpływem wtorkowej pogoni za czymś całkowicie relaksującym. I proszę, choć raz trafiłam w dziesiątkę. Seria Grimes z małą Emmą nigdy mnie do siebie nie przekonała, a po kryminały jej autorstwa z inspektorem Jurym nigdy nie sięgnęłam. Aż do tego wtorku, kiedy bez przekonania kartkując "Małą księgę" Brandysa uznałam, że na razie innej lektury mi trzeba.

Akcja "Pod Zawianym Kaczorem" kręci się wokół morderstw dokonywanych na amerykańskich turystkach jednej z wycieczek w Stratford. Ginie też mały chłopiec, którego może porwali, a może sam się gdzieś zawieruszył... A jeden ze wspomnianych wycieczkowiczów ma obsesję przedstawiania "prawdziwej" historii śmierci Christophera Marlowe, którego według teorii własnej owego pana zlecił zamordować sam Szekspir.
Inspektor Jury wzbudził moją sympatię, to już plus, a całkowicie zauroczył mnie jego kolega, Melrose Plant, panowie wykazują zaiste czarujące podejście do swojego otoczenia.

Możliwe, że w "Pod Zawianym Kaczorem" trochę brakowało mi silniejszego skoncentrowania na śledztwie, które niby jest prowadzone, ale jakoś tak delikatnie... Martha Grimes tą książką skojarzyła mi się z Caroline Graham (cykl o inspektorze Barnaby, zaadaptowany na serial "Morderstwa w Midsomer"). Czytając te kryminały aż prosi się o herbatkę i pierniczka, może fotel przed kominkiem? Zapewne można je czytać również popijając campari z limonką siedząc na wywiewanym w każdą stronę kominie (jak kto lubi... :), ale jednak herbatkowo-pierniczkowy nastrój u mnie wygrał. Szkoda, ze nie miałam pierniczków...
Podobnie jak książki Graham, kryminał Marthy Grimes był trochę zbyt "miły", poczciwa atmosferka zieje z każdej strony i żaden charakter nie jest tak naprawdę nieprzyjemny, nawet non stop zrzędzący szef inspektora Jury.
Ale mroki jesiennego popołudnia Martha Grimes rozświetla bezbłędnie i możliwe, że niedługo sięgnę po pierwszą z wydanych w Polsce części cyklu, czyli "Pod Huncwotem". Zobaczymy.

poniedziałek, 26 września 2011

"Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg", John Le Carre.

Wiele ekranizacji poznałam już po lekturze książki. Równie wiele przed, co niezmiennie mnie denerwuje, kiedy już nie mogę całkowicie na własną modłę ułożyć w głowie świata, kiedy wtrynia się wizja reżysera...
Ale to mi się jeszcze nie zdarzyło, żebym sięgała po książkę zachęcona zwiastunem filmu nakręconego na jej podstawie, starając się uprzedzić premierę.
Zwiastunem cieszyłam się nie tak znowu dawno, książkę połknęłam w tempie szybkim i już mogę wszem i wobec głosić radość z poznania Johna Le Carre i jego Smileya.

Oto on, George Simley, emerytowany (niezbyt dobrowolnie) agent wywiadu brytyjskiego. Starszy, grubszy, bardziej ponury i na pewno mniej czarujący, niż każdy porządny 007. Ale czytając Le Carre'a schowajcie 007 w piwnicy, tutaj szpiedzy są brzydcy, zrzędliwi, przemarznięci od sterczenia przed cudzym domem i zaplątani w polityczno-podwórkowe rozgrywki, w których stawka jest... no cóż, większa, niż życie (wybaczcie, musiałam :)

Smiley kaszląc nad kawą i papierosem wertuje stosy makulatury - tak albo inaczej zdobytych akt - szukając "kreta", szukając człowieka stojącego wysoko w hierarchii Cyrku (jak uroczo, "cyrkiem" nazwać wywiad...), który od lat sprzedaje się moskiewskim przeciwnikom, i którego znalezienia jest bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej. "Druciaż, krawiec, żołnierz, szpieg" to przede wszystkim świetnie napisana powieść szpiegowska. Naprawdę świetnie. Skonstruowana niby prosto, ale wspomnienia i domysły poszczególnych bohaterów tworzą pętlę w czasie, która na końcu musi się zacisnąć na czyjejś szyi.

Ale nie szukajcie w niej sensacyjnej akcji, tego brak. Są jedynie podziurawione czasem powroty do przeszłości, która w niczym nie przypomina brawurowych wyczynów oddziałów specjalnych, raczej improwizowane urywki z życia przemytnika.
Do mnie trafili przede wszystkim bohaterowie, tak już główka pracuje, że Liritio zawsze się skoncentruje na ludziach. A ich ilość jest skomplikowana, te wszystkie nazwiska, pseudonimy, gra w "kto jest kim", początkowo owo nagromadzenie nazwisk nawet utrudniało mi czytanie, kiedy jednak zapominałam kim był kto.
Byli agenci, aktualni agenci, nieżyjący agenci... Każdemu z nich Le Carre dorobił historię, osobowość i twarz, ja się w owej szczegółowości zakochałam, chociaż opisywane czasy ziemnej wojny nie napawają czytelnika optymizmem, podobnie jak średnio radosne są postaci wokół Smileya, jak i sam Smiley.

Smiley przedziera się przez siatkę faktów i kłamstw, pomaga mu niejaki Peter Guillam, dawno temu zwerbowany przez Smileya do Cyrku. Pomaga mu niejaki Mendel, pomaga mu kilku innych ponurych panów i jedna oszalała kobieta. We wspomnieniach plącze się geniusz i paranoik - Kontrola, poprzedni szef Cyrku, a przed Smileyem murem bronią sekretów Cyrku panowie Druciaż, Krawiec...

I jeszcze mój faworyt, Jim Prideaux, początkowo osobliwy nauczyciel na angielskiej prowincji. Potem kto? Dowiedzcie się sami. Smiley jest bardzo interesującą postacią, podobnie jak kilku innych panów powołanych do życia przez Le Carre'a, ale Jima w moich oczach nikt nie pobije. Samotniczy, pijany, niegroźny... Prideaux udał się najpiękniej, chociaż C. twierdzi, że tutaj dochodzi do głosu mój poplątany romantyzm.

Na premierę ekranizacji czekam teraz z jeszcze większą niecierpliwością, cóż z tak dobrej książki stworzyli? I jeszcze bardziej radosna czytam obsadę, kiedy już wiem, kto i co i gdzie i jak. I Mark Strong w roli Jima Prideaux cieszy mnie niezmiernie. Ale dobrze, nie tylko Mark Strong, nazwiska Oldman, Firth, Hardy, Hurt, Hinds... To będzie dobry film.

piątek, 16 września 2011

"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?", Philip K. Dick.

Wynurzeń na temat część pierwsza.
Druga pojawiła się znacznie później.

"Tak łatwo się poddajecie!", tak krzyczy książkowy Deckard, kiedy piękna kobieta prawie bez walki godzi się pochylić głowę i przyjąć kulkę z pistoletu. On jest łowcą, ona maszyną. On jeszcze nie wie, że jest to test, którego wynik ona już zna.

Czytam od czasu do czasu kolejną książkę P.K. Dicka i chociaż nie jestem jego wielką zwolenniczką, nie zaprzeczę, że miał zadziwiające pomysły, dobrze pisał i warto cokolwiek jego przeczytać. Na zasadzie spróbowania, poznania czegoś innego i może zadziwiającego.

"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" będąca podstawą sławnego "Blade Runnera" w reżyserii Ridleya Scotta, ma z nim mały związek. Zaskakujące.
Zawiera w sobie znacznie więcej wątków, niż film, powiedziałabym również, że jest znacznie bardziej przytłaczająca, bez szczęśliwego zakończenia, bez czegokolwiek szczęśliwego. Świat, w którym Rick Deckard poluje na androidy i pragnie prawdziwego, żywego zwierzątka, wpędza w depresję najtwardszych.
Najpierw, w wyniku powojennych zanieczyszczeń radioaktywnych i wszechobecnego pyłu, wyginęły zwierzęta. Teraz ofiarami radioaktywnego pyłu padają ludzie, kiedy degradują się ich mózgi i kolejne osoby otrzymują kategorię "specjala". Jest ich coraz więcej, a świat nieubłaganie zamienia się w wielki, zakurzony i zgniły śmietnik, w którym ludzie walczą o przetrwanie kolonizując Marsa. I, z tego co opowiadają androidy, są na tym Marsie bardzo samotni.

Androidy służą Dickowi do pobudzenia rozmyślań łowcy - Deckarda nad jego życiowymi celami, nad sensem dalszego działania. Jest opętany marzeniem o prawdziwych zwierzętach, może pomogłyby mu być człowiekiem?
Dla kontrastu Isidore - Specjal - również zestawiony z androidami odczuwa podobieństwo w odrzuceniu przez społeczeństwo "normalne", ale nie rozumie ich nieludzkiej postaci. Nie rozumie, czym jest robot, który prawie jest człowiekiem.

"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" jest przerażająco smutna. Tak, wszystkie książki Dicka są smutne, zapewne smutny był sam autor. Ale w "Czy androidy..." smutek dominuje, nie jest zagłuszany poplątanymi wyobrażeniami świata, tutaj nasz świat jest prosty i znacznie spokojniej przedstawiony.
Filozofia istnienia na każdej stronie. Smutek elektrycznych zwierząt, smutek kolonizacji Marsa, smutek androidów, smutek skrzynek empatycznych, smutek Przyjacielskiego Bustera, smutek, smutek, smutek. I chłam.
Jesteśmy skazani na samotność i stopniowe obrócenie się w niebyt, tak widzi to Dick.

I cóż, czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Raczej nie.
Ale marzą o wolności, przetrwaniu, aczkolwiek głównie jednostkowym, jako że nie potrafią wykrzesać z siebie uczucia empatii. Kilku innych uczuć również. Androidy w wersji P.K. Dicka nadal są maszynami, mimo, że granica między nami, a naszymi skonstruowanymi replikami jest coraz cieńsza. A prace trwają i rodzą się obietnice, że w przyszłości powstanie model androida niemożliwy do odróżnienia od człowieka. Czy to faktycznie możliwe, żeby maszyna posiadła nasze wszystkie, te tragiczne i te piękne uczucia?
Na to pytanie, jak i na kilka innych, Dick nie daje odpowiedzi. Zostawia Deckarda w kurzu i ciszy zniszczonej planety Ziemi, żeby marząc o prawdziwej owcy, ropusze czy innej kozie zrozumiał, z czego wynika jego człowieczeństwo. I jak blisko tej cienkiej granicy człowieczeństwa są androidy.

Dobrze. "Blade Runner" to jeden z filmów, które niezmiennie umieszczam w czołówce ruchomej i czysto hipotetycznej listy "naj". A porównując film i książkę zaczęłam się porażająco rozpisywać, po czym uznałam, że na jeden raz to za dużo.
Będzie część druga.

niedziela, 4 września 2011

Czekam, niezmiennie, pokątnie czekam.

Koniec wakacji = powrót do kina. I pięknie, zwiastuny nęcą, obiecują, co się z nich wykluje?

Na początek niezmienny Depp. Przytył. Powtórka z "Las Vegas Parano"? Możliwe. Ale i tak czekam.
Na Deppa zawsze czekam, chociaż może wcześniej przeczytam książkę? Premiera światowa w październiku.
A zwiastun za długi.
"The Rum Diary".



Kolejny, na którego zawsze czekam (od czasów "Michaela Clytona"), George Clooney oczywiście. Ryan Gosling, Marisa Tomei, Phillip Seymour Hoffman, piękna obsada.
Sierpień minął, świat się ucieszył, a polskiej daty premiery brak. Na razie.
"Idy marcowe" (i jak, będą nominacje?)



Raczej ciekawostka, niż wyczekiwany tytuł. Daniel Radcliffe w pogoni za zerwaniem z Chłopcem z Blizną. Zwiastun ładny, Radcliffe zupełnie do Pottera niepodobny, premiera w 2012 roku. Jestem ciekawa, co z tego filmu wyjdzie.
"Kobieta w czerni", remake angielskiego filmu z 1989roku.



I wisienka na torcie, faworyt zestawienia, naprawdę nie mogę się doczekać.
Obsada - zaśliniłam się. Świetny zwiastun (jedyny nie za długi, co to za nowa nieudolność? "w trzy minuty opowiemy Wam film", po co?).
"Tinker, Tailor, Soldier, Spy", 25 listopada w Polsce, oficjalna premiera we wrześniu.
Ja chcę już! ...a może wcześniej przeczytam książkę? :)

sobota, 3 września 2011

W sobotnie popołudnie chcę wejść na dach.

Lubię poniektóre covery znanych (czasem mniej) i kochanych (czasem mniej) piosenek.
Mistrzami są The Baseballs.
Albo ta pani. Niektóre piosenki Room Eleven bardzo wpadają w ucho (ale tylko niektóre), jednak najlepiej udał im się ów zdecydowanie cudowny cover zdecydowanie irytującej w oryginale piosenki.

Ale na dzisiejsze popołudnie jest "Use Somebody" Laury Jensen.



A ja? Kaszlę, trochę żyję, ale w sumie dzisiaj trochę nie. Od rana panowie za oknem ustawiają rusztowanie... Chociaż miło jest wyjść na balkon zapalić, snuć małe plany nocnej drogi po rusztowaniu na dach, uprzejmie wykręcać się z proponowania herbatki. Tylko za jakie grzechy w sobotę o ósmej rano?

Piszę niejako na kolanie zaczątki wrażeń na temat książek, które ostatnio przeczytałam.
Jedna była rozkoszna i pełna uśmiechu, chociaż ktoś mógłby powiedzieć, że niewesoła.
Druga zdradziecko wciągająca, chociaż wtórna. Może miejscami przegadana, a w międzyczasie chciało się krzyknąć "o święta naiwności!"...
Jak się z tych zaczątków co wykluje, będzie radość.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

"Nokturny", Kazuo Ishiguro.

Całe życie nie trafiam w Ishiguro.

To pierwsze spotkanie, "Nie opuszczaj mnie". Dawno temu, nie tyle za wcześnie, co w momencie zdecydowanej zapaści czytelniczej - jedynie romanse niuanse z tej książki wyniosłam. A ponowne podejście z tego roku zakończyło się sromotną klęską, bo i jak ze świeżym spojrzeniem czytać, kiedy to już było i wiem, co się kolejno dzieje, a tak naprawdę już mnie to nie interesuje?

Drugie, to "Okruchy dnia", które próbowałam czytać podczas pierwszych w życiu świątecznych odwiedzin u C. Nieprzytomna ze zdenerwowania w samolocie, i potem również, kiedy okazało się, że słusznie byłam zdenerwowana. Latające przed oczami literki, ledwo skupiona na książce uwaga, oderwana przez byle szelest... Nie był to dobry stan do rozczytywania "Okruchów dnia". Może i bardzo by mi się spodobały, ale nigdy ich nie skończyłam.

Trzecie, to wakacje przed laty i "Malarz świata ułudy", zgłupiałam chyba sądząc, że Ishiguro przeczytam nad morzem. Znajomi, chłopak, alkohol, muzyka, wakacje, słońce, plaża, "Malarz świata ułudy" - który element nie pasuje?

I teraz, niedawno, "Nokturny". Środowisko po raz pierwszy sprzyjające, to książka zawiodła. Pięć opowiadań (4:5 dla Ishiguro, ostatniego już nie zmogłam), na okładce dopisano "o muzyce i zmierzchu".
Raczej o niczym. Ale nie mogę odmówić Ishiguro talentu, bardzo pięknie pisze, nawet o niczym.
Po pierwszym myślałam, że nie rozumiem. W drugim zaczęłam mieć podejrzenia, że jednak nie w tym rzecz. Powoli więc do mnie dochodziło, że czytam kolejne zdania, których równie dobrze w ogóle nie muszę czytać, bo nie poruszają we mnie absolutnie niczego.
Gorzej, tam nie ma ani konkretnej treści, ani końca, ani puenty. Słów jest sporo, tylko o czym?
Ponownie przegrałam z Ishiguro.
I chyba się poddaję, niech będzie i tak. Do Salmana Rushdie i Orhana Pamuka dołącza Kazuo Ishiguro jako trzeci już pan, w którego nie trafiam i kończę przygodę.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Ślub i druhny rozwodowi (na niby) nierówne. Przepraszam za rym.

Obejrzałam ostatnio dwa filmy, jeden w kinie, drugi już w domu. Oba głupie.
A potem usiadłam i zadumałam się nad zaskoczeniami wszechświata.
Jakże to, film recenzowany jako rewelacyjny i błyskotliwy uznałam za nieznośny, a ten tępy i powielający schemat, za przyjemny, wart zobaczenia? Czy to początek końca, staczam się i niedługo zostanie mi w życiu tylko "Moda na sukces" i prenumerata Harlequina?
Czy jednak "Druhny" to nie jest rewelacyjny, błyskotliwy...

Teraz zastanwiam się, jak by to napisać, żeby nie wyszło na to, że "Druhny" to gniot. O nie, "Druhny" mają swoje genialne momenty. Nawet kilkanaście takich momentów, które rzeczywiście są rewelacyjne, błyskotliwe i można przy nich płakać ze śmiechu.
Szkoda tylko, że pomiędzy owymi momentami leci jakiś zupełnie inny, przerażający film będący zlepkiem tego, co w amerykańskim kinie rozrywkowym w ogóle mnie nie pociąga.
Tak oto, oglądając "Druhny", śmiałam się do łez, a chwilę później przybierałam minę rozbawieniem bliską marmurowemu nagrobkowi. Albo troszeczkę ziewałam z nudów - to jest dłuuugi film.

Oglądanie kobiet, które wymiotują sobie na głowy... Odmawiam, składam protest i nie przyjmuję tego do wiadomości. Wybaczcie panowie, w wersji męskiej takie sceny znacznie mniej mnie mierżą, a i tak bolą. W "Druhnach" niestety takie cuda się przewijają, niekoniecznie stale posunięte do ekstremum, ale równie niesmaczne i niepotrzebne. Właśnie to psuje film najbardziej. A było co psuć, pierwszy kwadrans filmu jest genialny. Potem "Druhny" płyną sinusoidalnie, między całkowitym dnem a wyżynami inteligentnej komedii. Aż do przekłutego balonika końcówki, w której jednak miłość zwycięża i wszyscy rzucają się sobie w ramiona.

Annie, główna bohaterka, zachowuje się jak pijana histeryczka. A potem "pstryk", nagle staje się normalną osobą, która budzi sympatię. I "puff", pijana histeryczka wróciła... I tak w kółko. Co było nie tak ze scenarzystami? Reszta żeńskich postaci jest jedynie tekturowym odzwierciedleniem pełnowymiarowych charakterów. Jedynie Helen (Rose Byrne) jest prawdziwa, perfekcyjna pani domu, idealnie wkurzająca zołza, samotna i smutna kobietka.
Zabawne jest więc to, że bardzo dobre są dwie role męskie obecne w filmie na większą skalę. "Silny i twardy" funkcjonariusz Rhodes kontra przerysowany playboy-palant Ted (Jon Hamm). Każda jedna scena z Tedem była znacznie więcej warta, niż spora część pozostałej reszty bez Teda.
"Druhny" to film oryginalny, ale dwubiegunowy i przed oglądaniem ostrzegam.

"Żona na niby" to zupełnie co innego :) Zabiłam Was teraz? We wstępie ostrzegałam, "oba głupie"! Wiem, że to nie najgorszy film, a zarazem wyraz mojej pokrętnej sympatii do komercyjnej tandety, ale byłam zdziwiona, jak bardzo "Żona na niby" uprzyjemniła mi wczorajszy wieczór.

"Żona na niby" leci według utartego schematu hollywoodzkiego romansu, w odrobinę niepoważny sposób. Chirurg plastyczny, Daniel Maccabee (Adam Sandler), podrywa kobiety na trik z obrączką, co obraca się przeciwko niemu po spotkaniu Palmer, która z żonatym mężczyzną nie ma zamiaru się umawiać. Trzeba więc wziąć rozwód z wirtualną żoną, a do gry wchodzi Katherine (Jennifer Aniston), asystentka i przyjaciółka, udając - wkrótce byłą - panią Maccabee.

Lubię Jennifer Aniston. Nie jest może aktorką najwyższej klasy, ale przynajmniej potrafi śmiać się z siebie, a w "Żonie na niby" ma ku temu kilka okazji. Żarty z różnic, nie tylko wieku, między Katherine/Devlin a dwudziestotrzyletnią Palmer mnożą się scena za sceną. Ale dostaje się nie tylko obu paniom, do tego dochodzą żarty z chirurgii plastycznej, z licealnych animozji sprzed lat, z każdego pokolenia ogółem i z N'Sync również.

"Just Go with It" ma tę piękną cechę, której brakuje mi w wielu komediach romantycznych amerykańskiej produkcji. Jest zwyczajnie, spokojnie miłym, nieprzekombinowanym filmem. Pozytywnym. Jak "The Proposal" z Sandrą Bullock i Ryanem Reynoldsem. Jak "Leap Year" z Amy Adams i Matthew Goodem. Jak "No Reservations" z Catherine Zeta-Jones i Aaronem Eckhartem. To wszystko są filmy, których scenariusz, jakkolwiek mniej lub bardziej prawdopodobny i konsekwentny, nie serwuje tych przekombinowanych, wymęczonych scen, których patos powala na ziemię. Po niektórych komediach romantycznych jestem taka zmęczona wymuszonymi problemami bohaterów, ich równie wymuszonymi kłótniami i wielkimi scenami pojednania, "Just Go with It" to świetne remedium na takie bóle istnienia. I niezła odtrutka po "Druhnach". A chociaż widoczki z Hawajów i nie do końca sensowna opowieść nie tworzą głębokiego filmu, cóż, przynajmniej nikt nikomu nie zwracał obiadu na głowę.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Muł, dno, kolejny remake...

Fabryka Snów kiedyś mnie zabije. Litości, co to niby jest?



Czy to żart? Dzieci pójdą na to coś do kina i będą uważały, że tak właśnie "Footloose" w prawdziwym świecie wygląda. Pora umierać.
I jakim cudem Dennis Quaid znalazł się w tym filmie?

"Footloose" z roku 1984... To było coś pięknego. Długonoga Lori Singer, młody Kevin Bacon, może mało piękny, ale za to z jaką energią! I jak on wyglądał w dżinsach! Ekhm, tak... Nieżyjący już Chris Penn, Sarah Jessica Parker, jeszcze bez swojej klasycznej miny nabytej w "Seksie w wielkim mieście", za to chwilami w kowbojskim kapeluszu. A z pokolenia wyżej Dianne Wiest do pary z Johnem Lithgow.
Czerwone kowbojki Ariel, scena z traktorami i Bonnie Tyler w tle, taniec Rena w magazynie, drewniany Willard uczący się kocich ruchów...
I to był film, a nie jakieś marne popłuczyny przekalkowanego scenariusza, pomieszanego z kadrami słabego tańca w rytmie R&B. Wszyscy synchronicznie kręcimy biodrami! Bo kto w Hollywood jeszcze pamięta, czym jest rock'n'roll.



Załamałam się, pewnie da się to zauważyć. Złoszczą mnie bardzo tego typu produkcje, zamiast przypominać stare, genialne filmy, to nie. Wezmą i przerobią, a widzowie nabiorą się na tandetną wersję po liftingu...
Nie mam przecież nic przeciwko R&B czy hip hopowi, w sumie niekoniecznie mam też coś przeciwko wznowieniom, ale czy nie mogliby tego zrobić porządnie, albo chociaż z pomysłem? Żeby zęby nie zgrzytały na wspomnienie cudownego oryginału. Przecież to boli.
Nie wiem, może kogoś zmotywuje ten nowy "Footloose" do zobaczenia oryginału, ale nie jestem taka pewna.
Czekam na równie żenujący remake "Grease" i świat stanie się smutny.

A tymczasem, zanim na ekrany kin wejdzie ten koszmarek, małe przypomnienie lepszych czasów.
Sammy Hagar, "The Girl Gets Around".

piątek, 12 sierpnia 2011

"Pushing Daisies" aka "Gdzie pachną stokrotki".

Lato trwa! - Tak, tak, uznałam, że ze względu na warszawską szarość w powietrzu muszę o tym przypomnieć, przynajmniej nieszczęśliwcom zgromadzonym w tej samej strefie wpływów atmosferycznych, co ja. Chociaż dzisiaj jeszcze nie ma tragedii, ale jak spojrzę wstecz na mijający tydzień...
A wystarczy odwiedzić Pie Hole i lato wraca, o ile nie do miasta, to przynajmniej na chwilę do Was.

Oficjalnie ogłaszam "Pushing Daisies" najbardziej pachnącą słońcem produkcją, jaką w ramach seriali widziałam. Na ile serial może pachnieć czymkolwiek :) Chociaż "Pushing Daisies" ma wiele wspólnego również z wąchaniem kwiatków od spodu.

Ned, The Pie Maker - nieskończenie uroczy Lee Pace - otrzymał od losu specyficzny dar, który pozwala mu ożywiać zmarłych jednym dotknięciem. Drugim posyła ich z powrotem na drugą stronę... Chyba, że nigdy nie dotknie ich po raz drugi.
Tak do Neda dołącza Chuck - śliczna, zupełnie mi nieznana Anna Friel - jego pierwsza, młodzieńcza (bardzo) miłość. Kim byłby zakochany mężczyzna, z własnej woli posyłając ukochaną z powrotem do grobu? Ale skoro Chuck ożyła, ktoś inny musiał umrzeć, w przyrodzie najważniejsza jest równowaga!
Chodzące zwłoki, zombie, ponownie żyjący... Z semantyką problemy ma Emerson, biznesowy partner Neda. W efekcie określa Chuck prosto, jako "The Dead Girl".
Chociaż w robienie ciast Ned wkłada sporo serca, głównie ożywiając zgniłe owocki, nie jest to wybitnie intratne zajęcie. Co innego łowienie nagród oferowanych za znalezienie zabójcy... Tak oto Ned i Emerson pracują razem, a Emerson oddając się robieniu na drutach pokonuje stres związany z żywą/martwą/ponownie żywą Chuck.

Kolorowe "Pushing Daisies", trochę przerysowane, stylizowane na coś pomiędzy groteskowymi światami Tima Burtona a pełną barw i dziwacznych min "Ugly Betty", jest istną wylęgarnią surrealistycznych charakterów.
Poza fantastyczną trójką z kostnicy - chłopak od ciast, chodzące zwłoki i czarująco dobierający koszule detektyw - wkoło Pie Hole kręci się grupka postaci pobocznych.
Olive, mała kelnereczka zakochana w Nedzie (w tej roli Kristin Chenoweth, uwielbiam ją :) złośliwy skrzacik z wielkim głosem.
Dwie ciotki Chuck, czyli pełne ograniczających je fobii Darling Mermaid Darlings na emeryturze.
Mój faworyt, pracownik miejscowej kostnicy, obsesyjnie dba o miękkość dłoni. I pieniądze na czynsz.
Objazdowy sprzedawca antydepresantów, który nigdzie nie jeździ (przez pewien czas).
I wiecznie żywy pies, który nigdy nie dotyka swojego pana.

Zabawne podejście do rzeczywistości i niezłe dialogi, absurdy, śmiesznostki, kolory, muzyczka w tle i zimne trupy na każdym kroku... Cyrk przyjechał!
Każdy odcinek to całkiem nowe morderstwo do rozwikłania, a niecodzienna umiejętność Neda zwykle pomaga w zdobyciu jedynie pierwszej wskazówki. Serial prawie że proceduralny :)

"Pushing Daisies" ma tylko dwa sezony, a szkoda. Dwadzieścia dwa odcinki to tak mało, chciałabym móc oglądać dalej, ale "Pushing Daisies" niestety nie jest serialem, do którego prędko można wrócić ze świeżym spojrzeniem. Feeria barw i specyficzne dialogi mocno zapadają w pamięć.
A było pięknie... Morderstwo hodowcy psów - bigamisty. Albo bałwan z trupem ukrytym pod śniegiem, każdego dnia nowy. Bliźniaczy właściciele domu pogrzebowego aka hieny cmentarne ze sporą nadwagą. I związek zawodowy klaunów, i tajemnicza śmierć truflowej zakonnicy, i morderstwo wśród producentów miodu... Jest nawet odcinek z jeźdźcem, z głową co prawda, ale i tak jest fajnie.

Odcinek pilotowy jest genialny, a tak wysoko zawieszoną poprzeczkę ciężko przeskakiwać za każdym razem. Ale nawet biorąc pod uwagę ten prawie niemożliwy do prześcignięcia początek, "Pushing Daisies" trzyma poziom... Do czasu.

Nie zrozumcie mnie źle, sama jestem oczarowana tym serialem, pierwszym sezonem dosłownie się zachłysnęłam, oglądałam codziennie nowy odcinek, czasem dwa. Wciągnęłam w szaleństwo też C., który po pytaniu "co to za szalona kobieta bez oka?", tak samo jak ja dał się zahipnotyzować i oglądał już do końca ze mną.
Ale dostrzegam pewien problem serialu: kiedy minął pierwszy zachwyt i oszołomienie czymś tak... innym, stało się oczywiste, że im dalej w las, tym mniej twórcy mają pomysłów na zwroty akcji. W drugim sezonie brak jakiegoś haczyka, na który łapałby się widz, który zmuszałby go do powrotu, do oczekiwania, do wykrzykiwania "i co dalej?!"

"Pushing Daisies" czaruje niecodziennym klimatem, oryginalnością, niczym ogromna, trzepocząca się wkoło, egzotyczna ważka. I chętnie wracałam do Pie Hole żeby zakosztować jeszcze trochę atmosfery, zobaczyć te kolory, rozbawić się dialogami. I C. znacznie prędzej zaczął się jęczeć o braku zaskoczeń fabułą. Mnie za to znacznie prędzej zaczęły irytować naleciałości rodem z "Amelii", które nie da się ukryć, w "Pushing Daisies" są częste.

Ale nic nie jest doskonałe, a powyższe wady są prawie nieistotne, kiedy okazuje się, że niektóre z odcinków zaczynają się wierszowanymi retrospekcjami do dzieciństwa Neda. Wierszowanymi!
"Pushing Daisies" może chwilami znużyć, ale szkoda to całkiem ominąć, bo była to świetna zabawa. I na chwilę powracało lato.

niedziela, 7 sierpnia 2011

"Doppler", Erlend Loe.

"Mój ojciec nie żyje.
A wczoraj zabiłem łosia.
Co tu dużo gadać."
Erlend Loe, "Doppler", wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2006r., str.7
Tak właśnie zaczyna się "Doppler" Erlenda Loe. I jeśli nawet miałam minimalne wątpliwości przed zabraniem tej książki z biblioteki, przeczytanie pierwszych trzech zdań zmieniło je w niebyłe - uśmiechnęłam się, zamknęłam książkę i grzecznie poszłam wypożyczyć. A wszystko dzięki Marpil, wdzięczna będę po grób.

Kim więc jest Doppler? Norwegiem w wieku średnim. Żona, dwójka dzieci, praca, niedawno zmarł jego ojciec...
Doppler mieszka w lesie, w namiocie. Hoduje małego łosia o imieniu Bongo. Bongo nawiązuje romans z psem.
Doppler stara się alienować od społeczeństwa, stara się usilnie, z różnym skutkiem, jak okazuje się z czasem.
Doppler wymienia mięso łosia na odtłuszczone mleko, buduje niskobudżetowy totem ku czci ojca, uczy syna bycia mało ambitnym i w potrzebie kradnie słodycze od pana Düsseldorfa.

Kim jest Düsseldorf? W chwili, gdy go poznajemy, zajmuje się budowaniem ogromnej makiety ofensywy w Ardenach z grudnia 1944ego roku. A Doppler leży związany w jego kuchni. Ale to dopiero początek ich znajomości. A spędzają razem nawet Sylwestra. Poniekąd.
"(...) A co u pana?
- Dziękuję. Wszystko w porządku. Mieszkam w lesie z łosiem. Niedaleko stąd. Mam namiot - Düsseldorf przygląda mi się.
- Można wiedzieć, dlaczego mieszka pan w lesie?
- Nie lubię ludzi.
Kiwa głową.
- Nic dodać, nic ująć - mówi, odkłada pędzel i wyciąga do mnie rękę.
- Düsseldorf.
- Doppler."

Erlend Loe, "Doppler", wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2006r., str. 51
W lesie Dopplera pojawia się też jego syn, Gregus (ambitne imię). I Żelazny Roger. Prawicowiec Bosse. Jeszcze jego szwagier... A potem następuje festiwal braterstwa, który przyprawia Dopplera o mdłości, miała być samotnia, a wyszło... Jak wyszło. Jest nawet drugi totem. Czyli szał ciał w norweskim lesie.

"Doppler" trafia gdzieś pomiędzy "Fight Clubem" Palahniuka (raczej odległe skojarzenie) a czarną, duńską komedią. Tak to widzę.
Owszem, książka jest groteskowa, w całości absurdalna, ale... Ale z drugiej strony, facet mieszkający w namiocie z łosiem to cóż, nie mogłoby się zdarzyć? :)

Nie pomylicie się w przewidywaniu, że "Doppler" to krytyka życia współczesnego społeczeństwa, nie tylko norweskiego. Pogoń za nieokreślonym celem, za dobrobytem. Życie, w którym nie ma miejsca na cokolwiek "innego", żadnych dziwactw, wzrok wbity w jasny horyzont samorealizacji i sporego konta. Ale o ile krytyki konsumpcjonizmu odbieram różnie, niektóre wywołują we mnie agresję, takie cuda jak "Doppler" mogę czytać codziennie.
"To jest samonakręcająca się spirala, która nigdy się nie kończy(...) właściwie nie ma rzeczy, której nie można by zrobić w bardziej ambitny sposób niż inni. Można ambitnie się zestarzeć i ambitnie zachorować, i można ambitnie umrzeć, co bezsprzecznie stałoby się moim udziałem, gdybym nie spadł z roweru i nie uderzył się w głowę."
Erlend Loe, "Doppler", wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2006r., str.35
Szkoda, że to taka krótka książka, chciałabym dłużej przebywać z Dopplerem. Tam nie ma zbędnych słów, a właściwie co drugą stronę chętnie bym zacytowała. Doppler, który tłumaczy prawicowcowi ideę lasu. Doppler w pogawędce z włamywaczem w jego własnym, dopplerowym domu. Doppler jako wielki fan tłumaczenia różnych spraw. Również łosiowi.
Jest to książka, w której trzech facetów w sile wieku siedzi w lesie, z takich czy innych przyczyn, i czasem, ku nieszczęściu Dopplera, gra w gry obrazkowe.
Aż szkoda nie przeczytać.

Główne przesłanie? Samotność jest fundamentalna. Tak, moi państwo, jest "belką nośną". Oczywiście jest to książka smutna. Dość. Groteska nie bywa całkiem radosna.

niedziela, 31 lipca 2011

"Odeszli w zmierzch", Stanisław Cat Mackiewicz.

Lubię wracać do różnych tekstów Cata Mackiewicza, tych o historii, jak i literaturze... Do politycznych trochę mniej, ale to wyłącznie kwestia innych zainteresowań. Czuję taką sympatię do tego twardo stojącego na ziemi Mackiewicza, jakiej nawet fantazyjny Łysiak we mnie nie wzbudza.

Czasem bawi mnie wrażenie (możliwe, że mylne), które wyciągam z jego tekstów, że chociaż Mackiewicz z radością uszanuje opinię cudzą, jego własna i tak jest "bardziej mojsza niż twojsza". Ale to nic, Mackiewicz może niektóre sądy wydawać skrajne, silnie trzymać się swoich przekonań i to tylko lepiej, tym ciekawiej się jego eseje czyta.
Przynajmniej nie pluje jadem, jak z pewnym zdziwieniem zauważyłam ostatnio taką nieprzyjemność w "Uciekinierze z Utopii" Barańczaka. Jakaś taka nieładna agresja, szczególnie we fragmentach wgniatających całkiem niepotrzebnie i błędnie Sandauera w ziemię. Ale może to wypadek przy pracy.

Cat Mackiewicz przekonał mnie w esejach ze zbioru "Odeszli w zmierzch" do czytania Tołstoja - tylko dlatego, że chcę teraz tę opisywaną wielkość "Wojny i pokoju" odkryć, jako że nie znalazłam jej swego czasu w "Annie Kareninie". Ale to może jakaś ułomność własna.
Również o Żeromskim Mackiewicz napisał pięknie, chociaż może ze zbyt wielkim patosem, ale i tak... Aż pożałowałam własnego podejścia do Żeromskiego, którego naprawdę czytać ciężko. Chociaż nie oszczędził mu również krytyki, najwyraźniej uczciwie wydaje opinie, kolejna zaleta.

I ta jego stonowana, zamaskowana złośliwość... Lubi wbijać małe szpileczki tu i tam, ale czyni to z gracją, nie zniesmacza. Jego podsumowanie Boya Żeleńskiego w eseju "Boy - pisarz jednoręki" i dalszych z Boyem związanych, sama przyjemność przeczytać, przewrotna, pyszna sprawa. Boy uwielbiany, Boy małoduszny, Boy najlepszy, ale faktycznie jednoręki...

Świetnie się czyta też eseje o rosyjskiej literaturze, szczególnie kiedy zna się ową tak mało jak ja. Ani Czechowa, ani Tołstoja (ależ on pięknie jego żonę osądził, pełnoprawny proces przeprowadził i nawet świadków oskarżenia znalazł), ani Gogola, o Puszkinie nie wspomnę... Każdego raptem namiastkę uszczknęłam, więc ewentualne osądy własne, których brak, nie kłócą mi się z mackiewiczowymi. Co innego jego książka od Dostojewskim, ale to temat na całkiem osobne rozważania.

Malutka wisienka na torcie, krótki tekst z 1928 roku o śmierci Guya de Maupassanta, napisany w sumie ledwo ponad trzydzieści lat od jego śmierci. Maupassanta czytuję od niedawna, ale już niczym sroka błyskotek wypatruję wzmianek o nim w esejach, tak samo jak od lat wypatruję tych o Wildzie i Stendhalu. A propos, o Wildzie również Mackiewicz napomyka, pół strony raptem, jednak tyle mu wystarcza, żeby całkiem zgrabnie Oscara Wilde'a opisać.

Mackiewicz w "Odeszli w zmierzch" pisze o Reymoncie, wspomina o Mickiewiczu, o Czesławie Jankowskim w kontekście Boya (elegancką szpileczkę Boyowi wbija), o Wańkowiczu, o Aleksandrze Fredro... Dobrze było dla odmiany o polskich autorach poczytać, kiedy większość wynurzeń na temat literatury, które wpadają mi w ręce, dotyczy głównie zagranicznych pisarzy. Trochę wstyd zbyt mało o "własnym" wiedzieć, szczególnie kiedy naprawdę jest się czym pochwalić.

Ale najpiękniej, najlepiej pisze w "Odeszli w zmierzch" o Sienkiewiczu.
Akurat Sienkiewicza lubię, cenię, trochę to w genach po matce odziedziczyłam, a trochę sama tak już mam, że miło o Sienkiewiczu myślę.

A co o Sienkiewiczu pisze Mackiewicz? Oj, pomnik by mu postawił zapewne, ale się nie przyznaje. Jego też krytykuje, jak pisałam, raczej uczciwie ocenia, ale stara się negatywy przekuć w plusy, stara się. Te kilkadziesiąt stron o Sienkiewiczu to też trochę tęsknota Mackiewicza równa tęsknocie Sienkiewicza, im obu, mam wrażenie, imperializm polski się marzył.

Rzućmy okiem:
"Aspiracje polityczne, umieszczone pomiędzy stójkowym z jednego rogu a stójkowym z rogu przeciwnego. Wspomnienia patriotyczne(...) pochowane głęboko, bardzo głęboko i nawet naftaliną posypane - a na zewnątrz hasło "hodujmy drób i króliki"(...) W takich to czasach pisał Sienkiewicz o wielkich naszych zwycięstwach i klęskach(...) Stepy ukraińskie i bory litewskie to tło, na którym rozpiął Sienkiewicz upoetyzowanie naszej historii.
I jak on je kochał. Dlatego też nazywam Sienkiewicza poetą imperializmu polskiego. Azja Tuhajbejowicz - kniaziowski syn, muzułmanin posępny, Bohun pijany i świetny mołojec. Kmicic szlachcic kresowy, orszański - infamis, banita-wywołaniec i jego banda, a potem dalej i dalej(...) Dla Sienkiewicza Rzeczpospolita Polska to barwny i świetny krąg, w którym zamyka się zarówno obóz spod Ujścia, jak spod Kamieńca Podolskiego. Chorągwie husarskie, pancerne i petyhorskie czy oddziały Kozaków, Tatarów czy nawet pułki obcego autoramentu."

Stanisław Cat Mackiewicz, "Odeszli w zmierzch", Instytut Wydawniczy PAX, 1968r., str. 50
Tak dobrze się mackiewiczowe podsumowania Sienkiewicza czytało, że ponownie wezbrała we mnie chęć odwiedzenia tych romantycznych stepów ukraińskich, chęć literacka oczywiście, czytelnicza.
Akurat w dziką głuszę na kilka dni uciekam (deszcz, komary, będzie świetnie), w kierunku nawet mocno wschodnim :) A ze mną Azja Tuhajbejowicz - "muzułmanin posępny" i Basieńka postrzelona, Krzysia piękna, pan Michał, mały pułkownik Wołodyjowski... Zobaczymy, czy ponownie będę przy Kamieńcu płakać, dobre wspomnienia sprzed lat odkurzać.

środa, 27 lipca 2011

"Książka", Mikołaj Łoziński.

Jak to dobrze, że taka rzecz została porządnie, przemyślanie, ładnie wydana. Okładka robi pozytywne wrażenie (nie to, co np. najnowsze wznowienia Nabokova w MUZIE, jakież to szkaradne...), typografia, układ strony, tak wydaną książkę "Książkę" można czytać. Dlaczego zaczynam od estetyki wydania, a nie przechodzę prosto do wrażeń? Cóż, "Książka" jest oszczędnie napisanym wspomnieniem o rodzinie autora, mało słów przypada na każdy rozdział. I gdyby się uprzeć, można by skryptem to wydać na siedmiu stronach B5, czcionką skromną i na przeźroczystym papierze... A wtedy ciężko by się czytało te kilka zdań na krzyż, które są oczywiście najzupełniej wystarczające - styl Łozińskiego to zwięzłość i plastyka używanych słów, przeciągnięć i przynudzań brak.

Rodzina jakich wiele, ale skojarzenia autora z opowieściami bliskich i własnymi wspomnieniami są rzeczą prywatną, ładnie, że zechciał się podzielić. Tak to właśnie wygląda, z jednej strony nie chce się, żeby pamięć o własnej rodzinie zaginęła, chciałoby się każdemu opowiedzieć. Ale trzeba też wiedzieć jak - Łozińskiemu udało się świetnie, nieprędko zapomnę o jego rodzicach i dziadkach, o ich telefonach, fifkach i znakach.

Niby nie ma w tych rozdziałach, które wspominać umiem jedynie skojarzeniami z przedmiotem tytułowym (szuflada - rozdział pierwszy, fifka - ostatni, nadal pamiętam), nic nadzwyczajnego. Rodzina inteligencka, w połowie partyjna, w drugiej właśnie nie. Rodzina nie za duża, nie za mała, jak moja, jak Wasze. Ale Łoziński tak potrafił napisać, że aż w pewnych momentach żal mi było niektórych jego krewnych, na innych mogłam być zła... Jakby znajomy mi o swojej babci opowiadał, tak czytało się wspomnienia Łozińskiego.

Muszę docenić również pomysł, ustawienie każdego wspomnienia oddzielnie, ułożenie w związku z danym przedmiotem, niby nic wymyślnego, ale dało zgrabny efekt. I nie da się ukryć, jest sztuką napisać oszczędnie, bez rozwleczeń, a jednocześnie przekazać wszystko, nie zostawić dziur, luk w wyobrażeniu czytelnika - obraz rodziny wyłania się z "Książki" pełen, braków brak.
I może ktoś od Łozińskiego młodszy napisze kiedyś ciąg dalszy? Wtedy jeden z rozdziałów powinien być zatytułowany "Książka", którą np. dziadek napisał.

Kojarzenie historii rodzinnych z przedmiotami z jednej strony wydało mi się ograniczające - jak wybrać ten jeden - z drugiej strony niby daje wolność zbyt dużą, przedmiotów w naszym życiu jest od groma. Ale po zastanowieniu widzę, że jeżeli opisywani bliscy mają charakter interesujący na tyle, żeby o nich pisać, przedmioty odpowiednie też się znajdują migiem.
Zabawne jest to, że po ostatniej stronie "Książki" zaczęłam własną rodzinę podsumowywać i faktycznie da się każdemu jakieś atrybuty przypisać, skromny portret człowieka zacząć w rzeczy martwej jako punkcie wyjścia.

Cieszę się, że "Książka" w ręce mi wpadła, chociaż głupich skojarzeń z Dehnelem nie mogłam się pozbyć w trakcie czytania. Może to zdjęcie autora, tacy podobni... A może po prostu podobni. Ale kojarzyć Dehnela z Łozińskim czy Łozińskiego z Dehnelem to przecież dla żadnego z panów ujmą nie jest.
"Reisefieber" Łozińskiego wylądował na celowniku, w najbliższej przyszłości w moje ręce trafi.

piątek, 22 lipca 2011

Kręcąc się wkoło - obrazki robione w biegu.



Wróciłam z białego miasta świateł, w którym fruwające po ulicach papierki, papierosy i miejscami urocze, a miejscami ziejące tandetą kawiarnie, są nieodłącznym fragmentem panoramy. Nie byle jakiej panoramy, możliwej do obejrzenia z najsłynniejszej wieży świata.
Paryż, oczywiście.

Miasto równie piękne w całkowicie nienudny sposób w części starej, co brzydkie jak każde inne blokowisko w części nowej. Miasto, które mnie cieszy lepiej ubranymi ludźmi, bezstresowo palącymi na ulicach, cieszy zielenią, cieszy uczuciem niefrasobliwości. A z drugiej strony męczy swoją upartą francuskością.


Ale tak naprawdę Paryż znam bardzo słabo, dwie krótkie wizyty w przeciągu wielu lat, to nie jest dobra baza do "znania" miasta. Raczej do uzyskania pierwszego wrażenia.
Ponad siedem lat temu zakochałam się w mostach, w łuku triumfalnym i w sztucznie romantycznych kawiarenkach na skraju turystycznego deptaka.
W tym roku uznałam Pola Elizejskie za wybitnie irytujące, okolice katedry Notre Dame za bezosobowe, chociaż nadal bardzo malownicze, a serce oddałam osiemnastej dzielnicy Montmartre.


Górka, z której, na stopniach słynnej bazyliki Sacre-Coeur, nieźle oglądało się w dzikim tłumie fajerwerki z 14stego lipca. Młody chłopak zarabiający na gromadzących się tam codziennie turystach. Co z tego, że brzmi to tandetnie, kiedy śpiewał naprawdę dobrze.
Wszechobecne stragany z owocami, cmentarz z grobem Stendhala, który obeszliśmy dokładnie wkoło w poszukiwaniu wejścia. I ulice dalsze od hoteli, zatłoczone ludźmi o każdym kolorze skóry i wszystkim, co tylko.
Ta trochę mniej turystyczna Montmartre bardzo przypominała mi warszawską Pragę. Nic nie poradzę, tydzień w osiemnastej dzielnicy Paryża, a ja już w zapomnieniu oglądałam się za kościołem św. Floriana i ZOO.


Cóż więc teraz wywołuje uśmiech w związku z Paryżem?
Zadziwiający skład wszystkiego, który mijałam codziennie i pod koniec pobytu naprawdę miałam ochotę kupić dzbanek pełen plastikowych żołnierzyków albo bardzo zaśniedziałą papierośnicę.
Pan karmiący łabędzie z okna łódki.
Różnorodność kolorów, ubiorów, twarzy... Jakakolwiek różnorodność, o którą w Warszawie trochę trudno.
Plac Vendome - wszystkie filmy z Audrey Hepburn nabrały koloru.
Ogród Luksemburski, zabawnie przywodził mi na myśl Kasyno Monte Carlo, ale nie zmienia to faktu, że spędziłabym tam pół życia, wygrzewając się na słońcu niczym jaszczurka.
Pan z piekarni, który śmiał się z każdego mojego słowa.
Dziwna knajpa, której właściciele przywodzili na myśl rodzinę Soprano i traktowali mnie jak okaz dziwacznej ważki, kiedy niezmiennie prosiłam rano o herbatę.


Znane prawo zadziałało ponownie, jak bym się nie starała, prawdziwy odpoczynek znajduję tylko w oderwaniu od wszystkiego. Dopiero po niedawnym powrocie z tego miasta, w którym nic nie przypominało mi o codzienności, poczułam, że w końcu wróciłam do żywych z tej okropnie zamulającej krainy zmęczenia wypełnionej pulpą płytkich książek i powtórek seriali.

Chociaż wakacje to faktycznie sezon ogórkowy, w kinach nędza, książki filozoficzne jakoś same na kolana nie wskakują... Ale jest to dobry moment na rozmowy o tym, co Liritio lubi najbardziej, do czego wraca, a do czego nie. Na razie wróciłam do Paryża, szkoda, że tak bardzo turystycznie.