środa, 4 stycznia 2012

Niekoniecznie noworocznie.

Nowy Rok, pocałunki o północy, podsumowania i postanowienia... To już za nami. Tegoroczne przemiany skromnie ograniczyłam do stwierdzenia "nowy rok, nowy lakier do paznokci". Oczywiście żartuję. Chyba.

Ostatnią książką, którą przeczytałam w 2011tym roku była "Śpiąca laleczka" Deavera.
Kathryn Dance, możliwe, że części z Was znana z innych jego książek agentka CBI, mnie nie, przewodzi obławą na zbiegłego Daniela Pella, który kilka(naście?) lat temu zamordował rodzinę Craytonów, pozostawiając przy życiu jedynie małą Theresę.
Pell, złodziej, założyciel Rodziny (taka prawie sekta, ale nie do końca, czyli on, jeden młody chłopak i trzy kobiety, Rebecka, Linda i Samantha... bez głupich skojarzeń, proszę). Pell, okrutny manipulator i morderca na wolności. Dzielna i wnikliwa Kathryn, w towarzystwie przysłanego z Waszyngtonu Winstona Kellogga stara się wyprzedzić jego zamiary chociaż o pół kroku.
"Śpiąca laleczka" trzymała mnie w napięciu, naprawdę. Do strony którejśtam... Pell ponownie się wymknął, pojawia się mały romans, Kathryn stara się przekonać byłe członkinie Rodziny Pella do współpracy... A ja orientuję się poniewczasie, że czytałam już tę książkę. I co teraz? (bębnienie w stół i toczenie wkoło spojrzeniem zagubionej owcy)
Lincoln Rhyme i Amelia Sachs to świetne zestawienie, dobry pomysł sam w sobie, "Kolekcjoner kości" czy "Tańczący trumniarz" na pewno zasługują na przeczytanie. Dalsze książki Deavera? Cóż, o tych najwyraźniej zapominam, oto jak wielkie wrażenie robią.

Natomiast filmem, którym pożegnałam Stary Rok zrobię jeszcze większą furorę.
Przerażający "Coś", prequel do przerażającego "Cosia" sprzed prawie trzydziestu lat - mam nadzieję, że tamten stary Coś był straszniejszy od Cosia nowego. Albo przynajmniej mądrzejszy.
Antarktyda, tajemnicze znalezisko, pierwszy ginie pies - już w tym miejscu pomyślałam, że film będzie równią pochyłą. I co? Miałam rację.
W filmie Johna Carpentera z 1982ego roku główną rolę grał Kurt Russell (kochamy go, nawet kiedy gra stereotypowych i wnerwiających tatuśków z "Posejdona", nie ma innej opcji). Dzisiaj możemy jedynie westchnąć nad śliczną (dość) kobietką, która wyrusza na mroźne pustkowie, i na podbój świata zapewne również, gdyby tylko dać jej szansę. Oj, proszę państwa, co tam twardy mężczyzna, mamy równouprawnienie.
Akcja "Cosia" toczy się naprzód błyskawicznie, Norwegowie mają brody (szkoda, że rogatych hełmów zabrakło), jedyny czarnoskóry trzyma się dzielnie, trup ściele się gęsto, a Coś cosiuje po kątach. I dużo śniegu pokazują.
Witamy w dwudziestym pierwszym wieku: panna do obrony przed Cosiem dostała miotacz ognia, jej dzielny i męski towarzysz latarkę oraz kijek. Powodzenia i miłego seansu życzy Universal.
Nawytrząsałam się, ale może fanom gatunku (ewentualnie fanom oryginału Carpentera?) spodoba się wznowienie tematu Cosia. Ja byłam pod wrażeniem, ale chyba nie do końca trafiłam w oczekiwania twórców. Niemniej jednak tego filmu raczej nie zapomnę, ogromna mrówka(?) na Antarktydzie robi niezatarte wrażenie.

Ewentualne postanowienia, porady, po...cokolwiek? Pocokolwiek. Jakieś są, każdy ma swoje. Niekoniecznie noworoczne.

0 komentarze:

Prześlij komentarz