niedziela, 8 stycznia 2012

"Łowca androidów", reż. Ridley Scott.

Część druga, mocno spóźniona. Pierwsza tutaj.

"Blade Runner" to jeden z tych sławnych filmów, z którymi mamy bezbłędne skojarzenia. Deszczowy, gęsty klimat futurystycznego miasta, powolna (w dzisiejszych czasach) akcja i piękne zdjęcia. Vangelis w tle... W porównaniu z książką, film Ridleya Scotta jest raczej senny i zakurzony, niż smutny. Rick Deckard (Harrison Ford) według Scotta jest trochę przyjemniejszy, nieżonaty, a postać Rachael (Sean Young) ma zupełnie inne znaczenie, niż w książce. A tak naprawdę całą uwagę Scott skupił na androidach.

I jest to największa, najpiękniejsza różnica między filmem a książką. P.K. Dick stworzył przytłaczająco depresyjną wizję gnicia świata, a Scott zaadaptował ją na opowieść o przywiązaniu do życia.
Ostatecznie w wersji Scotta maszyny się nie poddają, a przynajmniej nie te, które zdołały zbiec z kolonii i trafić na Ziemię. Najwyraźniej w równym stopniu kochają swoje sztuczne życie, co go nienawidzą, a są równie ludzcy, co sami ludzie.

Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Jako dziecko w czepku urodzone (powiedzmy...), nigdy nie widziałam żadnej innej wersji "Blade Runnera", niż reżyserska. Nigdy nie widziałam przesłodzonego zakończenia wersji kinowej z 1982 roku, nigdy nie widziałam wersji z komentarzem Forda zza kadru... I dobrze, dla tak zżytej z "Blade Runnerem" osóbki, jak ja, byłby to strzał w stopę (co najmniej) i przeżycie prawie traumatyczne.

Siłą "Łowcy androidów" jest enigmatyczna atmosfera, nie ma prostych rozwiązań i szybkich odpowiedzi. Kim na przykład jest Gaff? Milczący policjant, który zdaje się jedynie ze znudzeniem obserwować działania Deckarda i ma w zwyczaju składanie maleńkich origami. Co dokładnie o czekającym Deckarda zadaniu wie jego szef, Bryant? I ile dokładnie wie o samym sobie Deckard?

I ta jedyna w swoim rodzaju dwójka, Rutger Hauer i Daryl Hannah.
Pris (Hannah), model maszyny zaprojektowany "dla rozrywki". Twór obrazujący marzenia mężczyzn o istocie doskonale pięknej, będącej trochę dziewczyną i trochę kobietą, która zaspokoi ich pragnienia. Ale Pris jest androidem szukającym przetrwania. Jest więc również okrutna, bezwzględna i podstępna. Śmiercionośna kobieta-dziecko, kilkuletni robot przerażony zbliżającą się "datą ważności".

Najpiękniejszy z nich wszystkich, Roy Batty (Rutger Hauer), samiec alfa, agresywny przywódca, przebiegły, złośliwy, szuka nadziei dla siebie i kilkorga replikantów, którzy uciekli razem z nim. Szuka swojego stwórcy i ojca, szuka sposobu na przedłużenie swojej egzystencji. Oczywiście jego raczej znane ostatnie słowa "All those moments will be lost in time, like tears in rain." są jedną z tych rzeczy, nad którymi w "Łowcy androidów" można płakać, ale tak naprawdę wszystkie dialogi Roya Batty są jednym wielkim podsumowaniem gatunku ludzkiego. A nie wychodzimy w tych zdaniach najpiękniej.

Niewiele filmów ma taką siłę oddziaływania na mnie, co "Łowca androidów". Tragizm sztucznych istnień, skazanych z góry na względnie szybkie unicestwienie. Replikanci są bezwzględni, są smutni, tylko czasem dobrze się bawią, ale w deszczowym, sennym mieście są kwintesencją życia równie dobrą, co prawdziwi ludzie. A mnie to strasznie smuci. Może to nawet banalne, że ostatnia scena z Royem Batty rozkłada mnie niezmiennie na łopatki, trudno, mogę być taka banalna. Zresztą nie tylko ta scena, ale przykład jest sztandarowy.

Jakby urwane zakończenie "Łowcy androidów" jest dopełnieniem powściągliwości całego filmu, a do tego mocnym zamknięciem długich, idealnie dopracowanych scen, z których składa się polowanie na androidy w zanieczyszczonym mieście przyszłości.
I kto mi powie, że w filmie o sztucznych tworach i ich łowcy czegoś brak? Jest miłość, jest piękno życia, jest zachód słońca, jest sztuczna sowa... Właściwie więc, co zabawne, "Łowca androidów" jest peanem na cześć życia, nawet w tym smutniejszym ze światów.

4 komentarze:

tamaryszek pisze...

Skoro jest sztuczna sowa... to już właściwie jest wszystko. A są stokrotki? Bo gdyby były, to już naprawdę: menisk wypukły - pełno po brzegi.
Pytam, bo nie wiem. I nie wiem jakim cudem, ale nie znam tego filmu.
To nie cud, po prostu nie nadążam za światami s-f. Ale podoba mi się, że widzisz smutek rzeczy sztucznych. To jakby echo balu manekinów, tych z Ulicy Krokodyli (u Schulza). Piękna wtórność.
...like tears in rain...
Aż smutno mi, że nie widziałam. I trochę mnie to przytłacza, bo niby początek roku, a ja mam we wszystkim, czego się tknę, zaległości.
Pozdrawiam, nie pozwalając garbom zgiąć się w pałąk absolutny.

liritio pisze...

Stokrotek nie ma... Chyba nie ma :) filmu można nie znać, hitem wielkim obecnie nie jest, chociaż docenia go wiele osób, nie ciągnie się za nim otoczka "kultowy" czy czegokolwiek takiego, jak nie było okazji, to nie było.

Ale niech Ci nie będzie smutno, że nie widziałaś, jak zechcesz, na pewno znajdziesz pewnego dnia czas i ochotę, żeby androidy poznać lepiej :)
Noworoczne zaległości to nie zaległości, to zupełnie nowe plany na przyszłość :) o, i tak do tego można podejść, żadnych zaległości nie ma.
Pozdrawiam, ze wstydem oczka spuszczając, że Traktat o manekinach pamiętam słabo, żeby nie powiedzieć, że wcale.

Agnes pisze...

Mnie się nie udało ustrzec - widziałam polukrowaną wersję. Ale nie rzucam na nią gromów, cały ten film uważam za znakomitą wariację na temat, a nie za ekranizację - toteż słodkie zakończenie jest jeszcze jedną wariacją w wariacji, no cóż, że przewidywalne i schlebiające tym innym gustom niż moje własne?
Twoja ulubiona scena jest też moją ulubioną, chociaż właściwie, cofnijmy się ciut i wyłapmy moment (choć to niemożliwe, bo ten ruch jest jak błyskawica), kiedy ścigany chwyta za nadgarstek ścigającego (do licha, nawet i te określenia mogą być stosowane zamiennie, prawda?) i ratuje mu życie. Sam za chwilę zastygnie w bezruchu, ale...
- Jak to, jak to? - krzyczą oczy Harrisona Forda, ależ on tam gra!

Bardzo Ci dziękuję za ten wpis.

Ha, a przypomniało mi się jeszcze, jak wyglądała jedna z pierwszych moich znajomości netowych przeniesionych do reala: ustalona knajpa, a znakiem rozpoznawczym miała być książka na stoliku. Tak, tak, właśnie ta książka Dicka.

liritio pisze...

Agnes, wariacja na temat, tak, zdecydowanie bardziej wariacja, niż wierna adaptacja.
Roya Batty nie bez przyczyny określiłam w tekście "najpiękniejszym", ściska za gardło w momencie o którym wspominasz, ale również w złośliwych pytaniach "are you a good man?".
Harrison Ford, Sean Young, Rutger Hauer, Daryl Hannah, William Sanderson - kto tam źle grał? Jestem nieodwracalnie zakochana w tym filmie.

Znakiem rozpoznawczym książka, oczywiście, jakże by inaczej, banalnym czerwonym kwiatkiem się oznaczać :)
Uświadomiłam sobie właśnie, że jeszcze nigdy kogoś poznanego w sieci nie poznałam osobiście. To chyba smutne... W sumie nie wiem.

Prześlij komentarz