wtorek, 28 lutego 2012

What's it all about, Alfie?

Oldman nie dostał Oscara. Glenn Close nie dostała Oscara. Alberto Iglesias nie dostał Oscara... Tak, to wszystko było do przewidzenia, wiem. Ale i tak dziecinnie rączki zakładam i stwierdzam "Akademia jest be". Oczywiście C. miał rację, kiedy wzruszając ramionami zapytał, czego właściwie się spodziewałam.
Niczego. Gwiazdkowego cudu.

Pierwszy raz od kilku lat nie obejrzałam Gali i może odrobinkę żałuję. Ale inne sprawy się nałożyły, jednak zarwać noc niedzielno-poniedziałkową to pewne wyzwanie, kiedy potem trzeba przeżyć ten niespecjalnie uroczy dzień tygodnia.

Trochę za to poczytałam o rozdaniu - szkoda, że nie widziałam Dujardina na scenie. I psa, szkoda, że nie widziałam psa na scenie.

Inna sprawa, że za dużo "Artysty" wkoło, za dużo. Zapewne kiedy w końcu obejrzę film Hazanaviciusa, uznam go za twór świetnie zrobiony, uroczy i wszelkich nagród godzien. Ale to w przyszłości, na razie czuję przesyt "Artystą", chociaż od napisów początkowych dzieli mnie jeszcze trochę czasu.
Natomiast zgadzam się ze stwierdzeniem przeczytanym w jednym z podsumowań tegorocznych Oscarów, a dokładniej tutaj.
Jakiego wrażenia "Artysta" by nie robił, faktycznie wydaje się przynajmniej nie być równie mało istotny i jednorazowy, co zeszłoroczny "King's Speech". O tym filmie swoje zdanie miałam i po (całkiem niedawnym) obejrzeniu, nadal mam takie samo. Hooper zrobił dobry film, aktorsko "King's Speech" jest świetny, ale Oscar za film roku i reżyserię jest pomyłką.

Tutaj oscarowy triumf "Artysty" przypomina mi nieco "Chicago" sprzed kilku lat - nie porusza świata w posadach, ale zapewne ma tę samą moc czarowania widza i długo nie daje o sobie zapomnieć. "Chicago" było mistrzowsko wykonanym filmem, drapieżnym i bardzo dynamicznym. "Artysta" (z tego co rozumiem nie oglądając filmu) podbija serca wdziękiem, zmrużeniem oka i przywracaniem magii do kina XXI wieku. Filmy ciekawe nadal kręcą, a jednak tej "magii" często mi brak.

Zastanawiając się nadal nad Dujardinem - czy on wygląda jak James Bond? - na "Artystę" przyjdzie pora, a chwilowo rozważam obejrzenie "Niewinnych kłamstewek", między innymi z nim w obsadzie. I Marion Cotillard. Dujardin wyskoczył jak diabeł z pudełka i zaczęły mnie interesować filmy poprzedzające jego strzał w dziesiątkę niemą rolą. Obawiać się chyba nie muszę, czegokolwiek o Akademii bym nie sądziła, Oscar piechotą raczej nie chodzi (chyba że do Gwyneth Paltrow), a do obcokrajowców już na pewno za darmo nie trafia.

Na koniec, w ramach życzeń i cudów:
Chciałabym, żeby kolejny rok był ciekawszy.
I żeby nominowano jakąś bardzo piękną piosenkę. Ba! Żeby w jakimś filmie zaśpiewano jakąś piękną piosenkę, którą będzie można nominować.
I jeszcze jedno, czy Depp mógłby ponownie zagrać rolę-nokaut i dostać w końcu Oscara? Od lat zżera mnie ciekawość, co też by na to powiedział.
Ale na razie nie zapowiada się.

W ramach przywracania magii kina i podtrzymania zeszłorocznej oscarowej tradycji, którą zaczynam nazywać tradycją z dniem dzisiejszym - do tej chwili nie sądziłam, że mogę sobie wydumać jakąś blogową tradycje, a tu proszę, jest radość - Burt Bacharach musi być.
Bacharach, Hal David, Michael Caine, Lewis Gilbert, "Alfie". Ot i magia kina wróciła.

piątek, 24 lutego 2012

Drobne przyjemności.

Seans "Melancholii" von Triera jeszcze przede mną - powoli się przekonuję, że przetrwam i Wagnera, i koniec świata - ale w "Jak Proust może zmienić twoje życie" Alaina de Bottona koniec świata już omówiony.
Nadchodzi zagłada, czas, start, co teraz? Tak można podsumować pytanie, które padło w pewnej gazecie, oczywiście odpowiedział na nie również Proust. Po swojemu, rozwlekle.
Natomiast ja się wzruszyłam i parsknęłam nad zdaniem wypowiedź Prousta poprzedzającym.
"(...)podejrzenie to uzyskało dodatkowe potwierdzenie ze strony jeszcze innego pisarza, Henri Roberta, który otwarcie wyznał gotowość przeznaczenia końcówki swojego życia na grę w brydża, w tenisa i w golfa.
Alain de Botton, "Jak Proust może zmienić twoje życie",
Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa, 1998r."
Koniec wszystkiego - sprawa co najmniej poważna. Podejście Henri Roberta jest może zbyt niefrasobliwe w kontekście czegoś tak ostatecznego. A jednak budzi mój uśmiech, bowiem cóż lepszego na koniec świata, niż drobna, ulubiona przyjemność?

Dzisiaj wpadłam tylko na chwilę, zostawię Was w doborowym towarzystwie pewnej pani, która pięknie śpiewa piosenkę pewnego pana.
I nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że pomału, może tyłem, ale wiosna już idzie.

wtorek, 21 lutego 2012

"The Girl with the Dragon Tattoo", reż. David Fincher.

Miałam wielki plan "Dziewczynę z tatuażem" Finchera podsumować inaczej, bardziej szczegółowo... Ale nie, seans przeminął, a ja z czasem doszłam do kilku prostych wniosków, które zawiły wywód uczyniły zbędnym.

Teaser zapowiadał hit, film-uderzenie, mroczny, dynamiczny, którego napięcie może zjeść widza...
Teaser pięknie kłamał.

Albowiem film Finchera jest triumfem profesjonalizmu, ale w porównaniu z oryginałem Opleva, w "Dziewczynie z tatuażem" napięcia znalazłam tyle, co kot napłakał. Bardzo mały kot.
I niewiele ratuje fakt, że amerykańska odsłona nakręcona jest z nieporównywalnie większym rozmachem, tutaj wyższość Finchera nie ulega kwestii. Nie tylko różni się budżet, ale sposób w jaki poskładano cały film, zdjęcia, montaż, muzyka, to wszystko robi genialne wrażenie.
Ale najbardziej liczy się jedno: szkoda tego kunsztu Finchera (i nie tylko jego), kiedy ostatecznie coś nie zadziałało.

Zastanawia mnie, dlaczego "Dziewczynie z tatuażem" zabrakło tak wyraźnego w książce napięcia. Tej mrocznej atmosfery, ale... Jakby to ująć, atmosfery współcześnie mrocznej. Historia opowiedziana przez Larssona jest straszna, zawikłana, pełna tajemnic, a jednak brak w niej skrzypiących podłóg i duchów na strychu czy strasznych babć z kagankami. Jest straszna, ponieważ podejmuje temat sekretnej natury ludzkiej, której okropne oblicze pozostaje niewidoczne dla świata przez tak długi czas. W "Dziewczynie z tatuażem" nie odczuwa się tej atmosfery zła, mroźnego powiewu na plecach, kiedy para detektywów z przypadku odkrywa kolejne potworności w ciszy i samotni zaśnieżonej, szwedzkiej prowincji.
Możliwe jednak, że na niekorzyść wersji Finchera działało ogromne podobieństwo obu ekranizacji, które dość wiernie oddają fabułę książki Larssona, a więc każdą kolejną scenę łatwo było przewidzieć i odpadł mi element zaskoczenia, pozostawiając wrażenie, że przecież już to widziałam.

Największe nieszczęście: niespecjalnie przypadła mi do gustu Rooney Mara w roli Lisbeth, ale to chyba wina nieudanego rozpisania postaci w scenariuszu. "Dziewczyna z tatuażem" jest filmem potwornie długim, a psychika Lisbeth potraktowana została po łebkach - brak scen wyjaśniających jej zachowanie, brak scen, w których może pokazać więcej z siebie. Na cóż więc potrzeby był im ten czas?
Właściwie, lekko przejaskrawiając, fincherowa postać Lisbeth opiera się na jednym, niezmąconym wyrazie twarzy (który ma przekazywać wyobcowanie?) i nieumiejętności (niechęci?) prowadzenia konwersacji. Przesadzam, ale prawdą pozostaje płytkie potraktowanie tej rozsławionej już i dla wielu fascynującej postaci. Znacznie lepiej wypadają Daniel Craig i Stellan Skarsgard.

Czyli nie jestem zachwycona. Oczywiście Fincher nakręcił film dobry, ale... Nie tego oczekiwałam.
Jestem za to przekonana stuprocentowo i na ślepo (bez oglądania szwedzkich adaptacji), że gdyby Fincher wziął się za części kolejne trylogii Millennium, nakręciłby na pewno filmy znacznie lepsze i od tej części pierwszej i od kolejnych wersji szwedzkich.

środa, 8 lutego 2012

I am Sherlocked.

Papierowa latarnia, wybierając między innymi Liritio do serialowego łańcuszka zwierzeń (wybacz poślizg), stała się bezpośrednią przyczyną wyznania, do którego zbieram się od mniej więcej roku. Ale po kolei - chociaż tytuł już mówi wszystko.

Jestem do serialowych rozrywek przywiązana niczym kogucik do kokoszki. Kocham je, ale troszkę. Przebieram wybrednie, zakochuję się w banalnym szczególe i już zostaję. Na chwilę. Albo na dłużej. Tak czy inaczej, moje upodobania serialowe zmieniają się niczym w kalejdoskopie (ha, żarcik jak ta lala), jak tu wybrać te ulubione?

Prosto, takie są dwa: "Seks w wielkim mieście" i "Przyjaciele".
Tyle. Oryginalnością nie powaliłam, wybaczcie.

Oba już zdjęte z anten, owiane każdy własną legendą, wszyscy je znają, nawet jak ich nie znają, pewnego rodzaju ikony swoich czasów. Nie mam więc do dodania wiele, a na pewno nie dziś. O rzeczach ukochanych mogę dużo albo wcale, dzisiaj będzie wcale.

Ale! Jest jedno cudeńko antenowe (już wiecie, już wiecie które...?). Serial idealny, naprawdę, nie mam ani jednej uwagi krytycznej. No dobra, jakąś tam mam, nieistotną, nieważną, tycią, nawet nie wspomnę.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że BBC wypuściło serial oparty na motywie Sherlocka Holmesa i przeniosło go do współczesnego Londynu... Nie sądziłam, że to może się udać. A że w tak spektakularnie dobrym stylu, od zera do bohatera, jestem pod wrażeniem od dłuższego czasu.

Perfekcyjna obsada, pochwały i nagrody leją się zewsząd, ja też jestem zafascynowana, też czekam na kolejny sezon z utęsknieniem.

Oczywiście najbardziej kocha się Benedicta Cumberbatcha i Martina Freemana, Sherlock i Watson, panowie dograli się idealnie, fani zapewne wariują w wymyślaniu historii łączących tę dwójkę innego rodzaju więzią, niż przyjaźń. Jednak cała obsada serialu to strzały w dziesiątkę, z moim ulubieńcem Moriartym. Zastanawiałam się, jak go sportretują, i udało się brawurowo.

Zaadaptowane opowiadania A. Conan Doyle'a tworzą półtoragodzinne odcinki pełne znakomitych dialogów (niestety na razie jest ich tylko sześć), a wiążąca je opowieść o specyficznych panach (i epizodycznych paniach) nie pozwalała mi spokojnie zasnąć kilka razy. Emocje obudziły się nawet w Liritio, o to w rzeczywistości jest znacznie trudniej, niż mogłoby się wydawać.

Oddzielne zagadki każdego odcinka, oddzielna historia przewodnia, i te wszystkie piękne szczegóły! Co łączy ze sobą Sherlocka Holmesa i Bee Gees? Odpowiedź na to pytanie czeka. A ja usychając z tęsknoty mogę klikać replay przy "Staying Alive" i uśmiechać się pod nosem.

Nie oglądacie seriali. I nie lubicie Sherlocka Holmesa. Nawet jeśli w ogóle nie przepadacie za wizją i fonią, oglądajcie Sherlocka BBC, jest to twór perfekcyjny, porywający i szkoda przegapić, a przynajmniej nie spróbować.

Hm... Tak, wydaje mi się, że już nie pozostawiłam żadnych wątpliwości, jaki jest mój ulubiony serial.