poniedziałek, 10 grudnia 2012

Guilty Pleasure #1: "Drive Angry", odmawiam 3D, reż. Patrick Lussier.

All hell breaks loose...
Zdecydowanie zachęcam do pełnego radosnych pokwikiwań seansu.

Milton (inny Milton, nie pisarz.... Tam "Raj utracony", tutaj sporo o Piekle, spryciarze...) zwiał z Piekła (kaszka z mleczkiem, każdy by mógł) żeby uratować swoją wnuczkę, która w czasie najbliższej pełni ma zostać ofiarowana Szatanowi, a wtedy Piekło przeniesie się do naszego świata. Taka winda w górę... Tak czy inaczej, po drodze do wnuczki Milton napotyka blond Piper, której samochód okazuje się przydatnym środkiem lokomocji. Ona akurat nie ma nic lepszego do roboty, więc mu towarzyszy i razem gonią Jonaha Kinga i jego uzbrojonych pachołków. Ale to jeszcze nie koniec, za Miltonem, który przede wszystkim jest uciekinierem z Piekła, podąża tajemniczy mężczyzna w garniturze, nazywający się Księgowym.
Certyfikat jakości wystawia Liritio.

Sami wiecie, Cool Guys Don't Look At Explosions!
"Drive Angry" dostarczyło mi mnóstwo radości, chociaż zapowiadało się koszmarnie, nawet mimo ukrytej broni w postaci Williama Fichtnera, którego Liritio kocha szczerze.
Ale jest taki próg absurdu, który "Drive Angry" przekracza nie raz, nie dwa, za którym całkiem poważnie nakręcony film staje się fantastyczną rozrywką, komedią sensacyjną roku i istnym cyrkiem na kółkach z fajerwerkami. I właśnie w "Drive Angry" (aka "Piekielna zemsta") jest ten cyrk, jest niemal wszystko.

Zaciśnięte szczęki przeżywającego Nicolasa Cage'a, w pakiecie również jego tlenione włoski (dlaczego? kiedy rozpoczęła się klątwa tlenionych włosów Cage'a?).
Tak naprawdę nie mam nic przeciwko Cage'owi, chociaż czasem zastanawiam się, co zjadło tego pana, który wybierał role w filmach sensacyjnych, owszem, zawsze, ale towarzyszyły im tytuły z innych bajek. Chociażby "Adaptacja", "Mandolina kapitana Corelli", "Miasto Aniołów"... Nic to, najwyraźniej woli stronę naprawdę przeciętnych sensacyjniaczków (chociaż czasem, może niezamierzenie wyjdzie coś pozytywnie szalonego, jak niniejszy tytuł) i słabych horrorów. Może tak po prostu lepiej się bawi.

A Milton z "Drive Angry" jest (to oczywiste) niewzruszony. Milczy i obserwuje, ale jednocześnie pozostaje człowiekiem czynu. Całuje znienacka różne kelnerki, a w łóżkowych wyczynach nie przeszkadza mu nagły atak kilkunastu siepaczy Tego Złego. Zawsze ma w zanadrzu ciętą ripostę i twardą pięść. Nie traci rezonu nawet po strzale w oko. W dodatku jest poniekąd nieśmiertelny, bo ten... Już raz umarł. Więc sami widzicie, bohater niczym feniks (z popiołów) powstaje raz po raz i gna go poczucie celu. Cel? Na ratunek małej księżniczce. Tak z grubsza.

Wszyscy jednak wiemy, że jakkolwiek niezniszczalny, jeden Cage cudów nie czyni. Obecna na trasie jest również blond laleczka z jajami, wierna (chociaż przypadkowa) towarzyszka. W tej roli prześliczna Amber Heard, znana Wam może z "Rum Diary". Dziewczyna jest naturalnie wdzięczna i całkiem urocza, co plakat skutecznie kamufluje. Stanowczo popieram jej kandydaturę na pierwszą seksbombę Hollywood w latach najbliższych.

Niby się wyśmiewam, ale przy blond koleżance zrobimy pauzę, ponieważ postać Piper pozytywnie mnie zaskoczyła. Widzicie, każda towarzyszka Niezniszczalnego Bohatera ma wystarczająco dużo charyzmy i siły woli, żeby zaszczytne miejsce owej Towarzyszki zyskać. Ale rzadko (nie przypominam sobie innego tytułu) nie ląduje prędzej czy później w roli damy w opresji, jak waleczna i twarda nie byłaby przez pierwszą połowę filmu.
Ale nie tym razem. Piper uratuje siebie, Miltona i cały świat, kopiąc, gryząc, krzycząc, strzelając, niekoniecznie jest niezniszczalna jak Milton, ale woli przetrwania ma za trzy i z tego się cieszyłam, temu przyklaskiwałam.

A jeszcze czarny charakter, gratka, rewelacja i sama radość. Jonah King, przede wszystkim zlizuje z siebie krew wrogów, plącze się po USA z ludzką kością (udową?) w roli laski, a poza tym wszystkim pragnie Piekła na ziemskim padole. Co zabawne, gra go wąsaty papcio ulubionej ukochanej wampirów, znaczy ojciec Belli ze "Zmierzchu". Prywatnie Billy Burke. Oczywiście wolimy go w roli Jonaha Kinga, złeeeego przywódcy sekty skrywającego pewien wstydliwy dla mężczyzny sekret.

I w "Drive Angry" nie brak humoru, częściej może tego niezamierzonego, ale scenariusz zawarł kilka zabawnych dialogów, głównie wypowiadanych przez Księgowego. Aczkolwiek warto zauważyć, że "Drive Angry", tak absurdalne na planie pierwszym, ma niegłupio zmontowany plan drugi, chociażby w odmalowaniu południowych stanów USA (Milton startuje w Oklahomie), jedynego miejsca, w którym sekta może poświęcać Szatanowi noworodki. Również w cudnych rolach Toma Atkinsa i Williama Fichtnera.
Atkins jako szeryf z Teksasu pojawia się niestety tylko dwa razy i całkowicie dominuje obie sceny, wywołując natychmiastowy uśmiech na mojej twarzy kiedy w ciągu kilku minut zagrał postać starszego, doświadczonego dowódcy nokautującą każdego innego funkcjonariusza policji obecnego w filmie.

Fichtner to inna historia, to moja mała miłość i uważam, że ten aktor byłby w stanie zagrać stojak na kapelusze tak, że ukradłby scenę i każdemu spadłyby kapcie. Niemniej, jako Księgowy wprowadza szczyptę innej klasy do filmu, który z klasą pożegnał się mniej więcej w siódmej minucie. Nie tylko dlatego, że jest uroczy. Postać Księgowego jest jakby z innego, nieco lepszego filmu, zaplątała się w to mordobicie Cage'a i stara się wyjść z tego wszystkiego z fasonem. Co oczywiście udaje się Fichtnerowi doskonale, nawet jeśli "Drive Angry" chałturą pachnie na kilometr. I czy może mi ktoś na marginesie wyjaśnić, dlaczego Fichtner wielkiej kariery nie zrobił? No dlaczego?

Chociaż bez Księgowego nie byłoby tak samo, "Drive Angry" to grindhouse'owa rozrywka z rodzaju tych zupełnie pustych, szalonych i zabawnych, tutaj nie wypada się czepiać szczegółów czy sensu. Lepiej radośnie obejrzeć i klaszcząc w łapki nucić "Highway to Hell" razem z Księgowym.

0 komentarze:

Prześlij komentarz