poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Kobiety", Zofia Nałkowska.

Zaczęło się niewinnie, małym antykwariatem na rogu budek w Hali Mirowskiej. Przyznam się Wam do pewnej słabości, a może objawu snobizmu... Nie do końca, nie wiem sama. Kiedy widzę książki w kartonowych pudłach wystawione koło targu, w cenach rzędu kilku złotych... Tak, wtedy zaczynam wierzyć w upadek kultury, koniec świata według Majów i wszystkie kataklizmy pochodne. Czy dlatego, że za trzy złote wydanie Czytelnika z lat sześćdziesiątych leży niedaleko białego sera?
 Nie, nic przeciwko białemu serowi nie mam. Raczej dlatego, że Nałkowska w znamienitym towarzystwie zielników, senników, Gałczyńskiego, Stendhala i tego mniej znanego Tołstoja dogorywa koło sera, a w księgarniach triumfy święci światowy bestseller "50 twarzy Greya" w dziesięciokrotnie większej cenie. Kurtyna, dziękuję, można zwątpić.

Rzecz druga, kiedy widzę książki w cenie kilku złotych, z trudem powstrzymuję się od kupienia wszystkich. WSZYSTKIE chcą być moje, instrukcja obsługi tokarki również. Ciężko się oprzeć, batalie w myślach staczam i ograniczam się do pojedynczych zakupów, bo choć chciałabym wszystkich, to po co, na co, skoro biblioteki istnieją, skoro i tak nie przeczytam, skoro...
Tym razem "moje" okazały się "Kobiety" Nałkowskiej, raczej od niechcenia niż z wielkiej miłości. Uczucie przyszło chwilę później.

Zabawnie się stało, że zupełnie nieoczekiwanie zafrapowała mnie autorka dotychczas znana mi (i podejrzewam większości ogółu) jedynie z "Granicy" czy "Medalionów", lektur którejś klasy liceum. Lubię takie niespodzianki, ów przyjemny stan nowego zainteresowania.
I równie zabawnie się stało, że złapałam się Nałkowskiej na jej pierwszą książkę, a właściwie zbiór trzech nowel, niby ściśle powiązanych ze sobą, ale tak naprawdę... Hm, dyskutowałabym. Można uznać, że "Kobiety" to trzyczęściowa opowieść, a kolejne jej części diametralnie różnią się treścią i nastrojem, mimo faktu, że są historią tej samej osoby w tym samym ciągle towarzystwie. Tylko lata lecą.

Część pierwsza, "Lodowe pola" jest raczej wprawką, wstępem i treścią skromną.
Ot, panna pod drzewem i zakochany młody człowiek. Jeszcze Marta, przyjaciółka piękna, bliska, depresyjna. I myśli o zostawionej chwilowo Warszawie, o profesorze Obojańskim i jeszcze o jakimś umyśle chłodnym, który tam się po mieszkaniu profesorskim plątał. Takie niby nic, a w rzeczywistości zarys charakteru pełen współcześnie chyba niepopularnych, rozbudowanych, bardzo poetyckich metafor. I te metafory okropnie nieładnie mnie początkowo śmieszyły, nieco irytowały, niby że usiadła niewiasta pod drzewem i opowiadanko machnęła jak ta lala, jakieś pola lodowe, jakieś ciemności tajemnicze, ani chybi delirium pensjonarki. Do końca "Kobiet" tak metaforycznie gęsto bywa, ale jeszcze w "Lodowych polach" przestałam się głupio śmiać, tknęło mnie, że może taki styl, taka specyfika epoki, może autorki, dlaczego nie skoro sens jest.

Po "Lodowych polach" następuje "W czerwonym ogrodzie" z moimi ulubionymi fragmentami. Powrót dziewczęcia spod drzewa do Warszawy i posunięcie w czasie. Teraz ujmę to ryzykownie, gdyby "Seks w wielkim mieście" pisano na początku XX wieku, wyglądałby może mniej więcej jak "W czerwonym ogrodzie". Salonowe rozmowy o miłości, o kobietach, mężczyznach, małżeństwie (i jego braku), a w tle związki, uczucia, dramaty raczej małe, mieszczące się w ścianach mieszkań. Tyle że Nałkowska pisze świetnie, mam tu na myśli warsztat, a Candace Bushnell jednak gorzej. I naprawdę nigdy bym nie wpadła na to, że w jednym zdaniu zestawię Nałkowską z Bushnell. Tyle że ja "Seks w wielkim mieście" lubię szczerze, książkę oddzielnie całkiem od serialu, kiedyś może napiszę dlaczego. Natomiast wiem, że nastawienie do "Seksu w wielkim mieście" Bushnell jest raczej negatywne, więc zaznaczam, że w moim małym rozumku zrodziło się do amerykańskiej pisarki porównanie bardzo odległe i związane jedynie z wrażeniem.
"Pieśń miłości" to finał o tytule nieco przewrotnym, ale najwięcej w nim akcji, najwięcej życia bohaterki, jakichś rzeczywistych działań i konsekwencji. Najpiękniej wyszło ostatnie zdanie, piękny pomysł, za to jedno zdanie już bym Nałkowską pokochała. 

W znanej powszechnie "Granicy" jest dużo psychologii, ale jest jej dużo również w tym debiucie Nałkowskiej, którego główna bohaterka (Janka) jest istotą zdecydowanie przeintelektualizowaną, nastawioną do świata analitycznie i jakby obojętnie. Owa Janka jest częścią towarzystwa, trochę jednak odrębną, wyemancypowaną, sama na siebie zarabia. Nałkowska urodzona jeszcze w XIX wieku napisała po prostu o swojej codzienności i ciekawie czyta się te rozważania o zmianach w postrzeganiu kobiet, o emancypacji, o jakiejś mitycznej kobiecie przyszłości, która wydaje się przerażającą formą zbliżoną do kobiety idealnej a la PRL, o mężczyznach, którzy będą musieli się zadowolić jedynie wspomnieniem kobiecości.

A jak Nałkowska pisze! Poza Smoleńskim, którego macie z boku i którego teksty czytam powoli, zwykle po jednym, czytam również "Milczący zamek" australijskiej pisarki, Kate Morton. Bolesne jest odejście od dopracowanego, chłodnego stylu Nałkowskiej, w którym poetyckie metafory są, ale pustych, banalnych zdanek zapełniających linijki absolutnie brak.
Czyli Nałkowska pisze cudownie, elegancko i zwięźle, tarzać się w jej pisaniu można. I tarzać się będę, "Książę", czyli książka druga już na mnie w bibliotece czeka, a o Nałkowskiej jeszcze będzie, nie ma wyjścia.

0 komentarze:

Prześlij komentarz