wtorek, 29 stycznia 2013

Zaczyna się od kompozytora, a dalej swobodnie, czyli przepływ myśli z Oscarami na marginesie.

"Zmierzch: Księżyc w nowiu" (która to jest część? druga? trzecia?) wbrew obiegowej opinii, miał co najmniej jeden naprawdę dobry element składowy. I nie był to Michael Sheen - chociaż on jest tym drugim jasnym punktem najbardziej kontrowersyjnej trylogii o wampirach... Której grupą docelową są dziewczynki lat 13 - 16, poważna krytyka nie wchodzi tu w grę. Chociaż chwila, Michael Sheen był w tej części? Sprawdzam, sprawdzam... Był. Tak, Lirito widziała trzy części "Zmierzchu", ale poza tą pierwszą, o której wiem na pewno, że była chronologicznie pierwsza, dalej nie mam pojęcia, która jest która.

Czyli "Zmierzch: Księżyc w nowiu" nie był najgorszym filmem wszechczasów. Dlaczego? Aaa, mianowicie temat główny tego zacnego dzieła - "The Meadow" - napisał Alexandre Desplat. Kompozytor muzyki filmowej, którego niekoniecznie trzeba uwielbiać (chociaż to idiotyczne, Desplata można wyłącznie uwielbiać), ale na pewno ma swój pewien rozpoznawalny styl i kilka rzeczywiście świetnych osiągnięć, co potwierdzi nie tylko ilość nominacji, ale nasze własne uszka.

Nazwisko Desplata sprawdziłam po raz pierwszy przy okazji "Syriany", czyli osiem lat temu. Ale dopiero muzyka do "Ostrożnie, pożądanie" Anga Lee, która pozostała raczej niezauważona (przynajmniej w aspekcie nominacji do nagród wszelakich), wzbudziła miłość w oziębłym sercu Liritio. A film "Ostrożnie, pożądanie" faktycznie zobaczyłam dopiero w zeszłym roku. W grudniu. Zupełnie niedawno. I zabawnie ogląda się film, o którego treści nie ma się wielkiego pojęcia, ale muzykę w tle zna się na pamięć.
I tak, powtarzam się (i mam zamiar się tak powtarzać po wsze czasy), a ponad trzy lata temu już raz napisałam o tym panu, jeszcze na starym blogu.
Kojarzycie "Królową", kojarzycie "Jak zostać królem", "Harry'ego Pottera i Insygnia Śmierci", "Autora widmo", "Malowany welon", "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" i "Dziewczynę z perłą", od której chyba rozpoczęła się międzynarodowa rozpoznawalność Desplata.

A w tym roku ponownie nominacja... Nie mogę już patrzeć na nazwisko Johna Williamsa, chociaż nie znaczy to, że Williamsa nie doceniam. Ale dajcie spokój, on ma już cztery pięć Oscarów, a w zeszłym roku był nominowany do dwóch. Dwóch! A Desplat do żadnego.
A wiecie do jakich filmów Desplat robił muzykę w 2011 roku? Do "Drzewa życia" Malicka, do ostatniego Pottera Yatesa, do "Rzezi" Polańskiego, do "Id Marcowych" Clooneya, "Strasznie głośno, niesamowicie blisko" Stephena Daldry (reżyser "Godzin" i "Lektora") i do małego filmu Daniela Auteuila, "Córka studniarza"... Ale do francuskich filmów Desplat trzaska soundtracki od zarania dziejów. Jego dziejów, oczywista.

Oto człowiek nominowany do Oscara 48 razy...
Hans Zimmer ma jedną statuetkę z dziewięciu nominacji. Howard Shore zdobył dwie z trzech nominacji - ale on wygrał "Władcą Pierścieni", a wiemy wszyscy, że Akademia wpadła w istny amok pierścieniowy.
John Powell... A tam, takie nazwiska. Wiecie ile Oscarów trzyma w łazience Ennio Morricone, który jest klasą samą w sobie, a nawet pewną marką? Żadnego. Zero. Morricone był nominowany do Oscara pięć razy, John Williams trzydzieści czterdzieści osiem. Nagle fakt, że ma ich aż pięć zmienia się w "tylko pięć" i dwie statuetki Shore'a za kolejne części jednego filmu stają się śmiechu warte. Mogę stwierdzać, że Akademia nie wie co robi, czego dowodem jest przykład Morricone, a jednocześnie mogę przyznawać rację, że John Williams tworzył muzykę do legendarnych filmów, i to muzykę, która sama w sobie stawała się legendarna. Ale dość, wystarczy, proponuję ograniczyć nominację dla Williamsa do cyklu trzyletniego, niech zostawi trochę miejsca innym...

Liritio chce Oscara dla Alexandre Desplata! Hasło coroczne, a Akademia nie ułatwia mojego chcenia - Desplat jest nominowany prawie rok w rok (a kiedy nie jest, prawdopodobnie powinien być) i ja prawie rok w rok nerwy strzępię w złudnej nadziei. Rok 2012 to muzyka do "Rust and Bone" Audiarda - ale wśród Francuzów, jak napisałam, Desplat uznania nie musi szukać i ostatnie dwie dekady pisał muzykę do wszystkich filmów Audiarda, jedynie poza "Salonem piękności Venus" - "Moonrise Kingdom" Andersona, "Zero Dark Thirty" Bigelow i wreszcie nominowany za "Argo" Afflecka.

Po cóż to wymienianie? Dla zaznaczenia różnorodności. Desplat tworzy spokojne ścieżki dźwiękowe, takie niby plum, plum, ale potrafi tym plumkaniem odmalować każdą galerię wrażeń. I różnorodni reżyserzy (chociaż to może raczej producenci) z nim współpracują przy różnorodnych filmach, sławnych filmach.
Czyli Liritio czeka, zaciska zęby i wyczekuje Oscara. Pewnie jeszcze nie w tym roku...
A czekam wiernie na tę chwilę, nawet wierniej niż na Oscara dla Johnny'ego Deppa.

Chociaż Depp również, bądź co bądź, sprawy nie ułatwia, od lat nie miał olśniewającej roli i ja się tak nie bawię... Czy możemy cofnąć się cofnąć w czasie i jednak dać mu Oscara za Jacka Sparrowa? Chociaż nie, bo wtedy wygrał Sean Penn, któremu również kibicujemy. To może rok później za Rochestera z "Rozpustnika" (chociaż w roku kiedy grał Rochestera, wypadła rola Jamesa Barrie, za którą go łaskawie nominowali... ale wedle mojej skromnej opinii Depp był znacznie lepszym Rochesterem niż Barriem). Wtedy wygrał Jamie Foxx, ale jemu bym nagrodę zabrała. Nie, żeby nie zasłużył, ale lobbując Deppa nie mam miejsca na wielkoduszność, nawet jeśli Foxx był najlepszym Rayem Charlesem jakiego można sobie wyobrazić. Poza oczywiście Rayem oryginalnym.

Johnny jako rozpustny hrabia Rochester, John "you will not like me" Wilmot.
Ogółem Depp, jak na aktora tej klasy, ma zaskakująco mało wygranych nagród. Nie jest to casus aż tak tragiczny, co przypadek Leonardo DiCaprio, ale nadal... Że już nie wspomnę o Johnie Malkovichu, który nie był nominowany od prawie dwudziestu lat. Halo, Akademia! Swoją drogą, Malkovich też pojawił się w "Rozpustniku" jako król Karol II. W ogóle ten film miał znakomitą obsadę - Johnny Depp, John Malkovich, Samantha Morton, Tom Hollander, Rupert Friend, Rosamund Pike - a raczej nie pamiętam żeby był jakoś dobrze przyjęty, co zadziwia mnie do dziś. Spodziewajcie się w przyszłości powrotu do "Rozpustnika", jako że ten film utkwił mi w pamięci nie tylko ze względu na Deppa, chociaż również w "Rozpustniku", jak wszędzie, Depp kradnie sceny większości.
I w oczekiwaniu na jego Oscara wierzymy w "Shantaram", które może kiedyś powstanie. Bo mam wrażenie, że jest to na razie jedyny film w projektach Deppa, w którym będzie mógł ponownie nas zaskoczyć.

A tegoroczne Oscary ucieszyły mnie jedynie piosenkami. W końcu ponownie pięć, wreszcie coś naprawdę dobrego. Chociaż "Skyfall" Adele nie wzbudzało we mnie większych wzruszeń, każde pojawienie się na scenie Nory Jones czyni świat lepszym. A wygra pewnie "Pi's Lullaby" i to również nie będzie najgorsze, co może się nam przydarzyć.
Inne kategorie średnio mnie w tym roku zafrapowały, chociaż jak zwykle stawiam kilka warunków.
Nie dla "Wroga numer jeden" jako najlepszego filmu roku! Chociaż wszyscy mamy chyba to samo wrażenie, że wygra "Lincoln" albo ewentualnie "Lincoln"?
Nie dla Jessiki Chastain! Ale to dlatego, że jej po prostu najzwyczajniej w świecie nie lubię.
I ogromne NIE dla Spilberga, psik, psik, od Oscara łapki precz.


A najważniejszy jest Oscar dla Phoenixa, tutaj alternatywy nie wybaczę. W ogóle... W ogóle nie. "Mistrza" widziałam, nie wspomniałam o tym, bo nie miałam pomysłu jak. Ale o ile do treści filmu, do Andersona, do czegokolwiek można tam się przyczepić, to nie do obsady. Cała trójka mogłaby wygrać i byłyby to nagrody w pełni zasłużone. A o Oscara dla Phoenixa bardzo pięknie proszę Wróżkę Zębuszkę.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

"Grzechotka", Joanna Jodełka.

Uff, w końcu dobrze trafiłam i wreszcie się cieszę. Po książkę Jodełki sięgnęłam bez przekonania, ale też bez niechęci, ot ostatnio mam humor na lżejsze kryminały, a to wiadomo, trafia się różnie.

"Grzechotką", ku mojemu zaskoczeniu, trafiłam bardzo dobrze i teraz na książki autorstwa Joanny Jodełki będę polować, połączyła bowiem wciągającą fabułę z porządnym stylem, a tego już dawno w polskiej literaturze rozrywkowej nie uświadczyłam. Ostatnio chyba przy Miłoszewskim (właśnie, jego ostatnia książka mnie ciekawi, a w bibliotece ciągle kolejka zamówień, poczekam sobie...). Niedawno spodobało mi się pisanie Fryczkowskiej, ale fabuła mnie ostatecznie zawiodła, a cudowna Joanna Bator, co by nie mówić, lekkich książek nie pisze. Świetne, owszem, lekkie absolutnie nie.

Tutaj zaczynamy tajemnicą, pewna Edyta budzi się u siebie w wynajmowanym pokoju i z przerażeniem odkrywa, że już nie jest w ciąży, że ktoś ukradł jej dziecko. Dzieciobójstwo? Jakaś inna tragedia? Dalej idzie szybko, poznajemy oderwane od siebie kolejne osoby związane w różny sposób ze sprawą, w tym Weronikę Król, poniekąd główną bohaterkę, panią psycholog, która teoretycznie ma pomóc policjantowi prowadzącemu śledztwo w kontaktach z Edytą (do czego niespecjalnie się pali).

Akcja sama w sobie nie tyle jest skomplikowana, co podzielona między wielu graczy i kolejne skrawki całej historii składają się w pewną całość wraz z kolejnymi stronami książki, żeby w finale zamknąć historię małym bum.
I czy należy spodziewać się wielkich zaskoczeń? Nawet nie, raczej sprawie poprowadzonej intrygi, która ma wiele stron i dla policjanta jest początkowo wielką niewiadomą. Policjant jest raczej poboczny, chociaż to on prowadzi śledztwo, Weronika nie bawi się w detektywa - amatora, po prostu znajduje się w różnych właściwych miejscach z różnych, często niewłaściwych przyczyn.
Ale akcja jest spójna, dość skromna i konkretnie poprowadzona, tym się wzruszyłam, "Grzechotka" to kryminał codzienny, podwórkowy. Poznania nie znam zbytnio, ale w wielu miejscach ładnie opisane jest z różnych stron miasto, w którym znalazło się miejsce i dla przyjezdnej Edyty, jej ładnej koleżanki Marty, dla pewnej gburowatej kobieciny z domu Pomianowskiej, dla przepitego ginekologa bez uprawnień, dla notariusza maminsynka, dla wróżki - finansistki, właściciela baru na Żużlu, pani psycholog o hiszpańskiej urodzie i jej dawnej znajomej, Gośki, rozwódki po liftingu na tropie historii - nokautu, która zapewni jej przepustkę do dziennikarskiej kariery.
Lubię tak bez wysiłku wchodzić w świat z książki. Kiedy opisana jest mała, obskurna kawiarenka, w której zmęczony policjant i wiecznie zestresowana Weronika niechętnie się spotykają, a ja w tej kawiarence mogę być z nimi i nie muszę wysilać wyobraźni, żeby scena z książki miała ręce i nogi.

"Grzechotka" jest więc napisana bardzo składnie i wciąga niepostrzeżenie, a konstrukcja bohaterów jest może oszczędna, ale nie przeszkadzało mi to widzieć ich bardzo wyraźnie. Zróżnicowaniem kolejnych osób też się cieszyłam, w ogóle mnie lektura "Grzechotki" bardzo pozytywnie zaskoczyła. W szczególności to, od czego zaczęłam, czyli nawet jeśli sama fabuła nie jest może najbardziej interesującą historią, jaką w tym roku przeczytam - co nie znaczy oczywiście, że jest zła, skądże - sposób w jaki Jodełka pisze nie pozostawia wiele do życzenia.
A wierzcie mi, ostatnio miałam ciężkie przejścia z polskimi autorkami, których ukoronowaniem była książka tak zła! Aż byłam zdziwiona, że ktoś naprawdę to napisał a potem jeszcze dał radę wydać.
Ale tamto było tasiemcowym czytadłem i mam za swoje, zamiast sięgać po sprawdzone nazwiska i tytuły zachciało mi się "nowego", a trafiłam drastycznie źle. Oficjalnie mogę stwierdzić, że "Kobiety z odzysku" Izabelli Frączyk to książka tak niedobra, ale tak zaskakująco marna... Miejscami w jakiś niezdrowy sposób aż fascynuje, jakiż to umysł napisał twór jednocześnie pełen zwrotów akcji i iście telenowelowych zabiegów, a przy tym tak potwornie nudny, łopatologicznie skonstruowany i naprawdę... No zaskakująco zły.
Czasem wspominam, blogi są od tego, otwiera się przeglądarkę, zakłada swoją stronkę i bach, bach, bach, można zapisać całe internety taśmową marnością. Ale słowo drukowane powinno mieć wartość, może jestem w tym momencie jakaś dziwna, ale papier Liritio szanuje, a przy tworze Izabelli Frączyk aż zęby bolały. A te drewniane żarty...! Całkiem poważnie mówię, przy "Kobietach z odzysku" naprawdę łapałam się za głowę.

Czyli Joanna Jodełka zapisana zostaje w pamięci i może jaśnieć w powodzi książek złych i gorszych, oczywiście nie tylko polskiego autorstwa.

niedziela, 20 stycznia 2013

"Afera Thomasa Crowna", reż. Norman Jewison.


Chciałabym napisać, że film Jewisona z 1968 roku jest znacznie lepszy niż remake z Brosnanem i Russo w rolach głównych (1999 rok), ale nie byłabym uczciwa. To znaczy, według mnie jest lepszy, zdecydowanie wybieram oryginał, nie mogę jednak powiedzieć żeby remake był bez sensu. Tak naprawdę, mimo identycznego tytułu, są to filmy raczej zainspirowane podobnym tematem, niespecjalnie do siebie podobne. Scenariusz został mocno przerobiony, podobnie jak zupełnie zmieniła się wymowa filmu i charakterystyka postaci, a w tabeli filmów będących remake'ami "Afera Thomasa Crowna" z roku 1999tego plasuje się wysoko. Przynajmniej w umysłach twórców powstał jakiś pomysł na ten "odświeżany" film.
Mnie jednak bardziej pasowała oddalona od happy - endowego, mydlanego kina atmosfera filmu Jewisona, również duet Dunaway i McQueena zyskał w moich oczach więcej uznania, a elegancja lat 60tych to klasa sama w sobie.


Pozostańmy więc na razie przy tym wcześniejszym filmie z końca lat sześćdziesiątych, w którym piękna i dobrze ubrana przedstawicielka towarzystwa ubezpieczeniowego, Vicky Anderson (Faye Dunaway rzecz jasna), stara się przechytrzyć sprytnego pana Crowna (Steve McQueen może zagrał samego siebie, ale w jaki sposób!), który okradł pewien bank ze znacznej sumy pieniędzy i nie da rady mu tego udowodnić.
Oczywiście baza dla opowieści jest prosta, ot dwoje ludzi po przeciwnych stronach barykady, jedno stara się prześcignąć drugie i można tylko zadawać sobie pytanie, na ile oboje udają, na ile stają się w udawaniu prawdziwi.

W filmie Jewisona liczy się rozrysowanie charakterów, a tutaj jest pięknie. Ani piękna Vicky nie okazuje się wszechwiedząca, ani policjant prowadzący śledztwo głupi, ani Crown aż tak nieprzenikniony. Chociaż w tym ostatnim można mieć wątpliwość.
Przede wszystkim jest szybko, prosto i do celu, ale również spokojnie, elegancja się liczy. Ona prowokuje, on jest zaciekawiony, ona zastawia pułapki, w które on nie wpada, ale zwycięstwa jednej ze stron nie widać, a remis nie wchodzi w grę. Jak ta partia szachów rozgrywana przez Vicky i Crowna, partia szachów, która napięciem bije na głowę o wiele bardziej dosłowne sceny Brosnana i Russo.


Co jest ciekawsze w oryginale Jewisona? Nie napiszę, że wszystko, niekoniecznie, do tego dojdziemy. Ale motywacja, zachowanie poszczególnych bohaterów - tutaj należy dodać pytanie, na ile remake'owi aktorzy podołali rolom, które może same w sobie wcale nie były gorsze - ten punkt mnie intrygował w jewisonowej wersji.
Thomas Crown w pewnym momencie stwierdza: "money isn't funny". Chociaż on sam czaruje wdzięczną powściągliwością i stylem bogatego finansisty z fantazją, nie da się ukryć, Thomas Crown w wykonaniu McQueena również isn't funny. Podobno "Afera Thomasa Crowna" to jedyny film, w którym McQueen naprawdę się śmieje na głos, ale nawet w tej scenie nie odczuwa się specjalnej wesołości, chociaż niewątpliwie jest sceną triumfu Crowna nad systemem.
Właśnie, czym jest ten przewijający się w dialogach system, wobec którego Crown wyraża swój bunt? Nie postrzegałabym tego terminu na określenie "systemu", o którym słuchamy przy okazji kolejnych kryzysów ekonomicznych czy pytaniach o inwigilację związaną z internetem. Mam wrażenie, że dla Crowna system był tymi kajdanami norm, nudy i zobowiązań, które wiążą codzienność. Czy Crown jest po prostu rozbestwionym małym chłopcem, który szuka kolejnej zabawki, czy przeżartym cynizmem mężczyzną, który buntuje się trochę sam przeciwko sobie, przeciwko faktowi, że może mieć (względnie) wszystko, a to nadal nie zaspokaja jakiejś niewiadomej nam potrzeby?


Finał filmu rzuca nieco światła na tę sprawę, Liritio skłania się ku interpretacji pośredniej, jakby trzeciej, jednak ostateczny wybór Crowna to starannie skalkulowana nadzieja i uśmiech półgębkiem. Ani do końca znudzony dzieciak, ani szukający celu milioner, wyrachowania bym się w Crownie doszukała. Wiadomo jednak, interpretacja jest prywatna i za to lubię film Jewisona, za nieodmówienie, za brak wskazywania palcem każdego szczegółu.

Vicky na tle Crowna wydaje się bardziej dosłowna: drapieżna panna posh na tropie samotnego wilka to wyzwanie dla ambicji, a czy również dla emocji? Niby skłonić się można ku stwierdzeniu, że jej strona gry stawała się prawdziwsza, ale według mnie nad obojgiem pozostaje spory znak zapytania. Może Vicky stoczyła wielką walkę ze sobą, a może po prostu zacisnęła wszystkie sznurki szerszej zasadzki.
Pytanie czy specjalnie tego nie nadinterpretuję pozostawię już komu innemu, chociaż widać, że Jewison chciał skłonić widza do zastanowienia.

Faye Dunaway jest dla mnie jedną z "tych" aktorek, ma klasę, talent, urodę i nie zaprzepaściła tego w głupich rolach. Czyli w jej przypadku jestem stronnicza, Wy powiecie, że przy McQueenie wypada słabo, ja powiem, że młodo. Plusem jest ich zgranie, wierzy się w tę ekranową maskaradę półuśmiechów.


A McQueen... Może tak, na ile może identyfikował się z Crownem, o tym można poczytać jedynie w artykułach, ale niezbitym dowodem na jego świetne aktorstwo jest ten film i chociaż McQueena znałam dotąd jako "tego z niebieskimi oczami z westernów", widzę że popełniałam spory błąd nie interesując się nim bardziej. Jako aktor jest bardzo dobry, jako postać wydaje się co najmniej intrygujący.

Trzecią stroną "Afery Thomasa Crowna" jest policja i brawa dla autorów scenariusza, że prowadzący śledztwo może jest postacią bardzo drugoplanową, ale pozostaje człowiekiem z krwi i kości, bez stereotypu głupiego czy zawziętego detektywa. Bywa gwałtowny, bywa zagubiony w braku poszlak, bywa wyrozumiały i ludzki, bywa też służbistą, podobał mi się aktor w tej roli (Paul Burke, nie znam pana, chociaż... nie, chyba nie znam), ale nie jest nieprawdziwy.

A zostawiając na chwilę psychologię postaci, film to część wizualna, film to dźwięk i naprawdę jest się czym cieszyć. Jewison stosuje kilka razy podzielone ekrany, najwyraźniej wtenczas była to jakaś nowość techniczna, ale taki zabieg pasuje do filmu, w którym jedna osoba orkiestruje wiele zdarzeń, nawet jeśli na małym ekranie może być irytujący. Przede wszystkim jednak muszę napisać o zdjęciach, które w chwilach kluczowych rozgrywały się w małych przestrzeniach i bliskich kadrach, ale kamera mogła się rozbuchać w momentach udawanej idylli czy oderwania Crowna (szybowiec nad lasem, czerwony samochodzik na wydmach, noc przy ognisku, może to pocztówkowe, ale miało wdzięk).
I ponownie wracam do kwestii stylu, który z każdego kadru aż się wylewa - może stąd ta elegancja Dunaway, której brakuje Russo, jak gdyby to rzeczywiście było takie proste, że w dobrej sukience od razu się klasy nabiera.


Skoczmy trzydzieści lat w przód, kiedy Pierce Brosnan, czyli Thomas Crown - pełen czaru playboy ostateczny - rozmawia z terapeutką (również Faye Dunaway, również trzydzieści lat później), która zadaje mu magiczne pytanie: "a czy kobieta mogłaby zaufać Tobie?".
I o to chyba rozbija się główna różnica między tymi filmami. Jewison nakręcił delikatny dramat złodziejski (powiedzmy...) rozgrywany w kilkunastu scenach jak ta gra w szachy, sportowo, bez przekombinowania, prawie fair. Później John McTiernan przerobił subtelny materiał w pełen wdzięcznych scen, ale jednak łopatologiczny romans ze złodziejem. Czy to dobrze, czy to źle...

Pierce Brosnan jest znacznie cieplejszym Crownem, a większa dosłowność filmu pozbawia nas problemu odgadywania jego motywów - oto mamy czarującego milionera z nieco niegrzecznym hobby. Trochę udowadnia tym swoją wyższość, trochę zabija nudę, liczy się adrenalina i wdzięk. Sam akt kradzieży przestał być manifestem genialnie przemyślanej możliwości buntu, a stał się wyrazem uroku i przewrotności doświadczonego ryzykanta, stąd zamiana pieniędzy i banku w muzeum i Moneta.


Catherine (Rene Russo) jest postacią, z którą mam największy problem i głównym zarzutem wobec inaczej całkiem przyjemnego filmu o dużej dawce czaru (Brosnana głównie). Russo nie pasuje mi wizualnie, nie trafia w mój gust i nie przekonuje mnie jako uwodzicielska pani z ubezpieczeń, chociaż ma swoje zabawne momenty, jest wystarczająco ciekawie napisaną postacią żeby uznać ją za "coś innego" i na pewno jej dojrzałość bardziej pasuje do Crowna niż absolutne piękno młodej Dunaway. Możliwe, że brak jej po prostu subtelności, czego ja prywatnie nie trawię, stąd moja niechęć do niej i negatywna opinia o roli. A drażni miejscami ten ich romans, mnie drażni brak uroku, może przesyt wybuchów namiętności w ich relacji. Ale to jest krytyka raczej szczegółowa, ogółem film się broni, zanim obejrzałam oryginał uważałam "Aferę Thomasa Crowna" za kino bardzo poprawne, do którego można spokojnie kilka razy wracać. Zresztą nadal tak jest, jak napisałam na początku, dla mnie to są jednak odrębne filmy oparte jedynie na tej samej kanwie scenariusza i ciężko je wrzucić do jednego worka.

Na pewno w filmie McTiernana więcej się dzieje wokół samej kradzieży, tutaj jest zastosowana ładna klamra fabularna z Crownem w muzeum jako clou programu. Akcja została skomplikowana, pojawiły się wątki poboczne, niekoniecznie potrzebne, ale chociaż teraz będę tęskniła za swobodą fabuły Jewisona, w wersji współcześniejszej lubię przewrotność i zawadiackość tego Crowna, lubię klimat wdzięcznego łamania zakazów.
I ogromny plus należy się za Denisa Leary, którego lubię przede wszystkim jako scenicznego komika, w roli detektywa McCanna - o ile Burke był dobrym tłem dla Dunaway i McQueena, Leary jest wyraźniejszy, widać że obmyślił sobie tę postać, nadał jej charakter, motywy, początek i koniec, bardzo ładnie to wyszło w duecie z drapieżną Catherine, która uparcie nie chce przestrzegać jego reguł.

A na koniec część wspólna, piękna i na pewno Wam znana, "Windmills of Your Mind" - piosenka, która jak rzadko która tak wyraźnie oddaje atmosferę filmu. Wersję Stinga słyszycie pewnie co drugi dzień, więc dzisiaj w wersji z filmu Jewisona.

Windmills of Your Mind, Noel Harrison

środa, 16 stycznia 2013

"It's life's illusions I recall...", czyli środowo - zimowa walka ze złośnicą.

Wybaczcie, że ponownie muzycznie, może to nudne, ale mój blog - moje zabawki.

W takie dni jak dzisiejszy Liritio słucha jednej pani i bardzo się stara głęboko zagrzebać tę nieco zgorzkniałą stronę własnej natury, zagłuszyć, zadusić, wyplenić. Na razie twardo się zołza trzyma, ale jeszcze życie starań przede mną.
Widzicie, w sumie uważam się za kogoś raczej pozytywnie nastawionego do życia. Ale czasem (często...) nie. W ogóle tak, w szczególe nie. W teorii jak najbardziej, w praktyce różnie bywa. Bo to złośliwość, zgorzkniałość, zgryźliwość, cynizm, tumiwisizm i inne zarazki dnia codziennego.
Wiem, jest ta druga strona, ta ładniejsza. No to dzisiaj właśnie zaspała.

O ile przeciwko coverom piosenek nic nie mam, więcej, często doceniam je bardziej niż oryginały, to jednak jedynie Joni Mitchell potrafi dobrze zaśpiewać "Both Sides Now". Jedynie ona.



Jak ja tą piosenkę... Lubię. Złe słowo. Za małe. Ale to nie tak, że uwielbiam. Raczej ją już po prostu tak bardzo dobrze znam.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

"Trucicielka", Eric - Emmanuel Schmitt

Nie jestem przekonana, a w przypadku autora, który napisał więcej niż jedną bardzo dobrą książkę, takie nieprzekonanie mnie przygnębia. Szczególnie, że nieprzekonana jestem już kolejny raz. "Odette...", o której wspominałam dwa lata temu, była tylko początkiem wyboistej drogi Liritio i Schmitta, "Marzycielka z Ostendy" nie pomogła sprawie, "Ulisses z Bagdadu" był krokiem w dobrą stronę, ale małym krokiem.
Ciężko w przypadku Schmitta napisać, że "Trucicielka" nie ma sensu - sens owszem posiada, nawet głębszy, wspomagana komentarzem autora z ostatnich stron złapałam w końcu wydźwięk każdego z opowiadań i motyw przewodni, który je splata. Ale czym byłaby "Trucicielka" bez tego komentarzowego wspomagania?
Czymś nijakim.

Wszystko jest niby w porządku, cztery opowiadania mają cacy strukturę i fabułę, są w w ten schmittowy sposób nieco przewrotne, ale brak w nich życia. Czyli są po prostu nudne. Znowu nudne. Liritio się smuci i dochodzi do wniosku, że Schmitt jednak lepiej wypada w dłuższej wersji, jego książki też nie są specjalnie emocjonalne, ale opowiadania już w ogóle przypominają oklapłe ryby.

Czyli nie polecam? Ależ skąd, czytajcie sobie, na pewno nie zrobi to Wam krzywdy, Schmitt nawet przynudzając pewien styl i klasę prezentuje. Może "Trucicielka" nie będzie najciekawszym możliwym wypełnieniem czasu, ale jakbyście mieli sięgać po jakieś gorsze "arcydzieła" literatury, to już lepiej nudnego Schmitta przyswoić, on przynajmniej ładnym językiem pisze.

Inną sprawą był ten końcowy komentarz, to było ciekawe. Dla mnie, ale moją (drugą w kolejności) ulubioną książką Schmitta pozostaje "Moje życie z Mozartem", na to weźcie poprawkę. Pierwszą, ukochaną i zaczytaną od początku był i będzie "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" - to zabawne, że pierwsze co autorstwa Schmitta wpadło mi w ręce od razu okazało się dla mnie najlepsze. Oczywiście do tego wniosku doszłam po pewnym czasie, po przeczytaniu wielu jego innych książek. Prawie wszystkich.
Wracając do komentarza, "Trucicielka" jest owinięta ładnym wyjaśnieniem ze świętą Ritą w roli głównej (patronka spraw trudnych, wręcz niemożliwych), ale hm... Nie wiem czy mnie to przekonuje.
Natomiast interesująco się czyta wywody pisarza, który zawsze wydawał mi się nieco przeintelektualizowany (ale akurat mnie to nie razi) o walce ze zwięzłością, istotnością, z rozróżnieniem uproszczenia i prostoty. Komentarz Schmitta jest krótszy i znacznie ciekawszy niż którekolwiek z opowiadań zawartych w "Trucicielce".

Przyznam jednak, że koncepty tych czterech historii, szczególnie pierwszej i czwartej, wydawały się intrygujące. Ale wiecie jak jest, iskry zabrakło i wtedy nie da rady się przejąć i naprawdę zaangażować w lekturę - wtedy kartkujemy, czytamy trzy razy jedną stronę i coraz bardziej myślimy o czym innym.

Jeśli nie czytaliście nic E.E. Schmitta, zacznijcie może od "Pana Ibrahima..." (mimo niebezpieczeństwa, że potem już nic lepszego w prozie Schmitta Was nie spotka), natomiast miejcie w pamięci, że najpierw był on autorem sztuk teatralnych, a dopiero w drugiej kolejności książek.
Czyli dalej możecie zacząć od dajmy na to "Ewangelii według Piłata" albo "Przypadku Adolfa H." - swoją drogą są to chyba dwie najdłuższe książki Schmitta.
I jeszcze "Kiedy byłem dziełem sztuki", to jest pewne dziwo.
A potem już czytajcie jak lubicie - chociaż poprawka jedna, mam wrażenie że spora część świata zachwyciła się "Oskarem i Panią Różą". Liritio nie, ale Liritio ma spaczony gust. Więc jak "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" nie okazał się tym "najlepszym" dla Was, to może po prostu należycie do obozu "Pani Róży..."? A wtedy nie wiem od czego zaczynać i na czym spotkania ze Schmittem kończyć, trudna rada.   
Tak czy inaczej, "Trucicielki" nie polecam ani na początek, ani na finisz, wrzućcie ją gdzieś w środek, gdzie pozostanie mało znacząca.

sobota, 12 stycznia 2013

Sprawa okienna. Paryska.

W sobotnie popołudnie zadumamy się nad ważną kwestią okna. Całe życie patrzeć z poziomu parteru na ślepą ścianę - dramat.

Co jest za moim? Nocą sama magia, przysłonięta drzewem latarnia, oświetlone okna drugiej strony, śmiało wystające zza krawędzi najwyższe dachy Warszawy, ale też wystarczająca przestrzeń żebym nie dusiła się wychodząc na balkon.
W dzień ponury magii nieco ubywa, zaczyna straszyć szary parking, szare ściany i muszę się wychylić żeby dostrzec te bardziej malownicze fragmenty mojej ulicy, ale lubię to miejskie życie, które sąsiaduje z moim oknem w stopniu nienachalnym, dobrze wyważonym.

Skąd okna? Ano stąd.
Kiedyś Czara z Paryża wstawiła zdjęcie ze strony, która okazała się wynalazkiem genialnym w swej prostocie: zdjęcia Paryża robione z okna mieszkania autora.


Dobry widok z okna może wynagradzałby niskie sufity. Nie wiem czy autor ma niskie sufity, wiem że w polskich blokach mieszkaniowych, które sięgają wyżej niż kamienice, są niskie sufity.
A strona ze zdjęciami piękna, można się nieco w niej zawiesić. Taka codzienność, a taka ładna.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

"Moonstruck", reż. Norman Jewison.

Jak dobrze, że kiedy następuje przesyt i tracę nadzieję, trafiam na filmy, które mogłabym z przyjemnością oglądać wiele razy. Jak "Moonstruck" z 1987 roku, a więc Nicolas Cage jeszcze sprzed aktualnego, absurdalnego etapu kariery i oscarowa Cher, jak zawsze olśniewająca. Mówcie co chcecie, Cher była i jest super, nie ma innej wersji.

"Moonstruck" i filmy pokrewne, którymi bardzo się cieszę, nie są wcale rewelacyjne i bezbłędne, ale wygrywają prostotą i naturalnością. Nawet jeśli niektóre zabiegi scenariusza niekoniecznie trzymają się kupy, dotyczy to raczej rozbuchanych emocji niż wjeżdżania koniem do kościoła. Taaak, czy kiedyś Wam opowiadałam o traumie, którą pozostawiło we mnie "Moja dziewczyna wychodzi za mąż"? Nadal budzę się z krzykiem.
Czyli "Moonstruck" po prostu sympatycznie się ogląda i tyle? Niekoniecznie, film jest sprytniejszy, jest bardzo dobry.

Loretta (Cher) i Ronny (Nicolas Cage) są pod wyraźnym wpływem La Bella Luna, nawet spotykając się w dzień - zaczyna się prosto, ona jest zaręczona z jego bratem, on jest z nim skłócony od pięciu lat i jak zwykle plany sobie, życie sobie, to wszyscy wiemy. Film jest krótki, nie przedstawia sobą skomplikowanej historii, a cała akcja zawiera się w kilku dniach.
Johnny, starszy brat Ronny'ego, który w iście niezgrabny sposób prosi Lorettę o rękę raczej dla zastąpienia umierającej matki ("bo Ty o mnie dbasz") niż z wielkiego uczucia, wyjeżdża na Sycylię żeby pożegnać szanowną rodzicielkę, a Ronny i Loretta zdążają pójść do opery (grają "La Boheme").

W tle pląsa włoska rodzina Loretty, ale ich włoskość nie jest jakoś specjalnie istotna, po prostu jest. Rose, jej matka, Cosmo, ojciec, wujek, ciotka oraz dziadek wyprowadzający na spacery radosne sześć (może więcej?) psów. Dziadek jest mistrzowski, mimo że głównie milczy. Może właśnie dlatego, że milczy.

"Moonstruck" najbardziej można kochać za dialogi. Trafne, szybkie, ekspresyjne, często z wykrzyknikami, czasem cichutkie. Ale cudne, często zabawne, idealne.
Można pokochać Rose (oscarowa rola Olympii Dukakis - "Moonstruck" zgarnął trzy Oscary: dwie role żeńskie i scenariusz oryginalny), która zapętliła się w pytaniu "dlaczego mężczyźni ścigają więcej niż jedną kobietę?" i zawsze wie kim jest, nawet jadając kolację z nieznajomymi profesorami. O ile Cher jest i była świetna, Olympii Dukakis specjalnie nie kojarzę z innych filmów, ale w "Moonstruck" jest lepsza niż ktokolwiek inny, a wszyscy "ktokolwiek inni" nie dają sobie w kaszę dmuchać.
Można również delikatnie zauroczyć się w drobnostkach. W licznych psach i plączących się smyczach, w zbiorowym wyciu do księżyca. W ciotce i wujku przy ladzie z serem. W Ronnym w podziemiach piekarni, który gotuje się ze złości dzierżąc w dłoniach ogromną szuflę do węgla.

Można by zastanowić się chwilę nad zasadnością scenariusza, sczczególnie w wątku głównym. Ale tutaj chyba tytułowe założenie usprawiedliwia wszystko, La Bella Luna przewija się ze swoim latarniowym wdziękiem, pod takim księżycem rodzą się uczucia. A potem przychodzi dzień i trzeba jakoś księżycowe uczucia pogodzić z dniem przy ladzie z serem czy w dorywczej księgowości domu pogrzebowego.
Dlatego właśnie "Moonstruck" okazuje się tak dobrze zrobiony, rozbuchany romantyzm księżycowej historii jest jedynie dodatkiem do mocno codziennej opowieści jak to pewna owdowiała księgowa poznała piekarnianego palacza z drewnianą dłonią, a jej rodzina mogła się rozpaść, ale się nie rozpadła.
I jeszcze końcowa scena, kiedy całą obsadę zebrano w jednej kuchni, jakby do rozwiązania kryminalnej intrygi, tylko że wszyscy rozczochrani i w piżamie. Ja byłam zachwycona.

środa, 2 stycznia 2013

"Hobbit: Niezwykła podróż", reż. Peter Jackson. Tam i z powrotem, i trochę naokoło.


W Nowy Rok wejdziemy blockbusterem Petera Jacksona i początkiem kolejnej trylogii, której sławą i odcinaniem kuponów będziemy się cieszyć (albo nie) co najmniej przez najbliższe dwa lata.

Idąc do kina nie miałam specjalnych oczekiwań i byłam nastawiona raczej negatywnie. Z różnych powodów. Główny? Nie przepadam za "Hobbitem" Tolkiena jak nie przepadam za wieloma książkami przygodowymi. Poboczne? Och, istny strumień świadomości: przecież nie będą bawiły mnie krasnoludy, przecież wkurza mnie postać Bilbo, przecież jeszcze bardziej wkurza mnie Gandalf, przecież Jacksonowi nie może znowu udać się tak, jak z "Władcą Pierścieni", przecież rozbicie tego na trzy części to pomysł tragiczny, przecież.... Mogłabym tak długo.
I cóż mogę rzec po seansie? Nadal nie lubię "Hobbita" Tolkiena, tego nic nie zmieni. Ale "Hobbit" Jacksona to nieco inna historia. Chociaż fabularnie prawie ta sama.

Z książki niespecjalnie wielkiej objętości zrobić trzyczęściową epopeję to pomysł o tyle nietrafiony, co nadal podtrzymuję, że nie udało się uniknąć rozwlekania materiału, rozciągania krótkich wątków i wydłużania scen akcji (głównie uciekania, ileż oni się nabiegali...) Jednak specyfika widza o charakterystykach Liritio jest obciążona całkowitą obojętnością wobec efektów specjalnych. Chyba że są rażąco złe, wtedy się krzywię. Tak więc te wszystkie spektakularne sceny walących się skał i uciekających bohaterów odrobinę mnie nudzą, a seans się dłuży i zastanawia mnie dlaczego tak uparte jest obstawanie Jacksona przy dość morderczej długości filmów. Z "Władcy Pierścieni" mnie dłużył się miejscami jedynie "Powrót Króla" (nie będę unikała porównań, nawet na to nie liczcie),  z "Hobbitem" jest inaczej, a może skrócony o pół godziny byłby jeszcze lepszy.

Tak moi państwo, "jeszcze lepszy". Mimo wielu uwag, które stawiają film w raczej negatywnym świetle, pierwsza część "Hobbita" udała się Jacksonowi wyśmienicie, aczkolwiek bardzo podobnie do "Władcy Pierścieni". Książki nie są do siebie specjalne zbliżone ani atmosferą, ani fabułą, a w ekranizacji "Hobbita" ciężko nie dopatrzyć się nawet kalkowanej konstrukcji kolejnych scen. Ale niekoniecznie jest to zła rzecz, raczej zabawna.

Oczywiście o wizualnej i muzycznej spektakularności nie zapominajmy. Howard Shore ponownie nokautuje - temat krasnoludów bezczelnie wpada w ucho, tak, to już od czasów zwiastunów rozsławione "Over the Misty Mountains Cold", dreszcz uwielbienia dla Shore'a - a sceny z lotu ptaka zapierają dech. Słoneczko przeświecające przez górki Nowej Zelandii jest równie piękne za pierwszym co za setnym razem. Jednak część wizualna to nie tylko pocztówki z wysp i Rivendell, zatrzymajmy się przy charakteryzacji. Zaczynając od szalonego Radagasta, który skradł moje serce w ułamku sekundy, na nieco odmłodzonym Sarumanie kończąc, charakteryzacja postaci ponownie jest świetna. Idealnym przykładem jest Lee Pace w roli Thranduila, który jako piękny mężczyzna pięknym pozostaje i w roli elfa, ale jego twarz przypomina woskową maskę, co czyni go nieco przerażającym (podobnie jak fakt, że nie wypowiada ani słowa). I Liritio temu przyklaskuje, bowiem oto jest w końcu elf jakim ja bym sobie elfa wyobrażała: piękny, a jakże, milczący i bardzo straszny. Nie było we "Władcy Pierścieni" wielu takich elfów. Jednakże Lee Pace ma rolę błysk, bardzo epizodyczną, a clou programu pozostają krasnoludy.

Ujmę więc temat prosto: mają wyczesane brody, dosłownie i w przenośni. Z moich obaw "nie rozróżnię ich, no jak ja ich rozróżnię!" nic nie pozostało, tyle bród, tyle charakterystyk, ilu krasnoludów. Jacksona bym ucałowała, bowiem spodziewałam się, że krasnoludów nawet nie polubię, a w efekcie całą gromadę pokochałam. I już prawie pamiętam te trzynaście imion. Wyliczanką - rymowanką najłatwiej: Balin, Dwalin, Bofur, Bombur, Kili, Fili, Ori, Dori, Nori...Rozróżnianie krasnoludów nie należy do najłatwiejszych, ale da się spokojnie, na stronie Time Magazine krótkie charakterystyki, które powiedzą Wam więcej niż ja bym mogła. A co jest najpiękniejsze - poza brodą Bombura, która jest grubym, rudym warkoczem zaplecionym w ogromne koło - różnorodność krasnoludów jest zupełnie niewysilona, naturalna a przy tym ciekawa i ani razu nie przywodzi na myśl krasnoludków Królewny Śnieżki.
Są więc ci dwaj młodzi (i śliczni) Kili i Fili, ten milczący z siekierą w głowie Bifur, ten duży i gruby Bombur, ten nieco przygłupi Ori, który nie jada zieleniny, ten nieco groźny Dwalin, stary i mądry Balin, ten z trąbką do słuchania Oin i wreszcie (wcześniej nie zapomniałam, jedynie odwlekałam wybuch entuzjazmu) ten zupełnie wspaniały Thorin Dębowa Tarcza.

Znając siebie wiem, do kogo mam w filmach słabość, a postać Thorina, chociaż bardzo poważna, jest podręcznikowym strzałem w dziesiątkę i przez brodę do serca Liritio trafia. Tego również się nie spodziewałam (ale jeśli chodzi o "Hobbita" niczego się nie spodziewałam). Thorin Dębowa Tarcza jest podstępny do zagrania, nie ma w nim miejsca na humor, jest wyłącznie patos bohatera, honor, lojalność, duma, dziedzictwo przodków i te wszystkie cechy, które tak łatwo czynią postać niestrawną. Richard Armitage dokonał pięknej rzeczy i zagrał w sposób możliwy jedynie bardzo charyzmatycznym aktorom, a w efekcie nie potrafię się w nim nie zakochać.
Tak, tak, Thorin to taki drugi Aragorn (chociaż według mnie nieco ulepszony do wersji pozbawionej pierwiastka umęczonego wędrowca, który zastąpiono gniewem i chęcią zemsty), ale "Hobbit" to taki drugi "Władca Pierścieni", nie miejcie nawet złudzeń, że jest inaczej.

W obsadzie jaśnieje też Martin Freeman, co do którego mam poważne podejrzenia, że naprawdę jest hobbitem i tylko gra angielskiego aktora. Jego hobbitowość, jego bagginsowość jest niezaprzeczalna i wspaniała. Tutaj największe należy się chapeau bas.

Liritio ma wiele słabości, Thorin jest tylko jedną z nich. Inną jest poznawanie "wcześniejszych losów" i szukanie powiązań (tylko dlatego przebrnęłam przez wszystkie trzy części nowych "Gwiezdnych Wojen"). Zapowiedzi powrotu czarnoksiężnika z opuszczonej fortecy, przedstawienie Golluma, znalezienie pierścienia, zobaczenie jak to się wszystko zaczęło i że ojciec Legolasa był taki a ojciec Gimlego taki... Wyobrażenia własne też mam, oczywiście, ale nie przeszkadzają mi cieszyć się jak dziecko z wersji Jacksona.
Właśnie, "wersja Jacksona". Dawno temu oglądając po raz pierwszy "Drużynę Pierścienia" byłam naprawdę zachwycona mimo różnych zawiedzionych oczekiwań wobec filmu. One po chwili seansu przestały być istotne, mimo dużej sympatii do książki (no czemuż wycieli Bombadila? O, Mroczny Jeździec, ale fajny...!) spokojnie przyjęłam wersję Jacksona tak różną od mojej prywatnej. Ale przecież tak dobrą! Wielkie widowisko, scenariusz zbierający do kupy długą, wypełnioną szczegółami historię, mistrzowski casting i coś zupełnie nowego w moim świecie: wielka epopeja którą z przyjemnością oglądałam.
Można się więc cieszyć, że Jackson robi to ponownie, wielkie widowisko które z przyjemnością się ogląda. Zarzutów może miałam więcej, ale też oczekiwań o tyle mniej! Czyli świat kina nie przestaje mnie zaskakiwać i niespodziewane przyjemności nadal mogą się zdarzyć.

PS. W kinowych napisach na naszym seansie jakiś mędrzec niesamowity zamienił sarkanie Serkinsa "Gollum! Gollum!" na bezczelne, ignoranckie "glum, glum". Co jest z tymi ludźmi nie tak?