niedziela, 20 stycznia 2013

"Afera Thomasa Crowna", reż. Norman Jewison.


Chciałabym napisać, że film Jewisona z 1968 roku jest znacznie lepszy niż remake z Brosnanem i Russo w rolach głównych (1999 rok), ale nie byłabym uczciwa. To znaczy, według mnie jest lepszy, zdecydowanie wybieram oryginał, nie mogę jednak powiedzieć żeby remake był bez sensu. Tak naprawdę, mimo identycznego tytułu, są to filmy raczej zainspirowane podobnym tematem, niespecjalnie do siebie podobne. Scenariusz został mocno przerobiony, podobnie jak zupełnie zmieniła się wymowa filmu i charakterystyka postaci, a w tabeli filmów będących remake'ami "Afera Thomasa Crowna" z roku 1999tego plasuje się wysoko. Przynajmniej w umysłach twórców powstał jakiś pomysł na ten "odświeżany" film.
Mnie jednak bardziej pasowała oddalona od happy - endowego, mydlanego kina atmosfera filmu Jewisona, również duet Dunaway i McQueena zyskał w moich oczach więcej uznania, a elegancja lat 60tych to klasa sama w sobie.


Pozostańmy więc na razie przy tym wcześniejszym filmie z końca lat sześćdziesiątych, w którym piękna i dobrze ubrana przedstawicielka towarzystwa ubezpieczeniowego, Vicky Anderson (Faye Dunaway rzecz jasna), stara się przechytrzyć sprytnego pana Crowna (Steve McQueen może zagrał samego siebie, ale w jaki sposób!), który okradł pewien bank ze znacznej sumy pieniędzy i nie da rady mu tego udowodnić.
Oczywiście baza dla opowieści jest prosta, ot dwoje ludzi po przeciwnych stronach barykady, jedno stara się prześcignąć drugie i można tylko zadawać sobie pytanie, na ile oboje udają, na ile stają się w udawaniu prawdziwi.

W filmie Jewisona liczy się rozrysowanie charakterów, a tutaj jest pięknie. Ani piękna Vicky nie okazuje się wszechwiedząca, ani policjant prowadzący śledztwo głupi, ani Crown aż tak nieprzenikniony. Chociaż w tym ostatnim można mieć wątpliwość.
Przede wszystkim jest szybko, prosto i do celu, ale również spokojnie, elegancja się liczy. Ona prowokuje, on jest zaciekawiony, ona zastawia pułapki, w które on nie wpada, ale zwycięstwa jednej ze stron nie widać, a remis nie wchodzi w grę. Jak ta partia szachów rozgrywana przez Vicky i Crowna, partia szachów, która napięciem bije na głowę o wiele bardziej dosłowne sceny Brosnana i Russo.


Co jest ciekawsze w oryginale Jewisona? Nie napiszę, że wszystko, niekoniecznie, do tego dojdziemy. Ale motywacja, zachowanie poszczególnych bohaterów - tutaj należy dodać pytanie, na ile remake'owi aktorzy podołali rolom, które może same w sobie wcale nie były gorsze - ten punkt mnie intrygował w jewisonowej wersji.
Thomas Crown w pewnym momencie stwierdza: "money isn't funny". Chociaż on sam czaruje wdzięczną powściągliwością i stylem bogatego finansisty z fantazją, nie da się ukryć, Thomas Crown w wykonaniu McQueena również isn't funny. Podobno "Afera Thomasa Crowna" to jedyny film, w którym McQueen naprawdę się śmieje na głos, ale nawet w tej scenie nie odczuwa się specjalnej wesołości, chociaż niewątpliwie jest sceną triumfu Crowna nad systemem.
Właśnie, czym jest ten przewijający się w dialogach system, wobec którego Crown wyraża swój bunt? Nie postrzegałabym tego terminu na określenie "systemu", o którym słuchamy przy okazji kolejnych kryzysów ekonomicznych czy pytaniach o inwigilację związaną z internetem. Mam wrażenie, że dla Crowna system był tymi kajdanami norm, nudy i zobowiązań, które wiążą codzienność. Czy Crown jest po prostu rozbestwionym małym chłopcem, który szuka kolejnej zabawki, czy przeżartym cynizmem mężczyzną, który buntuje się trochę sam przeciwko sobie, przeciwko faktowi, że może mieć (względnie) wszystko, a to nadal nie zaspokaja jakiejś niewiadomej nam potrzeby?


Finał filmu rzuca nieco światła na tę sprawę, Liritio skłania się ku interpretacji pośredniej, jakby trzeciej, jednak ostateczny wybór Crowna to starannie skalkulowana nadzieja i uśmiech półgębkiem. Ani do końca znudzony dzieciak, ani szukający celu milioner, wyrachowania bym się w Crownie doszukała. Wiadomo jednak, interpretacja jest prywatna i za to lubię film Jewisona, za nieodmówienie, za brak wskazywania palcem każdego szczegółu.

Vicky na tle Crowna wydaje się bardziej dosłowna: drapieżna panna posh na tropie samotnego wilka to wyzwanie dla ambicji, a czy również dla emocji? Niby skłonić się można ku stwierdzeniu, że jej strona gry stawała się prawdziwsza, ale według mnie nad obojgiem pozostaje spory znak zapytania. Może Vicky stoczyła wielką walkę ze sobą, a może po prostu zacisnęła wszystkie sznurki szerszej zasadzki.
Pytanie czy specjalnie tego nie nadinterpretuję pozostawię już komu innemu, chociaż widać, że Jewison chciał skłonić widza do zastanowienia.

Faye Dunaway jest dla mnie jedną z "tych" aktorek, ma klasę, talent, urodę i nie zaprzepaściła tego w głupich rolach. Czyli w jej przypadku jestem stronnicza, Wy powiecie, że przy McQueenie wypada słabo, ja powiem, że młodo. Plusem jest ich zgranie, wierzy się w tę ekranową maskaradę półuśmiechów.


A McQueen... Może tak, na ile może identyfikował się z Crownem, o tym można poczytać jedynie w artykułach, ale niezbitym dowodem na jego świetne aktorstwo jest ten film i chociaż McQueena znałam dotąd jako "tego z niebieskimi oczami z westernów", widzę że popełniałam spory błąd nie interesując się nim bardziej. Jako aktor jest bardzo dobry, jako postać wydaje się co najmniej intrygujący.

Trzecią stroną "Afery Thomasa Crowna" jest policja i brawa dla autorów scenariusza, że prowadzący śledztwo może jest postacią bardzo drugoplanową, ale pozostaje człowiekiem z krwi i kości, bez stereotypu głupiego czy zawziętego detektywa. Bywa gwałtowny, bywa zagubiony w braku poszlak, bywa wyrozumiały i ludzki, bywa też służbistą, podobał mi się aktor w tej roli (Paul Burke, nie znam pana, chociaż... nie, chyba nie znam), ale nie jest nieprawdziwy.

A zostawiając na chwilę psychologię postaci, film to część wizualna, film to dźwięk i naprawdę jest się czym cieszyć. Jewison stosuje kilka razy podzielone ekrany, najwyraźniej wtenczas była to jakaś nowość techniczna, ale taki zabieg pasuje do filmu, w którym jedna osoba orkiestruje wiele zdarzeń, nawet jeśli na małym ekranie może być irytujący. Przede wszystkim jednak muszę napisać o zdjęciach, które w chwilach kluczowych rozgrywały się w małych przestrzeniach i bliskich kadrach, ale kamera mogła się rozbuchać w momentach udawanej idylli czy oderwania Crowna (szybowiec nad lasem, czerwony samochodzik na wydmach, noc przy ognisku, może to pocztówkowe, ale miało wdzięk).
I ponownie wracam do kwestii stylu, który z każdego kadru aż się wylewa - może stąd ta elegancja Dunaway, której brakuje Russo, jak gdyby to rzeczywiście było takie proste, że w dobrej sukience od razu się klasy nabiera.


Skoczmy trzydzieści lat w przód, kiedy Pierce Brosnan, czyli Thomas Crown - pełen czaru playboy ostateczny - rozmawia z terapeutką (również Faye Dunaway, również trzydzieści lat później), która zadaje mu magiczne pytanie: "a czy kobieta mogłaby zaufać Tobie?".
I o to chyba rozbija się główna różnica między tymi filmami. Jewison nakręcił delikatny dramat złodziejski (powiedzmy...) rozgrywany w kilkunastu scenach jak ta gra w szachy, sportowo, bez przekombinowania, prawie fair. Później John McTiernan przerobił subtelny materiał w pełen wdzięcznych scen, ale jednak łopatologiczny romans ze złodziejem. Czy to dobrze, czy to źle...

Pierce Brosnan jest znacznie cieplejszym Crownem, a większa dosłowność filmu pozbawia nas problemu odgadywania jego motywów - oto mamy czarującego milionera z nieco niegrzecznym hobby. Trochę udowadnia tym swoją wyższość, trochę zabija nudę, liczy się adrenalina i wdzięk. Sam akt kradzieży przestał być manifestem genialnie przemyślanej możliwości buntu, a stał się wyrazem uroku i przewrotności doświadczonego ryzykanta, stąd zamiana pieniędzy i banku w muzeum i Moneta.


Catherine (Rene Russo) jest postacią, z którą mam największy problem i głównym zarzutem wobec inaczej całkiem przyjemnego filmu o dużej dawce czaru (Brosnana głównie). Russo nie pasuje mi wizualnie, nie trafia w mój gust i nie przekonuje mnie jako uwodzicielska pani z ubezpieczeń, chociaż ma swoje zabawne momenty, jest wystarczająco ciekawie napisaną postacią żeby uznać ją za "coś innego" i na pewno jej dojrzałość bardziej pasuje do Crowna niż absolutne piękno młodej Dunaway. Możliwe, że brak jej po prostu subtelności, czego ja prywatnie nie trawię, stąd moja niechęć do niej i negatywna opinia o roli. A drażni miejscami ten ich romans, mnie drażni brak uroku, może przesyt wybuchów namiętności w ich relacji. Ale to jest krytyka raczej szczegółowa, ogółem film się broni, zanim obejrzałam oryginał uważałam "Aferę Thomasa Crowna" za kino bardzo poprawne, do którego można spokojnie kilka razy wracać. Zresztą nadal tak jest, jak napisałam na początku, dla mnie to są jednak odrębne filmy oparte jedynie na tej samej kanwie scenariusza i ciężko je wrzucić do jednego worka.

Na pewno w filmie McTiernana więcej się dzieje wokół samej kradzieży, tutaj jest zastosowana ładna klamra fabularna z Crownem w muzeum jako clou programu. Akcja została skomplikowana, pojawiły się wątki poboczne, niekoniecznie potrzebne, ale chociaż teraz będę tęskniła za swobodą fabuły Jewisona, w wersji współcześniejszej lubię przewrotność i zawadiackość tego Crowna, lubię klimat wdzięcznego łamania zakazów.
I ogromny plus należy się za Denisa Leary, którego lubię przede wszystkim jako scenicznego komika, w roli detektywa McCanna - o ile Burke był dobrym tłem dla Dunaway i McQueena, Leary jest wyraźniejszy, widać że obmyślił sobie tę postać, nadał jej charakter, motywy, początek i koniec, bardzo ładnie to wyszło w duecie z drapieżną Catherine, która uparcie nie chce przestrzegać jego reguł.

A na koniec część wspólna, piękna i na pewno Wam znana, "Windmills of Your Mind" - piosenka, która jak rzadko która tak wyraźnie oddaje atmosferę filmu. Wersję Stinga słyszycie pewnie co drugi dzień, więc dzisiaj w wersji z filmu Jewisona.

Windmills of Your Mind, Noel Harrison

5 komentarze:

Mariusz Czernic pisze...

Moja przygoda z jedną i drugą wersją skończyła się na jednym obejrzeniu, bo żaden z tych filmów mnie nie zachwycił. Wersja Jewisona krytykowana była za eksperymenty ze split screenem czyli ekranem podzielonym na kilka części, co nie pozwalało za bardzo skupić się na akcji. Trudno się z tym nie zgodzić - wg mnie także to przeszkadzało w oglądaniu. I mimo że duet Steve McQueen oraz Faye Dunaway (świeżo po sukcesie "Bonnie i Clyde'a") wydawał się idealny to jednak reżyser tym razem zawiódł moim zdaniem. Znacznie bardziej podobał mi się wcześniejszy film Jewisona z McQueenem czyli "Cincinnati Kid". Ale jednak Twoje porównanie obu wersji Crowna zachęciło mnie do tego, by raz jeszcze sięgnąć po te filmy, może po 10-ciu latach zmieni się moje nastawienie do tych produkcji :)

liritio pisze...

Czy ja wiem, split screen tylko raz czy dwa jest zastosowany rzeczywiście jako sposób przedstawienia akcji, w większości Jewison dzielił ekran np. podczas sceny meczu polo, to nie wiem na jakiej akcji wtedy ktoś chciał się skupiać. Ale rzeczywiście mnie też miejscami ten zabieg irytował, chociaż nie poświęciłam mu większej uwagi tak naprawdę.
Co do duetu aktorów pierwszoplanowych, moim zdaniem ładnie im się udało, ale "Cincinnati Kid" nie widziałam - chociaż plan mam :) - więc porównać nie mogę.
Czy po 10 latach nastawienie zmienisz, to nie wiem, ale na pewno oba te filmy są kinem przyjemnym w odbiorze, więc nie sądzę żeby ponowne obejrzenie w wolnej chwili bardzo bolało.

Anonimowy pisze...

To jeden z moich ulubionych filmów - tylko, że ja nie oglądałam tej starszej wersji. Zgadzam się w zupełności co do Rene Russo - a już po zdjęciach widzę, że Faye Dunaway zdecydowanie ją przewyższa.
Postaram się obejrzeć pierwowzór.

liritio pisze...

Beatrix73, o proszę, bo już myślałam, że jeśli chodzi o Russo to jakieś moje spaczenia dochodzą do głosu, ale może jednak nie :)
Oglądaj, polecam, jeśli wersja nowsza jest przez Ciebie tak lubiana, może i starsza przypadnie do gustu, mimo dość diametralnych różnic.

Mateusz Domański pisze...

Bardzo ciekawy wpis. Pozdrawiam serdecznie.

Prześlij komentarz