poniedziałek, 7 stycznia 2013

"Moonstruck", reż. Norman Jewison.

Jak dobrze, że kiedy następuje przesyt i tracę nadzieję, trafiam na filmy, które mogłabym z przyjemnością oglądać wiele razy. Jak "Moonstruck" z 1987 roku, a więc Nicolas Cage jeszcze sprzed aktualnego, absurdalnego etapu kariery i oscarowa Cher, jak zawsze olśniewająca. Mówcie co chcecie, Cher była i jest super, nie ma innej wersji.

"Moonstruck" i filmy pokrewne, którymi bardzo się cieszę, nie są wcale rewelacyjne i bezbłędne, ale wygrywają prostotą i naturalnością. Nawet jeśli niektóre zabiegi scenariusza niekoniecznie trzymają się kupy, dotyczy to raczej rozbuchanych emocji niż wjeżdżania koniem do kościoła. Taaak, czy kiedyś Wam opowiadałam o traumie, którą pozostawiło we mnie "Moja dziewczyna wychodzi za mąż"? Nadal budzę się z krzykiem.
Czyli "Moonstruck" po prostu sympatycznie się ogląda i tyle? Niekoniecznie, film jest sprytniejszy, jest bardzo dobry.

Loretta (Cher) i Ronny (Nicolas Cage) są pod wyraźnym wpływem La Bella Luna, nawet spotykając się w dzień - zaczyna się prosto, ona jest zaręczona z jego bratem, on jest z nim skłócony od pięciu lat i jak zwykle plany sobie, życie sobie, to wszyscy wiemy. Film jest krótki, nie przedstawia sobą skomplikowanej historii, a cała akcja zawiera się w kilku dniach.
Johnny, starszy brat Ronny'ego, który w iście niezgrabny sposób prosi Lorettę o rękę raczej dla zastąpienia umierającej matki ("bo Ty o mnie dbasz") niż z wielkiego uczucia, wyjeżdża na Sycylię żeby pożegnać szanowną rodzicielkę, a Ronny i Loretta zdążają pójść do opery (grają "La Boheme").

W tle pląsa włoska rodzina Loretty, ale ich włoskość nie jest jakoś specjalnie istotna, po prostu jest. Rose, jej matka, Cosmo, ojciec, wujek, ciotka oraz dziadek wyprowadzający na spacery radosne sześć (może więcej?) psów. Dziadek jest mistrzowski, mimo że głównie milczy. Może właśnie dlatego, że milczy.

"Moonstruck" najbardziej można kochać za dialogi. Trafne, szybkie, ekspresyjne, często z wykrzyknikami, czasem cichutkie. Ale cudne, często zabawne, idealne.
Można pokochać Rose (oscarowa rola Olympii Dukakis - "Moonstruck" zgarnął trzy Oscary: dwie role żeńskie i scenariusz oryginalny), która zapętliła się w pytaniu "dlaczego mężczyźni ścigają więcej niż jedną kobietę?" i zawsze wie kim jest, nawet jadając kolację z nieznajomymi profesorami. O ile Cher jest i była świetna, Olympii Dukakis specjalnie nie kojarzę z innych filmów, ale w "Moonstruck" jest lepsza niż ktokolwiek inny, a wszyscy "ktokolwiek inni" nie dają sobie w kaszę dmuchać.
Można również delikatnie zauroczyć się w drobnostkach. W licznych psach i plączących się smyczach, w zbiorowym wyciu do księżyca. W ciotce i wujku przy ladzie z serem. W Ronnym w podziemiach piekarni, który gotuje się ze złości dzierżąc w dłoniach ogromną szuflę do węgla.

Można by zastanowić się chwilę nad zasadnością scenariusza, sczczególnie w wątku głównym. Ale tutaj chyba tytułowe założenie usprawiedliwia wszystko, La Bella Luna przewija się ze swoim latarniowym wdziękiem, pod takim księżycem rodzą się uczucia. A potem przychodzi dzień i trzeba jakoś księżycowe uczucia pogodzić z dniem przy ladzie z serem czy w dorywczej księgowości domu pogrzebowego.
Dlatego właśnie "Moonstruck" okazuje się tak dobrze zrobiony, rozbuchany romantyzm księżycowej historii jest jedynie dodatkiem do mocno codziennej opowieści jak to pewna owdowiała księgowa poznała piekarnianego palacza z drewnianą dłonią, a jej rodzina mogła się rozpaść, ale się nie rozpadła.
I jeszcze końcowa scena, kiedy całą obsadę zebrano w jednej kuchni, jakby do rozwiązania kryminalnej intrygi, tylko że wszyscy rozczochrani i w piżamie. Ja byłam zachwycona.

0 komentarze:

Prześlij komentarz