poniedziałek, 25 marca 2013

Powracam z małym tasiemcem, czyli teraz "Cougar Town".

Część pierwsza polecanki cacanki.

Ustalmy jedno: patrząc na ten plakat ja również bym "Cougar Town" nie obejrzała.
Znając tytuł... Nadal bym nawet kijem nie tknęła.
Courtney Cox? Przyjaciele - serial mistrz. Ale ona jedna... No nie, jednak nie.
Czyli zostałam zmuszona.
I bardzo dobrze, bo widzicie, show, które w trzecim (albo drugim, nie pamiętam do końca) sezonie zaczyna dopisywać złośliwe komentarze do własnej czołówki (głównie pod adresem całkowicie nietrafnego tytułu), to show tylko prawie poważne. Na tle innych tym "Cougar Town" się wyróżnia, większość sitcomów jest oczywiście śmieszna (przynajmniej stara się być), co nie musi wcale iść w parze z radosnym prześmiewaniem samej struktury serialu.

Ale nie powiem, że od razu byłam na tak, zadziałało raczej długoletnie zaufanie do pewnego pana, który kiedyś dawno temu zainteresował mnie "Californication", dłuższy czas potem "Suits'ami", potem wieloma innymi... Kiedy wpychał mi "Cougar Town" broniłam się dzielnie, nim pewnego dnia nie pomyślałam, że może coś w tym jest. Skoro bad title, good comedy... 

"Yeah, it's still called Cougar Town. We're not happy about it either". I tym podobne dopiski przez cały trzeci sezon.



Ciężko tutaj zawiązać opis wątku głównego, jako że serial o grupie sąsiadów z Cougar Town na Florydzie nie ma bardzo konkretnej myśli przewodniej. W "2 Broke Girls" laski teoretycznie rozwijają cukierniczy biznes. W "How I Met Your Mother" może kiedyś w końcu poznamy Matkę. W "Happy Endings" co by nie mówić, główną osią są próby znalezienia/utrzymania/pielęgnowania miłości i związku.
A w Cougar Town? Cóż, w Cougar Town życie idzie dalej.
Jednocześnie nie sposób dobrze zarysować atmosfery tego serialu kolejno opisując bohaterów. Po części dlatego, że owi bohaterowie są bardzo codzienni, ale przede wszystkim dlatego, że Cougar Town to taki skomplikowany, zabawny mikro świat, który na dodatek mruży oko sam do siebie i świetnie funkcjonuje jako plątanina tekstów, charakterystyk i znaczeń, a niekoniecznie jako osobne elementy.
Spróbujemy więc zaplątać Was w małą sieć.

Cul-de-Sac Crew, czyli nasi bohaterowie/sąsiedzi/przyjaciele/... Nazwę wymyślił ten zgryźliwy, niechętny loevelas z naprzeciwka, Grayson. Cul-de-sac znaczy "ślepa uliczka", co dosłownie odpowiada topografii domów naszego Cul-de-Sac, a pochodnie odpowiada zdecydowanie zbiorowej świadomości grupki, która wszystko robi razem, bo musi. Bo chce. Bo musi. Różnie to bywa.
Czyli jedna nitka, Cul-de-Sac Crew razem głownie pije. Zawsze pije, zawsze wino, nad dywanem ostrożnie siorbiemy... Alkohol to istotny element każdego odcinka, a na specjalnie emocjonujące okazje Jules (Courtney Cox) sięga po swoje kieliszki w wersji max, nazywane np Big Joe czy Big Carl, Big... Pojawia się również Little Richard. Kieliszkom wyprawiane są nawet pogrzeby. Tak, serio.

Jules, Ellie oraz Big Carl, czyli szczęście niepojęte.
Cul-de-Sac grywa w Penny Can. Niezwykle(!) skomplikowaną grę wymyśloną przez Bobby'ego Cobba, byłego męża Jules/niedojrzałego golfistę/platoniczną miłość Andy'ego... Bobby miesza w zaparkowanej na parkingu łodzi ochrzczonej "Jealous Much?" (owszem, nie ma tam nawet łazienki), odwiedza go bezdomny Shark a towarzystwa dotrzymuje od sezonu bodajże drugiego Dog Travis. Syn Jules i Bobby'ego również nazywa się Travis. Taaaak, to jest właśnie Cul-de-Sac Crew.
Penny Can (długie eeeee, długie aaaa), które, jak łatwo się domyślić, polega na celowaniu jednopensówką do puszki po farbie, rozwija się, rozrasta razem z kolejnymi odcinkami do gry mającej tyle reguł, ile gwiazd na niebie. Tak, aż tyle. Tyyyyle. Czasem domalują komuś wąsy. To jedna z reguł.

Czyli "Cougar Town" to przede wszystkim przyjaciele i wino. Śpiew? Nie brakuje. Grayson, najwyraźniej jedyny facet na planecie Ziemia, który nie staje się atrakcyjniejszy biorąc do rąk gitarę (jego gitara jest w różyczki), komponuje piosenki pod wpływem chwili. Piosenki występują często gęsto, również w zapowiedzi czwartego sezonu "Cougar Town", którego miało nie być, ale jest (hura!). W pewnym momencie w serialu pojawia się również Ted, który potrafi każdy hit zamienić w najbardziej depresyjny kawałek, a potem pojawia się nawet w śpiewającym kwartecie.
La guitarra w różyczki...
W "Cougar Town" istotne są również dzieci. Ellie i Andy mają syna, który może być wysłannikiem diabła, a przy okazji inscenizują mordercze marzenia Ellie, kiedy Andy nie podłoży podstawki pod kubek.
Travis, porażający inteligentnymi ripostami syn Jules może i wydaje się być w nieco toksycznej relacji z matką (ale żaden sitcom nie jest dobrym odpowiednikiem wnikliwej psychoanalizy, więc to zostawmy), natomiast jego obecność zmienia dynamikę "Cougar Town" z serialu o singlach z przedmieścia w coś innego, trochę odświeżającego.
Bohaterowie są starsi, bardziej poukładani i raczej nie rozmawiają o swojej pracy, bo jest nudnaaaa.
I tylko czasem ganiają po trawniku za czerwonym balonikiem, który może być przepustką do fortuny. Albo rozpalają wielkie ognisko z lampek świątecznych. Albo zamieniają wartę sąsiedzką w podglądactwo sąsiedzkie. Albo kradną figurę jaguara sprzed college'u Travisa. I to wszystko ma cel oraz sens, w co może na pierwszy rzut oka trudno uwierzyć.

I gdyby którykolwiek odcinek wydawał się nudniejszy niż inne, wredna natura Ellie i jej wieczne przepychanki z roztrzepaną, głośną Laurie czynią świat lepszymi. A zza rogu wyskakuje Barb żeby zgorszyć Jules kolejnym bardzo dosłownym opisem swojego życia seksualnego, a tym samym jest jedynym usprawiedliwieniem na cougarowy tytuł serialu.
Liritio się cieszy i "Cougar Town" wpycha Wam w ramiona.

Bar Graysona, czyli darmowy alkohol i orzeszki.
I tutaj następuje niechętne postscriptum, jako że czwarty sezon "Cougar Town" na razie nie powala. Scenarzyści bardziej wydają się skupiać na rozwijaniu fabuły, co w teorii brzmi jak niezły plan na kontynuowanie serialu, ale w "Cougar Town" tęskni się za łodzią, Penny Can, kieliszkami w wersji oversized i niefrasobliwymi głupotami wymyślanymi w sąsiedzkim kręgu. Rozwój akcji jest wskazany, ale nie najistotniejszy, nie akcja jest najlepszą stroną tej produkcji (jak to z sitcomami zwykle bywa).
Liritio ma nadzieję na poprawę formy, a w tzw. międzyczasie czasem wracam do odcinków z poprzednich sezonów i klaszczę w łapki z radości.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Chyba podobnie jak Ty, nie spojrzałabym na ten serial, sugerując się zdjęciem. Ale po opisie, mam pozytywne odczucia. Lubię seriale o małomiasteczkowych społecznościach, o toksycznych układach i bardziej przyjacielskich... Lubię, gdy nie ma konkretnej myśli przewodniej...
Zapisuję tytuł na przyszłość.
Jeśli będziesz kiedyś miała okazję, spróbuj "Sześć stóp pod ziemią". Też o relacjach - różnorakich.
Pozdrawiam, zdrowych i spokojnych świąt. I wiosny. ;)

liritio pisze...

Dziękuję za życzenia, z lekkim poślizgiem, ale i tak dziękuję :))
I wiosny!! Już nie mogę...

O "Sześć stóp pod ziemią" słyszałam wiele pozytywnych komentarzy, ale jakoś nigdy nie zaczęłam oglądać. Mam tytuł w pamięci i pewnie któregoś dnia... Jak się zima nie skończy odmówię opuszczania domu i wtenczas będzie jak znalazł, nowy serial :)

Prześlij komentarz