niedziela, 14 kwietnia 2013

"Poznać kobietę", Amos Oz.

Dziękujmy światu za Amosa Oza, przynajmniej ja mogę dziękować. Jeśli mówimy o żyjących współcześnie pisarzach, Oz jest na szczycie szczytów moich wszelakich, nigdy nie robionych list. Nigdy bym nie wpadła na ten skromny żart, dwójka zupełnie najlepsza z mojej nieistniejącej listy to pozytywnie sceptyczny Izraelczyk i chłodna, zapatrzona w przeszłość Niemka. Herta Muller Nobla już dostała, teraz czekam na Oza i będę usatysfakcjonowana.

Przeczytałam mniej niż połowę jego książek, ale ten nieśpieszny styl nauczyłam się lubić i rozumieć. Dużo opisów, dużo literek, tak, nie jest to dynamiczna proza, ozowe pisanie to refleksja, powolny wdech, wydech i spoglądanie na pustynną codzienność Izraela. Z chęcią akceptacji i z rozdarciem, bo wnętrze i zewnętrze się kłóci, nie jest najprostszą zależnością.

"Iwrija umarła szesnastego lutego w Jerozolimie, podczas deszczu."
Za takie zdania kocham Oza. Podczas deszczu, to jest początek trzeciego rozdziału i jeszcze nie wiecie, że ten deszcz wszystko streszcza.

Dlaczego "Poznać kobietę" ma taki właśnie tytuł? Nie mam pojęcia, więc zaistniało niebezpieczeństwo, że moje czytanie szeroko rozminęło się z zamysłem Oza. Chociaż emerytowanego agenta izraelskiego wywiadu otaczają prawie wyłącznie kobiety, cała książka dotyczy zapętlenia jego natury, Joel wydaje się jakby biegaczem z dwoma lewymi nogami, niby naprzód, ale potyka się od pierwszego kroku.

Żona Joela umarła jednego deszczowego dnia, kiedy on czytał "Panią Dalloway" w Helsinkach. Potem Joel zostawił stresującą, dziwną, chociaż w jego mniemaniu urzędniczą pracę, Akrobatę i Patrona, zabrał córkę, matkę i teściową, wynajął dom, wyjechał z miasta. Matka i teściowa to przyjaciółki, ale rodzinne animozje sporadycznie zmieniają je w zaciekłych wrogów. Albo w dwie wariatki, jak kto woli.
A Neta? Córka Joela jest specyficzna. Chyba, w sumie ciężko stwierdzić. Cicha, zamknięta, oddzielna. Jej epilepsja to rozłam między rodzicami, to przyczynek ucieczek matki w naukę, ojca do Helsinek.

"Poznać kobietę" - kontemplacja joelowej psychiki, a uwierzcie mi, czasem będziecie mieli tego faceta dość. Z początku wydawać się może tajemniczym, powściągliwym agentem służb specjalnych, ale z czasem zmienia się w rozedrganego nudziarza z nerwicą natręctw. Drzewka w ogródku, pranie pościeli i obsesje, małe, tępe obsesje. Ale czy na pewno?

Może jednocześnie go polubicie, z postaci prawie filmowej stanie się rzeczywistym bytem, wymiętoszonym urzędasem na lotnisku w Helsinkach, w drodze na pogrzeb żony. Zniecierpliwionym odludkiem w oszczędnych dialogach z sąsiadem, zaniepokojonym ojcem, który nie do końca wie, co ma robić, czułym kochankiem, uważnym ogrodnikiem... Przede wszystkim okaże się człowiekiem po cichutku stanowczym, czy to odmawiając powrotu do pracy, czy uparcie poszukując odpowiedzi na pytania, które nie do końca potrafi sformułować.
Joel irytował mnie potężnie, ale potrafił też wzbudzić uśmiech, czyli wszystko w normie.

Nie byłaby to książa Oza, gdyby nie zawierały się w niej mikroświaty. Moje szczęście, sąsiedztwo Ralpha i Annemarie, rodzeństwa po przejściach, oho, to jest udane, to właśnie ukoronowanie ułomnej rzeczywistości, którą europejczycy lubią utrwalać w filmach. Ale wiadomo: mamę oszukasz, ale życia nie, wariactwa zza płotu są materiałem na kino, w które nie każdy uwierzy, chyba że Francuzi.

Liritio oczywiście poluje na mikroświaty, w "Poznać kobietę" rozbrajał mnie Pośrednik, Arik Kranc, niczym mały psiak, niczym podstarzały Casanova, tak, oba naraz. Tak słodki wobec Joela, prawie rozczulający. Panowie razem na żaglach, a z jego chłopakami może by poznać jego córkę? Takie niby proste pytanie, ale nie dla Joela. Oto jego problem: nie szuka prostoty, zamiast tego wpuszcza się w niedobrą spiralę rozważań. I właśnie całej książki potrzeba, żeby Joel odrobinę się wyluzował.
"I w ten sposób Joel Rawid zaczął powoli się poddawać. Ponieważ mógł się przyglądać, miło było przyglądać się w milczeniu. Zmęczonymi oczami, ale otwartymi. Aż do głębi ciemności. I jeśli istniała konieczność skoncentrowania wzroku i oddania się obserwacji przez godziny, dnie, a nawet lata, to czyż nie była to najlepsza rzecz do zrobienia?"
Amos Oz, "Poznać kobietę", Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 2008r., str. 318

sobota, 13 kwietnia 2013

"Wesele w Sorrento", reż. Susanne Bier.

Oglądanie przepięknych włoskich widoków z wiosenną zimą w polskim plenerze może przyprawić o szczękościsk zazdrości, ucisk tęsknoty za słońcem i histerię (kieeeedy minie zima?). Na szczęście niebo się przejaśniło (SŁOŃCE! nie widziałam słońca już tak długo, szczęście niepojęte), odetchnęłam z ulgą. Włoskie panoramy mogę już oglądać bez palpitacji serca.

Zrozumcie z powyższego pogodowego rozbiegu, że zdjęcia są w filmie najlepsze. I muzyka. Reszta nie jest zła, ale dojdziemy do moich wątpliwości za chwilę, jeszcze zostańmy przy części wizualnej. Włoskie, ciepłe słońce, ujęcia nadmorskiego miasta, bezczelnie piękne. Stara willa, zaułki, wąskie, południowe uliczki... W kontraście zimna w kolorycie Dania, chociaż też słoneczna, ale to inne światło, momentalnie pryska rozmarzenie o dolce vita, wraca chłodna rzeczywistość zdradzanej żony i sfrustrowanego wdowca. "Wesele w Sorrento" to bez wątpienia pięknie nakręcony film i nieźle zagrany, więc jak macie zamiar obejrzeć coś lżejszego, bez hollywoodzkiego zacięcia, będzie jak znalazł.
Szybki zarys akcji: Ida jedzie do Włoch na ślub córki, jedzie również Philip, ojciec pana młodego, ona wjeżdża w jego samochód przy cofaniu, on trochę krzyczy i proszę, jest zawiązanie znajomości. Mąż Idy wpada na ślub z kochanką, ciotka pana młodego ostrzy sobie pazurki na Philipa, a z młodymi coś jest nie tak. Rodzinne kiszenie się we włoskiej willi jest świetnym materiałem na lżejszy dramat

Na co ja się marszczę? Za proste to wszystko. Bier opowiada trudną historię jakby była to bajka dla grzecznych dzieci. Skończyłaś chemioterapię, nie masz włosów, a mąż zdradza Cię z koleżanką z pracy w wieku Twojej córki? Spokojnie, każdy może być księżniczką, wystarczy chwilę poczekać i pojechać do Włoch.
Nawet nie chodzi o przesadnie układną historię kobiety, która ma za sobą ciężkie przejścia i los się odmienia, to może i bajka, ale ładna, pozytywna. Tylko że ja wolałabym wersję mniej polukrowaną. Zabawne, że początkowe sceny duńskie są znacznie lepsze, potem we Włoszech prowadzona jest nieco zbyt wygładzona historyjka, i ponownie duńskie sceny końcowe są znowu lepsze. Jakby opuszczenie Włoch sprowadzało wszystkich na ziemię.
Ale to miał być przecież lekki film, więc "Wesele w Sorrento" nie rozczarowuje na tym polu. Natomiast jak na film Susanne Bier... "W lepszym świecie" mnie nie powaliło, ale miało inny ciężar gatunkowy. "Otwarte serca" również, a "Tuż po weselu" to kino, do którego nie mam zastrzeżeń, więc... Jednak odrobina zwodu pozostała.

Drugi plan został zmarnowany, bolała mnie jego sztampowość. Kochanka męża to głupia niunia, która ma chyba być akcentem komediowym. Mąż - cham i prostak, to oczywiste - może kiedyś miał dobre serce, ale zaginęło pod warstwą tłuszczu i rozmów o pieniądzach. Tak jest najprościej, chociaż zastanawia dlaczego kobieta pokroju Idy nie opuściła go lata wcześniej, przed kochanką, przed chorobą. I w kontraście Pierce Brosnan, oczywiście bogaty przedsiębiorca, oczywiście posiadacz ziemski i oczywiście wspaniały facet, jasne, zrozumiałe, to film, ale szkoda że aż tak wrednie sportretowano jego konkurencję.
Młodzi za to zbyt przewidywalni, żeby zainteresować, problem jest dla widza oczywisty, podobnie jak oczywiste są prognozy na rozwój tego wątku. Jest jedna ciekawsza postać, ciotka pana młodego, też uproszczona, ale przynajmniej z pomysłem. Szkoda że nie rozwinięto jej historii, przede wszystkim paskudnej relacji z córką. Ponownie, konkurencja (tym razem Idy) wrednie przedstawiona.

"Wesele w Sorrento" oglądałam nie tyle z przykrością, co z lekkim niedowierzaniem, że Bier poprowadziła Idę tak łagodnie. Ale może spodziewałam się nie wiadomo czego i nie wiadomo po co? Możliwe. Szczególnie, że jest druga strona, czyli jak pięknie aktorzy poradzili sobie z banalnymi w sumie charakterami. Do Pierce'a Brosnana mam dużo szacunku odkąd po nagłym zakończeniu bondowskiego epizodu zagrał w całkiem dobrych "Kumplach na zabój" rolę podstarzałego płatnego zabójcy w depresji. I potem było coraz lepiej, lubię jego osobę, nawet jeśli nie jest aktorem fantastycznym na pewno jest wystarczająco dobry.
Paprika Steen w roli ciotki Benedikte była tak dobra, że obejrzałabym o niej całkiem oddzielny film. A młodzi aktorzy w rolach dzieci Idy i narzeczonego córki mogliby mieć swoje role u Ozpeteka i zapewne nie zawiedliby.
Wreszcie najlepsza z najlepszych, Trine Dyrholm, gdyby nie ona Ida byłaby nie do zniesienia. Potulna, stłumiona, rozżalona... A Dyrholm zmieniła ją w bardzo interesującą osobę, którą doceniałam bardziej z każdą minutą filmu.
Wisienka na torcie? Koleżanka Idy z pracy (znaczy z zakładu fryzjerskiego), coś wspaniałego, moje ulubione epizody "Wesela w Sorrento".

Oczywiście można by delikatnie inaczej, ze znacznie lepszym efektem. Czy mąż Idy nie mógłby być po prostu nieco wrednym, podstarzałym, samolubnym, egoistycznym mężem znudzonym potulną żoną? Bez tej prostackiej maniery, bez tak oczywistej rozbieżności od Brosnana? A jego kochanka odrobinę starszą koleżanką z pracy, która mimo głupoty nie zawsze mówi coś nieodpowiedniego i trochę z bezczelności, a trochę z wyrachowania zgadza się przyjechać na ten ślub. I czy Philip nie mógłby być kimś, kto nie grał kiedyś Jamesa Bonda? Zapomnimy szybko o fakcie, że po śmierci żony przez dziesięciolecia nie potrafił przestać się użalać nad złym losem i wkurzać na cały świat zaniedbując syna do tego stopnia, że dzieciak traci głowę w rozpaczliwych próbach zadowolenia ojca zamiast zająć się sobą. To jest potraktowane wzmiankowo, po łebkach, tło postaci musi być. I bach! Jak szybko można zmienić się ze złego na cały świat frustrata w pełnego nowej nadziei amanta, to włoskie słońce ciekawie działa. Albo Wróżka Zębuszka.