sobota, 13 kwietnia 2013

"Wesele w Sorrento", reż. Susanne Bier.

Oglądanie przepięknych włoskich widoków z wiosenną zimą w polskim plenerze może przyprawić o szczękościsk zazdrości, ucisk tęsknoty za słońcem i histerię (kieeeedy minie zima?). Na szczęście niebo się przejaśniło (SŁOŃCE! nie widziałam słońca już tak długo, szczęście niepojęte), odetchnęłam z ulgą. Włoskie panoramy mogę już oglądać bez palpitacji serca.

Zrozumcie z powyższego pogodowego rozbiegu, że zdjęcia są w filmie najlepsze. I muzyka. Reszta nie jest zła, ale dojdziemy do moich wątpliwości za chwilę, jeszcze zostańmy przy części wizualnej. Włoskie, ciepłe słońce, ujęcia nadmorskiego miasta, bezczelnie piękne. Stara willa, zaułki, wąskie, południowe uliczki... W kontraście zimna w kolorycie Dania, chociaż też słoneczna, ale to inne światło, momentalnie pryska rozmarzenie o dolce vita, wraca chłodna rzeczywistość zdradzanej żony i sfrustrowanego wdowca. "Wesele w Sorrento" to bez wątpienia pięknie nakręcony film i nieźle zagrany, więc jak macie zamiar obejrzeć coś lżejszego, bez hollywoodzkiego zacięcia, będzie jak znalazł.
Szybki zarys akcji: Ida jedzie do Włoch na ślub córki, jedzie również Philip, ojciec pana młodego, ona wjeżdża w jego samochód przy cofaniu, on trochę krzyczy i proszę, jest zawiązanie znajomości. Mąż Idy wpada na ślub z kochanką, ciotka pana młodego ostrzy sobie pazurki na Philipa, a z młodymi coś jest nie tak. Rodzinne kiszenie się we włoskiej willi jest świetnym materiałem na lżejszy dramat

Na co ja się marszczę? Za proste to wszystko. Bier opowiada trudną historię jakby była to bajka dla grzecznych dzieci. Skończyłaś chemioterapię, nie masz włosów, a mąż zdradza Cię z koleżanką z pracy w wieku Twojej córki? Spokojnie, każdy może być księżniczką, wystarczy chwilę poczekać i pojechać do Włoch.
Nawet nie chodzi o przesadnie układną historię kobiety, która ma za sobą ciężkie przejścia i los się odmienia, to może i bajka, ale ładna, pozytywna. Tylko że ja wolałabym wersję mniej polukrowaną. Zabawne, że początkowe sceny duńskie są znacznie lepsze, potem we Włoszech prowadzona jest nieco zbyt wygładzona historyjka, i ponownie duńskie sceny końcowe są znowu lepsze. Jakby opuszczenie Włoch sprowadzało wszystkich na ziemię.
Ale to miał być przecież lekki film, więc "Wesele w Sorrento" nie rozczarowuje na tym polu. Natomiast jak na film Susanne Bier... "W lepszym świecie" mnie nie powaliło, ale miało inny ciężar gatunkowy. "Otwarte serca" również, a "Tuż po weselu" to kino, do którego nie mam zastrzeżeń, więc... Jednak odrobina zwodu pozostała.

Drugi plan został zmarnowany, bolała mnie jego sztampowość. Kochanka męża to głupia niunia, która ma chyba być akcentem komediowym. Mąż - cham i prostak, to oczywiste - może kiedyś miał dobre serce, ale zaginęło pod warstwą tłuszczu i rozmów o pieniądzach. Tak jest najprościej, chociaż zastanawia dlaczego kobieta pokroju Idy nie opuściła go lata wcześniej, przed kochanką, przed chorobą. I w kontraście Pierce Brosnan, oczywiście bogaty przedsiębiorca, oczywiście posiadacz ziemski i oczywiście wspaniały facet, jasne, zrozumiałe, to film, ale szkoda że aż tak wrednie sportretowano jego konkurencję.
Młodzi za to zbyt przewidywalni, żeby zainteresować, problem jest dla widza oczywisty, podobnie jak oczywiste są prognozy na rozwój tego wątku. Jest jedna ciekawsza postać, ciotka pana młodego, też uproszczona, ale przynajmniej z pomysłem. Szkoda że nie rozwinięto jej historii, przede wszystkim paskudnej relacji z córką. Ponownie, konkurencja (tym razem Idy) wrednie przedstawiona.

"Wesele w Sorrento" oglądałam nie tyle z przykrością, co z lekkim niedowierzaniem, że Bier poprowadziła Idę tak łagodnie. Ale może spodziewałam się nie wiadomo czego i nie wiadomo po co? Możliwe. Szczególnie, że jest druga strona, czyli jak pięknie aktorzy poradzili sobie z banalnymi w sumie charakterami. Do Pierce'a Brosnana mam dużo szacunku odkąd po nagłym zakończeniu bondowskiego epizodu zagrał w całkiem dobrych "Kumplach na zabój" rolę podstarzałego płatnego zabójcy w depresji. I potem było coraz lepiej, lubię jego osobę, nawet jeśli nie jest aktorem fantastycznym na pewno jest wystarczająco dobry.
Paprika Steen w roli ciotki Benedikte była tak dobra, że obejrzałabym o niej całkiem oddzielny film. A młodzi aktorzy w rolach dzieci Idy i narzeczonego córki mogliby mieć swoje role u Ozpeteka i zapewne nie zawiedliby.
Wreszcie najlepsza z najlepszych, Trine Dyrholm, gdyby nie ona Ida byłaby nie do zniesienia. Potulna, stłumiona, rozżalona... A Dyrholm zmieniła ją w bardzo interesującą osobę, którą doceniałam bardziej z każdą minutą filmu.
Wisienka na torcie? Koleżanka Idy z pracy (znaczy z zakładu fryzjerskiego), coś wspaniałego, moje ulubione epizody "Wesela w Sorrento".

Oczywiście można by delikatnie inaczej, ze znacznie lepszym efektem. Czy mąż Idy nie mógłby być po prostu nieco wrednym, podstarzałym, samolubnym, egoistycznym mężem znudzonym potulną żoną? Bez tej prostackiej maniery, bez tak oczywistej rozbieżności od Brosnana? A jego kochanka odrobinę starszą koleżanką z pracy, która mimo głupoty nie zawsze mówi coś nieodpowiedniego i trochę z bezczelności, a trochę z wyrachowania zgadza się przyjechać na ten ślub. I czy Philip nie mógłby być kimś, kto nie grał kiedyś Jamesa Bonda? Zapomnimy szybko o fakcie, że po śmierci żony przez dziesięciolecia nie potrafił przestać się użalać nad złym losem i wkurzać na cały świat zaniedbując syna do tego stopnia, że dzieciak traci głowę w rozpaczliwych próbach zadowolenia ojca zamiast zająć się sobą. To jest potraktowane wzmiankowo, po łebkach, tło postaci musi być. I bach! Jak szybko można zmienić się ze złego na cały świat frustrata w pełnego nowej nadziei amanta, to włoskie słońce ciekawie działa. Albo Wróżka Zębuszka.

7 komentarze:

Marigolden pisze...

Paprika Steen zagadująca powyżej Brosnana przypomniała mi "Włoski dla początkujących" i już się rozczuliłam, kiedy uświadomiłam sobie, że Paprika tam wcale nie grała. I teraz zastanawiam się, co z czym mi się skojarzyło i skąd ta nostalgia. :) Kojarzę ją z "Otwartych serc", ale to nie to. A ujęcie wydaje mi się ikoniczne.

Za to Brosnan od czasu nieszczęsnego "Mamma mia" ma u mnie bana na role poczciwych podstarzałych lowelasów. ;)

liritio pisze...

A wiesz, ja nigdy nie widziałam "Włoskiego dla początkujących"... Wiele razy miałam zamiar, to jeden z tych tytułów, o których często słyszę i nigdy jakoś nie oglądam. Steen kojarzę z "Jabłek Adama" i również z "Otwartych serc", ale w "Weselu w Sorrento" była chyba najbardziej charakterystyczna.
Ale ban na Brosnana lowelasa, no nie :)) moim zdaniem był zabawny... Może trochę przeszarżowany (ale co w "Mamma Mia" nie było). Ja go w sumie znacznie bardziej lubię teraz, niż kiedy grywał 007.

tamaryszek pisze...

Nie znam filmu, więc się wypowiem...
Mogłabym zobaczyć. Trine Dyrholm. Jeśli ona tu gra, to choćby po to, by na nią popatrzeć. Lubię jej twarz. Zapamiętałam chyba głównie z filmu "W lepszym świecie", po którym ma u mnie kredyt sympatii. Trochę szkoda, że tak grubo szyte te uproszczenia, ale skoro już wiem, że Bier poszła w konwencję, to chyba można przełknąć. Po prostu wyłączyć oczekiwania.

Ja jednak trzymam stronę Marigolden: Brosnan ma w sobie coś sztywnego. Że nawet z braku innych kandydatów, wolałabym nie lokować w nim swych nadziei. No ale trzeba przyznać, że czasem naprawdę pretendentów niewiele, więc na bezrybiu i rak ryba. ;)

liritio pisze...

Tamaryszku, mój opóźniony zapłon mnie zawstydza... Mogłabyś zobaczyć, może tak, ale wiesz, jednak to Sorrento mało zapada w pamięć, lepiej może co innego, lepszego powtórzyć, może "Tuż po weselu"... Trine tam nie ma, ale Mikkelsen daje radę. Ale rzeczywiście, ostrzeżona się może nie zawiedziesz.

O Brosnana walczyć nie będę, trudno, jak sztywny to sztywny :) ale naprawdę widuję go w rolach, którymi budzi mój uśmiech. Akurat nie w Sorrento, ale czasem się zdarza.

Marigolden pisze...

"Jabłka Adama" były wspaniałe, ale akurat Papriki z nich nie zapamiętałam. No nic, pewnie kojarzy mi się z kimś (ale z kim?) i stąd ten sentyment.

A Brosnan to dla mnie już na zawsze Remington Steele, więc sympatia gwarantowana... pomimo niektórych popisów. ;)

liritio pisze...

Z kim, tego nie wiem, ale na własnym przykładzie widzę, ze meandry skojarzeń bywają ukryte i nielogiczne.
A Remingtona nigdy nie oglądałam! Życie mnie ominęło :( Ogółem Brosnan ma bilans na plus, chociaż bywa, że irytuje mnie niemożebnie. Ale potem się rehabilituje, więc jest wahadłowo, ale w sumie sympatycznie. A w "The Matador" najlepiej :)

Ania pisze...

Film jak najbardziej pozytywny :) Nie jest to jakaś typowa głupia komedyjka i za to wielki plus :P

Prześlij komentarz