sobota, 25 maja 2013

Stulecie... Ściągam, źle. Ekhm, popołudnie detektywów (I)

Gwoli wyjaśnienia: pierwszy z zapewne dwóch, ew. trzech wpisów o tym, co Liritio lubi najbardziej, panach detektywach i ich wspaniałych historiach. Liritio, jeśli chodzi o kryminały, czuje się co najmniej "oblatana" i wiele czarujących postaci uwielbia sporadycznie, niedzielnie albo częściej. A pierwsze miejsce zajmuje niepodzielnie pewien hiszpański korsarz.

Nie jest tajemnicą dla nikogo, kto uważnie śledzi każde moje słowo (głupia przygrywka, jest tajemnicą dla Was wszystkich, nawet ja nie śledzę uważnie własnych słów i niech tak pozostanie), że bohaterem będącym największą miłością Liritio jest i (zapewne) pozostanie Lucas Corso, napoleonista w którymś pokoleniu, tropiciel książek i bibliofil, dymiący nikotynowym nałogiem "królik" w metalowych okularkach, który uświetnia swoją szemraną osobą jedną i niestety jedyną książkę,"Klub Dumas" Arturo Péreza-Reverte.
Posiadam takie nieco już porozklejane tu i tam wydanie "Klubu Dumas" w serii Galeria. Zaczytane, chciałabym powiedzieć, ale bardziej prawdopodobnie słabej jakości klejowej. Znaczy tak, czytałam tę książkę na okrągło, każdy ma jednak limity, obecnie czytam ją sporadycznie i na wyrywki. Właściwie w formie wewnętrznej deklamacji, nie oszukujmy się, po kilku(nastu!) latach wszystkiego uczymy się na pamięć.
"Obserwowałem dyskretnie reakcję przybysza i dostrzegłem, że siadając lekko się uśmiechnął: po chłopięcemu, niczym królik u wylotu ulicy. Uśmiechem, który z miejsca zaskarbia bezwarunkową przychylność widowni każdego filmu animowanego. Z czasem miałem się zorientować, że jest też w stanie uśmiechać się jak bezlitosny, wychudły wilk(...)"
Arturo Pérez-Reverte, "Klub Dumas", Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 1998r., str.11
Corso nie jest stricte detektywem, ale różne czynniki zmuszają go do przyjęcia tej roli, co czyni z niezmiennie wymiętym fasonem i grymasem ni to niedowierzania, ni to niechęci.
Liritio lubi dwoistości, lubi szare strefy i nade wszystko lubi niespecjalnie miłe osoby. A Corso trafia w środek tarczy dla każdej z kategorii.
Oczywiście jest w jego postaci również pewien romantyzm samotnego żołnierzyka, w którym luźno zarysowana moralność tęskni za czasem napoleońskich bitew, w których mógłby być szlachetnym bohaterem. Niestety, zostają mu zakurzone poszukiwania białych kruków oraz nieudolne śledztwo w sprawie rękopisu "Wina andegaweńskiego" (czterdziesty drugi rozdział "Trzech Muszkieterów") i tajemniczej "Księgi Dziewięciorga Wrót do Królestwa Cieni".

Jeśli ktoś zna jedynie nie do końca udaną adaptację Polańskiego, "Dziewiąte Wrota", nie ma pojęcia o czym jest ta książka. Depp był całkiem niezłym Corso, ale poza tym akcja została zgwałcona i zmieniona w satanistyczną historyjkę dla niegrzecznych dziewczynek, podczas gdy "Klub Dumas" jest niezłym podręcznikiem dla wszystkich zainteresowanych powieściami przygodowymi, oczywiście z naciskiem na Dumasa, ojca. Jest również sam w sobie powieścią detektywistyczną, trochę przygodową, jakby Reverte wracał do klasyki gatunku nie tylko powieści płaszcza i szpady, ale również do zacnych opowieści o zamkach, duchach i trupach w szafach. Z tym że w wersji z "Klubu Dumas" Corso pełni rolę niewinnej (hm, powiedzmy) dziewicy w niebezpieczeństwie, a jego szpadą i rycerzem jest tajemnicza dziewczyna poznana w pociągu, która przedstawia się jako Irene Adler.

Nawiązań do literatury jest w "Klubie Dumas" pod dostatkiem dla każdego zapalonego czytacza "książek o książkach". A skrupulatne i przyziemne śledztwo w sprawie autentyczności rękopisu jednego z rozdziałów słynnej książki jest wzbogacane dreszczem niepokoju, który budzi drugi wątek. Te osławione przez Polańskiego dziewięcioro wrót do Królestwa Cieni.

Johnny Depp dawał radę w roli zamerykanizowanego Corso.
Bowiem drugim wątkiem jest bogaty kolekcjoner satanistycznych dzieł, Varo Borja, życzący sobie sprawdzenia autentyczności jego egzemplarza "Dziewięciorga wrót" i ewentualnego zdobycia oryginału, którym powinien być jeden z trzech istniejących egzemplarzy. I to jest atmosfera!
Tragiczna historia wenecjanina Torchii, wydawcy i satanisty, reprodukcje dziewięciu rycin z innej czarnej księgi, "Delomelanikonu", która w założeniu miała pozwalać na przyzywanie diabłów, wyścig z czasem, kiedy za Corsem podąża tajemnicza postać uciekająca się do zdecydowanie mniej cywilizowanych zagrań.
Galeria postaci nie nudzi, piękna wdowa Liana Taillefer, rudy przyjaciel Corsa i chytry bawidamek, Flavio La Ponte, zakochana w Diable baronowa Ungern, oszalały w samotności Fargas, ostatni ze znamienitego rodu, dla którego sprzedawanie rzadkich egzemplarzy książek równa się posyłaniu dzieci na śmierć. I moi ulubieni bracia Ceniza.
"Byli kawalerami i pijakami, byli gderliwi i nierozłączni.
Ujrzał ich dziesięć minut później, jak szli obok siebie ubrani w prochowce przypominające całuny zawieszone na chudych szkieletach. Całe życie zgarbieni nad prasą albo sztancami, zajęci zszywaniem arkuszy albo złoceniem safianu. Żaden z nich nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat, ale z powodzeniem można im było dać po dziesięć lat więcej, widząc ich zapadłe policzki, ich dłonie i oczy, zniszczone od wymagającej precyzji roboty rzemieślniczej, i skórę tak bezbarwną, jakby pergamin, przy którym pracowali, użyczył im swojej chłodnej bladości."
Arturo Pérez-Reverte, "Klub Dumas", Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 1998r., str. 141
Siłą "Klubu Dumas" jest niewiadoma, kiedy wokół Corsa zaczynają dziać się dziwne rzeczy, miota się w plątaninie faktów i domysłów z milczącą ochroną "Irene" u boku. "Drzewa zasłaniają ci las" stwierdza jego towarzyszka w pewnym momencie i tak samo drzewa zasłaniają las nam. Reverte stworzył labirynt połączony z gabinetem luster, Corso goni sam siebie, gubi się i odnajduje, żeby znowu się zgubić, a niepokojąca obecność nowej znajomej jest bodźcem do rozważań, których nasz króliczy księgarz wolałby nie prowadzić.
 
Literatura, Diabeł, tajemnice, tajemnice... "Klub Dumas" jest świetną lekturą, przy której można poczuć dreszcz na plecach, ale można też całkowicie zaginąć w podróży z Corsem i jego prywatną Irene. 

piątek, 24 maja 2013

"Stoker", reż. Chan-wook Park.

Oczekiwałam mniej Hitchcocka, ale oczekiwałam też więcej Hitchcocka. O ile ma to jakikolwiek sens.
Na "Stokera" czekałam od października, szmat czasu, przez chwilę już nie wierzyłam, że w końcu uda mi się pójść na to do kina, bez kombinowania, ot tak.
W październiku pisałam:
"To będzie coś. Musi być. Odpowiedni reżyser i Matthew Goode sparowany z Mią Wasikowską w przyprawiającym o ciarki duecie."
I niech mnie licho porwie, coby wypowiedzi dodać dramatyzmu, jeśli "Stoker" rzeczywiście nie jest czymś, może nawet Czymś.
Jedynym z owej październikowej listy, który dorównał oczekiwaniom Liritio, chociaż się z nimi rozminął. Ale rozminął się stylowo (dosłownie stylowo i w przenośni również "stylowo").

Nie miałam złudzeń, że robiony za amerykańskie pieniądze film w reżyserii Chan-wook Parka będzie równie, ujmijmy to kolokwialnie, "odjechany" co od lat przeze mnie faworyzowana Trylogia Zemsty. Nie było opcji na tę samą skalę przemocy i makabry, niestety nie było też opcji na tę samą dozę absurdalnego, czarnego humoru. USA ma swoje zasady, a Chan-wook Park w "Stokerze" był jedynie reżyserem, pieniądze dali panowie Scott (Ridley i Tony), Steven Rales i M. Roybal (jak ktoś produkuje filmy Wesa Andersona ma u mnie od razu 10/10 punktów), a scenariusz napisał gwiazdorek "Prison Break'a" (napisał całkiem nieźle, więc to taka raczej zwyczajowa złośliwość niż przytyk). Ile więc Chan-wook Parka, którego znamy (nie znamy? biegusiem poznawać!) w krótkim filmie o tym, że rodzina nie musi się lubić? Rzekłabym, że sto procent o kilka tonów ściszonego Parka. I właściwie tak musiało być, nie ma co się czarować.

India i jej buty, buty są istotne od pierwszej sceny.
Czegokolwiek by w "Stokerze" się nie czepnąć (czegokolwiek zapewne można), obsada wybrana została fantastycznie. Czytałam, że wujka Charliego miał początkowo grać Colin Firth, Indię Carey Mulligan, a jej matkę Jodie Foster. Dobrze, że tak się nie stało, aktualna obsada "Stokera" jest wyśmienita, innej nie trzeba. Przede wszystkim nastrojowo bardziej pasuje, szczególnie Nicole Kidman w roli Evie - jej otępiona operacjami plastycznymi twarz, nieco sztuczny uśmiech, wielka uroda przytępiona latami i nieco nieudolnie odzyskiwana, trafia w środek tarczy kiedy mówić o Evie Stoker. Foster byłaby zbyt naturalna do roli otępionej lekami i alkoholem bogatej wdowy, która nie tyle jest niepocieszona, co znudzona. Nieszczęśliwa. Nieco chyba zagubiona we własnym świecie, z którego nijak nie umie przejść od równie "własnego" świata skrytej córki.

Podobnie Mia Wasikowska jest w stanie przekazać na ekranie płynące z wnętrza jej postaci rozszczepienie, wyciszone przyczajenie, które tak obrazowo oddają sceny z jej polowań z ojcem. India Wasikowskiej na coś czeka, sama siebie do końca nie rozumie, jest obserwatorką i widz nie ma pojęcia, w którą stronę kręci się każde kółko w jej głowie. India ani razu nie sprawia, że czujemy się komfortowo, miła twarz Carey Mulligan nie spełniałaby tak dobrze tego zadania. Wasikowska nie jest miła ani przez sekundę.

Skąd więc mniej i więcej Hitchcocka w jednym zdaniu na wstępie? Z jednej strony Lirito spodziewała się dłuższego oczekiwania na wyjaśnienie. Napięcia w "Stokerze" nie buduje tajemnica "o co chodzi?", to jest oczywiste od pierwszych scen, Matthew Goode jest najlepszy z głównego tria i jego Wujek Charlie to bezbłędna kreacja, ale film jest skonstruowany w sposób, który nie pozostawia nam przestrzeni na domysły. Tutaj owe "mniej Hitchcocka" daje o sobie znać, nie mamy dylematu czy postać ma taką czy śmaką rolę, to jest pokazane wystarczająco dobitnie od pierwszych scen. Nie ma tego kryzysu woli, który budzi w nas np. Gregory Peck w "Urzeczonej" - jest szalonym mordercą czy niewinnie wrabianym bohaterem? I najważniejsze, które byśmy woleli, czy nasza sympatia zgasłaby w finale obejmującym wyjście z szaleńcem?

Matthew Goode nie budzi w "Stokerze" sympatii, tutaj może Frith miałby łatwiejsze zadanie, jak dalece nie odchodziłby od wizerunku kojarzącym się z jego sztandarowymi rolami, nie da się ukryć, Colin Firth kojarzy nam się z miłym człowiekiem. Ale Goode w "Stokerze" jest genialny, wyważony, ani razu nie przesadził, nawet jego uparty brak mrugania nie wydaje się karykaturalny.
A więc pytaniem głównym "Stokera" nie jest to o wujka Charliego, tutaj możemy się wszystkiego szybko domyślić i brawa dla Goode'a, że stworzył z postaci oczywistej kogoś fascynującego.
Zagadką jest India - jakie decyzje podejmie, co zrozumie, czego się domyśli i jak skończy się ta opowieść dla wszystkich zainteresowanych. Siłą wiodącą jest India, to nie ulega wątpliwości, jej postać staje na rozdrożach i podejmuje jakieś działania. W tym tkwi suspens i niepewność "Stokera".

Ale "Stoker" tak naprawdę jest nieco uwspółcześnioną, elegancką opowieścią prawie gotycką. Wystylizowany równie mocno, co inny film z Goodem, "A Single Man" - tam też każdy szczegół planu miał znaczenie, każdy element był dokładnie ustawiony, dorównany lub właśnie poruszony, nic nie pozostawiono przypadkowi. Ale też wszystkie filmy Parka są wystylizowane, tylko w "Stokerze" uciekano od współczesnego świata, uciekano od świata jakiegokolwiek - trochę jak w tej grze "Clue", mamy jeden dom, burzową noc i grono podejrzanych. W "Stokerze" oglądamy kilka letnich dni w jednym domu. Kilka letnich dni po pogrzebie ojca Indii, kiedy wszystko się zmienia, ale leniwie, płynnie, krok po kroku. I to jest owe "więcej Hitchcocka", powolny rozwój akcji, siła szczegółów, odrobinę gotycko - powieściowy klimat, thriller budowany na napięciu związanym z nieprzeniknioną postacią, nie duchach wyskakującymi z szafy. Żaden inny film Chan-wook Parka z Hitchcockiem się nie kojarzy, żaden.

Nie ma więc w "Stokerze" nic brzydkiego, ale też niewiele jest naturalnego i może owej naturalności trochę brak. Jak dokładnie wysmakowany jest ten film! Każde ujęcie, dosłownie każde, jest gratką, dobrą kompozycją, czymś ładnym. A łamią w "Stokerze" karki, więc nie sposób nie docenić.

Na koniec trzy sprawy:
Matthew Goode po raz kolejny. W tak dobrej roli go jeszcze nie widziałam, kiedy na zmianę był pociągającym wujkiem Charliem (jakie to perwersyjne w "Stokerze", całe to tytułowanie "wujkiem Charliem", ładny smaczek) i przerażającym, chłodnym wujkiem Charliem. Nieruchome, okropnie niebieskie oczy, niezmiennie opanowany uśmiech, ładna rola.
Muzyka Clinta Mansella, oj perełka. Atmosferę buduje pierwszorzędnie, duży dom, piwnice, ogrody, ujęcia porażające subtelnym wyczuciem a w tle ta muzyka. "Stoker" jest na swój sposób bardzo wyrafinowany i Mansell tylko to podkreśla.

Clint Mansell, Becoming...


Wreszcie zwieńczenie prostego geniuszu i subtelności reżysera, obsady, całego pomysłu, scena duetu przy fortepianie. Jedna z najbardziej niekomfortowych, ale hipnotyzujących scen, jakie zdarzyło mi się obejrzeć w kinie. I żadna erotyka łóżkowej konwencji tego jednego duetu nie przebije.

Czym więc finalnie okazuje się "Stoker"? Przesadnie wystylizowaną bajką na straszne sny? Raczej historią dwoistości, uśpienia i pewnej powściągliwej rodziny, a jak wiadomo, każda rodzina ma swoje tajemnice.

wtorek, 21 maja 2013

Ponownie i ponownie.

ostrzegam przed strumieniem, żeby nie było, dzisiaj konkretów nie będzie

przystojny Łapicki (dla dekoracji), cytatem uzasadniony
Czytam Bieńkowską, ale tak naprawdę Bieńkowska leży na szafce, a czytam Grodzieńską.
Takie życie.
Nowe książki to obietnice wspaniałych treści, które od czasu do czasu się spełniają. Ale jest długa lista książek, z którymi budzę się jakbym miała je na końcu języka. I już nie ma obietnic, tylko stara gwardia, uwielbiam to w książkach znacznie bardziej niż w filmach: powroty. Ponownie i ponownie.
Dlatego jestem daleka od czytania zawsze czegoś nowego, ciągnie mnie na stare śmieci, wiadomo, z wiekiem tego "starego" znajduje się coraz więcej.
I podziwiam ludzi, którzy do książek nie wracają, i zupełnie nie rozumiem.

Grodzieńska, przedwojenna, zabawna, jak Brandys i Słonimski, ona również, ale inna. Estradowa w końcu, a chwilowo na chałturze.
"Prawdopodobnie na podstawie tej książki zrobiono by nawet film, w którym Karol byłby postępowym studentem, a ja nic nie rozumiejącą dziewczyną, która dojrzewa w ogniu bolesnych prób. Karola grałby Łapicki, a mnie kolejna osiemnastoletnia amatorka debiutantka.
Niestety, skoro już raz dałam tytuł "Wspomnienia chałturzystki", automatycznie odcięłam sobie te wszystkie możliwości. Jeśli nawet ktoś to sfilmuje, w co wątpię, to Karola będzie grał Fijewski, a mnie Dymsza przebrany za kobietę."
Stefania Grodzieńska, "Wspomnienia chałturzystki", Wyd. Akapit Press, Łódź, str. 37.
O tej książce Grodzieńskiej wspominam od czasu do czasu, powtarzam się może, ale co tam, Grodzieńską mogę się powtarzać, ona zapewne nie miałaby nic przeciwko.

Książki, do których wracam częściej czy rzadziej rozsiane są pstrokato, ale chyba nie da się inaczej. To trafiają się poprawiające humor chick - flicki, to kryminały (których bohaterów kocham) i "stara" Chmielewska.

Liritio jest psychofanką Pana Gąsienicy.
Są te najdawniejsze, muminkowe i paszczakowe, te z Kłapouchym (który zawsze jakoś się ma), Alicja z Panem Gąsienicą (Liritio jest największą fanką Pana Gąsienicy).
Wracam do rzeczowego Mackiewicza "Cata", fantazyjnego Łysiaka, pełnego złośliwej galanterii Brandysa. Do Wilde'a i Waugha, a zaraz obok do wszelakich Stendhali, Conradów i Dostojewskich.
Do pań dwóch, ale tych jedynych, Emily Bronte i Karen Blixen. Radośnie do sławnej Jane, sympatycznie do moich "Czahar", z oporami do "Quo Vadis" (bo Petroniusz przecież!). Współcześniej wracam, klasyczniej wracam i do faktów też wracam, chociaż reportaże zapadają mi w pamięć solidnie, wracać nawet nie muszę.

A najrzadziej może (ale za to z sentymentem) Liritio powtarza te nie najdawniejsze, ale jeszcze szkolne, na pamięć zaczytane "Poczwarki Wielkiej Parady", "Przyślę panu list i klucz", "Tajemniczy opiekun" i prawie całą Anię. Dlaczego tylko "prawie całą"? O właśnie, co z tą Anią...

Niejako na Ani Liritio się wychowała, zaraz obok "Tajemniczego opiekuna". Jeszcze Liritio wyrastała na Conan Doyle'u, Musierowicz (chociaż tutaj też sinusoidalnie mi szło, ale to innym razem rozgrzebię temat) i Makuszyńskim. I na Szklarskim, ale Szklarski moralizuje, a tego tutaj nie lubimy.

Tyle że z Anią bywało w kratkę, szczególnie, że kiedy mówimy o L.M. Montgomery (jakbym miała wybierać), to jednak "Dzban ciotki Becky" wygrywa konkurencję. Swoją drogą, tytuł oryginalny ("A Tangled Web") mnie nie razi, ale drugi tytuł polski, "W pajęczynie życia", to już lekka zgroza, jakby serial z kanału Lifetime, a nie złośliwa książka o rodzinnych przekomarzaniach i fochach..
Wracając, pierwsza Ania... Nie przepadam, o dzieciach to jednak nie lubiłam nigdy (poza tymi z Bullerbyn, ale to znacznie wcześniej).
Niby wszystko gra  w "Ani z Zielonego Wzgórza", nudno na pewno nie jest, tylko widzicie, romantyczna Ania z wyobraźnią drażniła małą nieromantyczną Liritio bez wyobraźni... Źle, to inaczej, bo Lirito to wyobraźnia, i romantyzm też (jak się kocha "Wichrowe Wzgórza", już nie da rady wyprzeć się romantyzmu, może trochę szkaradnego, ale zawsze).
Może kwestia rozbija się na przesadnej emocjonalności, którą odznacza się mała (i większa) Ania, a Liritio chyba nie. Ale autoanaliz miałam (z Nowym Rokiem rzecz jasna) unikać, wiec utnę.

Tak naprawdę pierwszą książką o Ani, którą nawet polubiłam, jest ta już na uniwersytecie. Porcelanowe psy mnie przekonały. "Wymarzony dom Ani" i "Ania z Avonlea" to chyba dwie ulubione (niekoniecznie czytywałam to w kolejności).
Potem, hm, na przykład "Ania ze Złotego Brzegu", kiedyś uwielbiałam czytać o tych małych świruskach, ale dzisiaj już mnie drażni. Moralizatorstwa tu nie lubimy, a obijało mi się o uszy, że autorka też tego "Złotego Brzegu" nie kochała. Tylko mała Rilla na moście, która wyrzuca ciasto do wody, bo przecież z ciastem wstyd przez miasto maszerować - nigdy nie przestanie mnie bawić.
A jeśli Rilla, to przecież kolejna bardzo dobra książka Montgomery, poniekąd mam wrażenie, że nieco lepsza niż każda "aniowa". Tylko jak przy tej złotobrzegowej Rilli nie płakać?
Co w moich Aniach najpiękniejsze, czyli stare wydanie Naszej Księgarni z lat 50tych, które dostałam (raczej wydusiłam prośbą i groźbą) od babci. Tutaj wychodzą kolekcjonerskie zapędy, może płócienne okładki mnie podniecają. Żałuję, że mam ich tylko pięć, kilku mi brak i jakoś nigdy nie zabrałam się do kompletowania brakujących.

Lirito się rozwlekła dzisiaj, jakoś tak siadłam i poszło. Chciałam inaczej, wyszło jak zwykle.
A gdyby komuś w życiu jeszcze muzyki brakowało, to proszę:

Jakie życie, taki rap (rapu Liritio nie słucha, a czasem może bym chciała), jaki tytuł postu, taka piosenka.
The Bird and The Bee, Again and Again


You're so stupid and perfect, and stupid and perfect, I hate you, I want you, I hate you, I hate you, again...
Wiosna w końcu.

środa, 8 maja 2013

"Pierścień", Larry Niven

Lirito ogółem unika science - fiction, chociaż są wyjątki (o ile Philip K. Dick to sci-fi...). To widać na blogu - "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" jest początkiem i końcem tagu, jeśli mówimy o książkach.
Więcej wyjątków się znajduje, kiedy rozważam czytanie fantastyki - dla mnie te dwie kategorie zawsze były bardzo sobie bliskie, chociaż zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę mają się do siebie jak piernik do wiatraka... Ale Lirito stawia fantastykę i sci - fi na jednej półce, a właściwie książki fantastyczne czy science - fiction, które czytuję, traktuję zwykle jak coś zupełnie innego, tyle że w świecie wymyślonym.
Rozprawiając o sci - fi jestem ignorantką, P.K. Dick, Lem... Jakieś rodzynki typu właśnie "Pierścień". Problem z książkami, których z założenia unikam, jest spory, daję im bardzo mało czasu na pokonanie mojej bardzo dużej niechęci. Jeden rozdział. Trzy strony. Spojrzę na okładkę i poślę w kąt, bywa różnie.
Ale "Pierścień" dał radę niczym prawdziwy pierwszoligowiec, z tego co przeczytałam, swego czasu była to bardzo znana i w każdą stronę nagradzana książka, która doczekała się kontynuacji, prequeli i fajerwerków wszelakich.
Czym Liritio została przekonana/pokonana? Dialogiem, to oczywiste.
"Mówiący-do-Zwierząt powiedział jeszcze jedną rzecz, zanim wrócił do swego stolika.
- Louisie Wu, twoje wyzwanie było trochę przegadane. Wystarczy zwykły wrzask wściekłości. Po prostu wrzeszczysz i skaczesz. 
- Wrzeszczysz i skaczesz - powtórzył Louis - Dla mnie bomba."
Larry Niven, "Pierścień", Wyd. Amber, Warszawa, 1991r., str. 17
Oto podsumowanie sceny z rozdziału pierwszego, w której Louis Wu wpada w towarzystwie lalecznika Nessusa do restauracji i przypadkowo musi wyzwać Kzina na pojedynek. Lalecznik, Kzin... Ale o co chodzi? Na początku w sumie nie wiadomo. Louis Wu obchodzi dwusetne urodziny teleportując się dookoła świata, impreza niby pierwszej klasy, ale Louis się nudzi. Mając dwieście lat, ma prawo się nudzić.
Nagłe pojawienie się lalecznika jest czymś zaskakującym, nowym, Louis najpierw niechętnie, potem coraz aktywniej angażuje się w tajemniczy plan Nessusa. Brzmi to wszystko enigmatycznie, ale Niven powoli odkrywa przed czytelnikiem swoją historię Pierścienia. Czym bowiem jest Pierścień? To tak do połowy książki w sumie nie wiemy. Potem wiemy aż nadto dokładnie - jedynym minusem "Pierścienia" według mnie jest właśnie aż nadmierna szczegółowość opisu tego cuda, niby pozwala to wizualizować sobie w szczegółach ów nieznany świat, ale mnie to męczyło i tak naprawdę omijałam coraz więcej akapitów obrazujących jakieś kolejne dziwo. Szczegóły nigdy nie były mocną stroną Liritio, dzisiaj również nie są.

Kzin jest taką dużą, pomarańczową, mięsożerną bestią, wojny między Kzinami a ludźmi są często wspominane w czasie wyprawy nienaturalnie dobranej czwórki. Przy okazji wspominane są wojny, a dokałdniej nie-wojny między lalecznikami a resztą świata. Mianowicie laleczniki to potwornie inteligentne, dwugłowe stworzenia, śmiertelnie groźne z kilku względów, ale przy okazji są najbardziej tchórzliwymi istotami Poznanego Wszechświata. Kiedy czują się zagrożone, zwijają się w kulę i stuprocentowo odcinają od rzeczywistości.
Taka oto wesoła gromada: krwiożerczy Kzin, śmiertelnie (nie)groźny lalecznik, znudzony Louis i Teela wyrusza na szaloną wyprawę do Pierścienia.
Teela? O właśnie, irytująca młoda kobieta, która ma szczęście. A lalecznik pragnie jej szczęścia na pokładzie, żeby zrównoważyć swoje tchórzostwo i nawet się nie spodziewa, jak owe szczęście Teeli wykręci mu kota ogonem.

Mimo średniego zainteresowania nurtem science - fiction, "Pierścień" mnie bawił, sporo jest tam rozważań o ludzkiej (oraz inszej) naturze, a co najciekawsze, o zmierzchu cywilizacji Pierścienia i jej przykurzonych pozostałościach.
Nie wątpię, że dla kogoś bardziej skłonnego do zachwytów gatunkiem, "Pierścień" zawiera sporo innych ciekawostek, ale dla Liritio to przede wszystkim socjologia niefortunnie dobranego stada w obcym miejscu, a każde z owej czwórki jest niezłym manipulatorem z własnym interesem.
I ta stara, tak rozwinięta cywilizacja, której już nie ma, to najlepsza zabawa, tym bardziej, że przecież wymyślona. Gdybym miała więcej cierpliwości byłabym archeologiem. Może. Albo rybakiem, to tak pół na pół.

"Barbara", reż. Christian Petzold.



Chyba powyższy zwiastun zaszczepił we mnie tytuł "Barbara"... Nie wiem czy przez muzykę w tle, czy przez niepokój w twarzy Niny Hoss, może przez szumiący wiatr, który przewraca rower?
Ale niektóre filmy po prostu chce się zobaczyć, bez wyraźnej przyczyny, tak jak ja chciałam zobaczyć "Barbarę".

Barbarę poznajemy przez okno, wymięta, znużona, blond włosy spięte w kok, wbity w przestrzeń niewidzący wzrok. Siedzi na ławce przed szpitalem paląc papierosa, a dwóch mężczyzn wymienia z wysokości piętra kilka słów na jej temat.
I to właściwie jest wszystko, Barbara, ich dwóch, szpital...
Jeden z nich jest pracownikiem Stasi i uprzykrza życie Barbary na wiele wścibskich sposobów - ale wiadomo, jak zostało się zesłanym z Berlina na prowincję po udaremnionej próbie wyjazdu, na święty spokój już nie ma co liczyć.
Drugi, Andre, miejscowy doktor. Jaki przyjacielski miś! Łagodne ślepia i powoli odkrywany pęd do wiedzy, przyduszone ambicje, mozolnie kompletowane wyposażenie laboratorium. I nieudolnie skrywana rola nadzorcy, chociaż może nie tyle nieudolnie, co niechętnie skrywana? Andre to jakby chodząca szczerość, a przynajmniej może się taki wydawać. 

Ale film szumi, a jak nie szumi to wycisza. Dyżury w małym szpitalu, stołówkowe obiady, niechętne rozmowy. Barbara kojarzy się z zaciętym, milczącym uporem, jakimś samotnym silnym duchem, dzięki któremu dotrze do celu. Ten cel tworzy wokół niej bańkę, przez którą ledwo można się przedostać, o co z różnych względów tak bardzo stara się Andre.
Ach, jeszcze pianino! W ogóle, przydziałowe mieszkanie Barbary to nora, ale w piwnicy znalazła rower. I rozstrojone pianino podsunięte do nagiej ściany. Kiedy nadchodzi strach, nuda, zwątpienie, zniecierpliwienie, palce może trochę zesztywniałe, ale można grać.

Dobry i zły policjant? W "Barbarze" wszyscy są ludźmi, istnieje wiele stron medalu.
I Stella, to zaskoczenie, to Barbary niespodziewajka. Tak, "Barbara" nie jest filmem, który powali Was na kolana nagłym zwrotem akcji, koniec jest przewidywalny, Barbara mimo zaskorupienia jest przewidywalna. Z tym że według mnie nie o to chodzi.

Dawno nie widziałam tak skromnie naturalnego, milczącego filmu. Z wiatrem, przeświecaniem promieni przez gałęzie drzew i nocnymi cykadami. Czy to z zazdrością pielęgniarki, kiedy nie wiadomo do końca czy o doktora z misiowymi oczami, czy o teoretyczną wyższość doświadczenia berlińskiej Barbary na zesłaniu. 
Urok tkwi w drobnych gestach. W przysypianiu na szpitalnym korytarzu, w pierwszym parsknięciu śmiechem, w naturalnej ciekawości i niechęci, w zabandażowanej głowie i lekarskim niepokoju. Kiedy mimo trudniejszych chwil i zmarszczonego życiem czoła nadal się pamięta o wyuczonym powołaniu do leczenia, nawet w zabitej dechami dziurze, z ograniczonymi środkami i skrzętnie skrywanym strachem w duszy.

Poza tym wszystkim, w "Barbarze" świeci słońce, las wydaje się nam pachnieć, chociaż to tylko ekran. Rowery, morze, powolna, ostrożna sympatia i kiełkujące nadzieje na zmianę. Czyli wiosna (chyba), a Barbara naprawia dętkę od roweru i jedzie załatwiać swoje tajemnicze sprawy. A Nina Hoss jest świetna w nieprzeniknionych spojrzeniach i chwilowych przebłyskach kotłujących się emocji. Ronald Zehrfeld (Andre) pozwala nam się lubić od pierwszej sceny, chociaż potrafi być nieprzyjemny w scenach kolejnych. Ale mamy nadzieję na jego dobrą przyszłość.