środa, 8 maja 2013

"Barbara", reż. Christian Petzold.



Chyba powyższy zwiastun zaszczepił we mnie tytuł "Barbara"... Nie wiem czy przez muzykę w tle, czy przez niepokój w twarzy Niny Hoss, może przez szumiący wiatr, który przewraca rower?
Ale niektóre filmy po prostu chce się zobaczyć, bez wyraźnej przyczyny, tak jak ja chciałam zobaczyć "Barbarę".

Barbarę poznajemy przez okno, wymięta, znużona, blond włosy spięte w kok, wbity w przestrzeń niewidzący wzrok. Siedzi na ławce przed szpitalem paląc papierosa, a dwóch mężczyzn wymienia z wysokości piętra kilka słów na jej temat.
I to właściwie jest wszystko, Barbara, ich dwóch, szpital...
Jeden z nich jest pracownikiem Stasi i uprzykrza życie Barbary na wiele wścibskich sposobów - ale wiadomo, jak zostało się zesłanym z Berlina na prowincję po udaremnionej próbie wyjazdu, na święty spokój już nie ma co liczyć.
Drugi, Andre, miejscowy doktor. Jaki przyjacielski miś! Łagodne ślepia i powoli odkrywany pęd do wiedzy, przyduszone ambicje, mozolnie kompletowane wyposażenie laboratorium. I nieudolnie skrywana rola nadzorcy, chociaż może nie tyle nieudolnie, co niechętnie skrywana? Andre to jakby chodząca szczerość, a przynajmniej może się taki wydawać. 

Ale film szumi, a jak nie szumi to wycisza. Dyżury w małym szpitalu, stołówkowe obiady, niechętne rozmowy. Barbara kojarzy się z zaciętym, milczącym uporem, jakimś samotnym silnym duchem, dzięki któremu dotrze do celu. Ten cel tworzy wokół niej bańkę, przez którą ledwo można się przedostać, o co z różnych względów tak bardzo stara się Andre.
Ach, jeszcze pianino! W ogóle, przydziałowe mieszkanie Barbary to nora, ale w piwnicy znalazła rower. I rozstrojone pianino podsunięte do nagiej ściany. Kiedy nadchodzi strach, nuda, zwątpienie, zniecierpliwienie, palce może trochę zesztywniałe, ale można grać.

Dobry i zły policjant? W "Barbarze" wszyscy są ludźmi, istnieje wiele stron medalu.
I Stella, to zaskoczenie, to Barbary niespodziewajka. Tak, "Barbara" nie jest filmem, który powali Was na kolana nagłym zwrotem akcji, koniec jest przewidywalny, Barbara mimo zaskorupienia jest przewidywalna. Z tym że według mnie nie o to chodzi.

Dawno nie widziałam tak skromnie naturalnego, milczącego filmu. Z wiatrem, przeświecaniem promieni przez gałęzie drzew i nocnymi cykadami. Czy to z zazdrością pielęgniarki, kiedy nie wiadomo do końca czy o doktora z misiowymi oczami, czy o teoretyczną wyższość doświadczenia berlińskiej Barbary na zesłaniu. 
Urok tkwi w drobnych gestach. W przysypianiu na szpitalnym korytarzu, w pierwszym parsknięciu śmiechem, w naturalnej ciekawości i niechęci, w zabandażowanej głowie i lekarskim niepokoju. Kiedy mimo trudniejszych chwil i zmarszczonego życiem czoła nadal się pamięta o wyuczonym powołaniu do leczenia, nawet w zabitej dechami dziurze, z ograniczonymi środkami i skrzętnie skrywanym strachem w duszy.

Poza tym wszystkim, w "Barbarze" świeci słońce, las wydaje się nam pachnieć, chociaż to tylko ekran. Rowery, morze, powolna, ostrożna sympatia i kiełkujące nadzieje na zmianę. Czyli wiosna (chyba), a Barbara naprawia dętkę od roweru i jedzie załatwiać swoje tajemnicze sprawy. A Nina Hoss jest świetna w nieprzeniknionych spojrzeniach i chwilowych przebłyskach kotłujących się emocji. Ronald Zehrfeld (Andre) pozwala nam się lubić od pierwszej sceny, chociaż potrafi być nieprzyjemny w scenach kolejnych. Ale mamy nadzieję na jego dobrą przyszłość.

2 komentarze:

tamaryszek pisze...

Cudnie mi przypomniałaś ten film. :) Oglądałam latem. A wtedy nie jestem w stanie uchwycić na blogu wszystkiego, co oglądam. I wiele ulotnego gdzieś znika. Masz rację, że w "Barbarze" jest ascetycznie, że nie wydarzenia, ale przeróżne zawieszenia, niepewne uśmiechy czy chwile zmęczenia budują film. Nina Hoss rewelacyjna. Taka, że nie wiem - piękna ona czy nie. Bo nie mizdrzy się ani przez chwilę. Sceny w szpitalu, tak. I jeszcze te, gdy przychodzi bezpieka na kontrolę. To wytrzymać, to trzeba być mocnym.
Co do Andrei - nie ufałam mu. Tym bardziej mnie ujął, gdy można było odpuścić podejrzenia. Ta historia z operacją, kolacja, którą -powiedzmy- wspólnie gotują. Misio, misio, ale nie ugrzązł w tym ciepełku.
Teraz sobie przez mgłę przypominam, że był pod koniec taki motyw z książką. Andrea ją pożyczył barbarze... i coś ciekawego w tym było a ja nie pamiętam... Jednak trzeba, no mus! - prowadzić bloga. ;)
A wiele mi przypomniałaś!

liritio pisze...

Tamaryszku, cieszy mnie entuzjazm :) "Barbarę" miło przypominać, dobry, szumiący film. Nie wydarzenia, a zawieszenia, idealnie w sedno trafiasz tym stwierdzeniem.
Andre, dla mnie to jednak miś w niefortunnej młoto - kowadłowej konfiguracji. Przebiera łapkami i stara się jak może.
Motyw z książką był, mam wrażenie, że Adrea opowiadający Barbarze o bohaterze tej książki to był dla niej zaczątek zmiany zdania.

Prowadzić bloga, nie dopuszczać do umykania, w stu procentach się nie da, ale można się starać. Jak pomyślę, ile mnie się wyślizguje, to trochę szkoda - z drugiej strony, może skoro umyka, nie było aż takie ważne? Nie, to uproszczenie umykania.

Prześlij komentarz