poniedziałek, 10 czerwca 2013

W pięć filmów bawię się i ja.

Łańcuszek czy nie, myśl mi się podoba, chociaż chwalenie się wiekiem to inna para butów. Ale też, co ma wiek do wiatraka (tzn. piernik, ale zachciało mi się sparafrazować, nigdy nie obiecywałam, że będę poważną osobą), czyli do blogowania. Wiek jaki jest, każdy widzi (chociaż akurat Liritio zawsze wyglądała na młodszą, co doceniła dopiero niedawno).

Będzie wstęp, nie ma przebacz, do konkretnych pięciu filmów zjedźcie sobie niżej.  

Zabawne, że film żadnego z moich ulubionych reżyserów czy scenarzystów nie miał premiery w 1987 roku, a na pewno żaden znaczący film. Po części ze względu na ich wiek, nie każdy z moich ulubieńców był reżyserem czegokolwiek w 1987 roku. Fincher jeszcze robił reklamy i dopiero miał kręcić teledyski z Madonną, Guy Ritchie nie mam pojęcia co też wtedy wyczyniał, ale zapewne jeszcze nie sądził, że i w jego życiu Madonna okaże się istotna. Soderbergh dopiero nakręcił krótkometrażowego "Winstona", który przerodził się potem w jego znany debiut "Seks, kłamstwa i kasety wideo", a Wes Anderson istniał, ale również nie mam pojęcia czym się w 1987 zajmował. Richard Curtis pisał do "Czarnej żmii", Grant Heslov grywał w serialach telewizyjnych i nie wiem czy już znał Clooneya, czy jeszcze nie, a Tony Gilroy... Cóż, Gilroy robił coś jeszcze innego, może pisał skrypty do reklamówek proszku do prania.

Jednak są również ci znacznie (albo nieznacznie) starsi, doświadczeni tytani (albo niekoniecznie tytani) kina, których bardzo cenię, śledzę twórczość i staram się coraz lepiej poznawać. Najwyraźniej 1987 rok nie był ich rokiem. Ani Kusturica, ani Polański, ani Altman nic ciekawego, ani Frears, ani...
Za to rok kolejny, 1988, był dla tych panów owocny, premiery miały "Czas cyganów" Kusturicy, klejnot filmografii Frearsa, czyli "Niebezpieczne związki", "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Scorsese, "Frantic" Polańskiego...
Tylko Altman wypuszczał jakieś nie najlepsze filmy w tym 1987 roku i kolejnych, żeby dopiero w latach 90tych wrócić z czymś ciekawszym.
Nic to, życie, najwyraźniej rok mojego urodzenia to również rok kręcenia dobrych filmów, które premiery miały nieco później.

Kończąc rozwlekłe szastanie nazwiskami i tytułami, pięć filmów w moim wieku. Wybrane subiektywnie, z powodów bliżej niedefiniowalnych skojarzeniami i sentymentami obciążone.

Zaczniemy filmem - ikoną, tanecznie sprawnym, fabularnie nieco mniej, kłania się Dirty Dancing.
Antypatia do Patricka Swayze to jedno, niejakie znudzenie przesadnie poważną historią to drugie, totalny brak zainteresowania schematem "buntownik i stłamszona królewna" to trzecie.
Co nie zmienia faktu, że ów boleśnie przetłumaczony "Wirujący seks" wrył się w historię kina i odniesienia do filmu pojawiają się wszem i wobec od lat.

Jeśli chodzi o sentymentalne skojarzenia z "Dirty Dancing" to wolę radosne "Grease", ale i "Dirty Dancing" moją sympatię budzi. Jest takie niewinne, nieporadne, naturalne i naiwne, zupełnie jak główna bohaterka. Kojarzy mi się z czasami, kiedy ta cała historyjka wydawała mi się urocza, a zdanie "nikt nie stawia Baby w kącie" (czy jakoś tak) prawie mnie ekscytowało. Jak widzicie, Liritio tęskni za czasami, w których nieco więcej ją ekscytowało. Zblazowanie to choroba.
Oczywiście jeśli "Dirty Dancing", to przecież ścieżka dźwiękowa i "Time of My Life". Niezapomniany oscarowy hit (a na pewno nie dają nam o nim zapomnieć), podobnie nie trzeba chyba nikogo zapoznawać z "Hungry Eyes", "Stay" czy "Be My Baby". A "She's Like the Wind" to piosenka z tego filmu najlepsiejsza i zdania nie zmienię.

Kontynuując, The Living Daylights.
Przedostatni Bond w reżyserii Johna Glena, odpowiedzialnego za późniejszą "Licencję na zabijanie", straszną "Ośmiorniczkę", brawurowo przesadzony "Zabójczy widok", do którego mam trwałą słabość, oraz nijaki romansik z "Tylko dla Twoich oczu".

Jednocześnie pierwszy Bond Timothy'ego Daltona, a lubię go w roli Bonda, chociaż moim faworytem pozostanie na zawsze czarujący Roger Moore i czeka mnie zbiorowy lincz za niechęć do Seana Connery'ego.
Dalton był czymś nowym i całkiem nieźle wykombinowanym, nie bardzo rozumiem dlaczego jego nieco mroczny Bond ze znacznie mniej frywolnym podejściem do życia nie obudził większego entuzjazmu.
Niemniej, "The Living Daylights" to jeden z pierwszych filmów o 007, który wydobywam z pamięci. Teraz trzy sprawy są istotne: rola Daltona, całkiem niezła piosenka A-Ha (chociaż na tle otwierających Bonda piosenek akurat ta szału nie robi) i scena zjeżdżania na wiolonczeli z ośnieżonej góry, pod ostrzałem tych złych. O tak, odstawiony Bond, piękna wiolonczelistka, zjazd na wiolonczeli... Kwintesencja.

Idąc dalej, The Witches of Eastwick.
Jaki to jest cudowny film! Kicz, brawura, zabawa, obsada pierwszej klasy, dziwna fabuła kojarząca się z horrorem klasy C, ale też z czymś fantastycznym, wyobraźnia Updike'a zadziałała.
I oczywiście "Nessun Dorma" Pucciniego. Aria operowa będąca jedną z tych najbardziej znanych, ale jest przyczyna. Mocne wykonania i mocny tekst, "all'alba vincerò! Vincerò! Vincerò!" ("o świcie wygram! Wygram! Wygram!"). Znana melodia, znane wykonania, ale jeśli Pavarotti coś zaśpiewał, nie może być nieznane. Chociaż osobiście bym się kłóciła nad sławnym wykonaniem Pavarottiego, mnie Franco Corelli bardziej pasuje, mimo że brak mu pewnej lekkości.
Ale wracając do filmu. Trzy piękne, opętane niewiasty (Cher, Pfeiffer, Sarandon), ich Diabeł, Nicholson, i jego zastanawiający lokaj, Fidel. Oczywiście, jak mógłby Nicholson nie grać Diabła? Jest równie dobrym Diabłem, jak był Jokerem, Jackiem Torrancem i Jessupem z "Ludzi honoru". Jest straszny, jest groteskowy, jest zabawny, ale niezmiennie przerażający. I pięknie.

Trochę oszukując filmem czwartym, skieruję Was do wpisu na temat Moonstruck w reżyserii Normana Jewisona, też z 1987 roku. Młody, niekarykaturalny Nicolas Cage i świetny drugi plan. Urocza, prosta historia romansu i dopracowanie szczegółów, dopracowanie kolejnych planów, a przy tym wdzięk. Dlaczego tak mało ludzi zna ten film?

Kończąc wywód, Der Himmel über Berlin Wima Wendersa. Film, który znacie w zgwałconej wersji melodramatu z Hollywood jako "Miasto Aniołów".
Film Wendersa nie przypomina Hollywood, jest charakterystycznym kinem europejskim, które nie do końca wygodnie się ogląda. Może się dłuży, może szarżuje poetyckimi monologami, może wymaga koncentracji.
"Niebo nad Berlinem" to piękny film, tylko trudno go bez zniecierpliwienia obejrzeć. Upadłe anioły, nieupadłe anioły, życie powojennego Berlina i akrobatka z cyrku. Mnie zawsze urzekał ten cyrk i owa akrobatka.
A wisienką na torcie może być Peter Falk, którego znacie jako komisarza Columbo, też dostaje swój monolog i idzie mu pięknie. Monolog akrobatki jest cięższy do przełknięcia, jednak trzeba uzbrajać się w cierpliwość.

Dwa smętnie szare anioły z nieba nad Berlinem. Liritio potrafi wymienić wiele powodów, które zniechęcą Was do tego filmu, mnie też zniechęcają. Ale i tak oglądam czasem kolejny raz, jakaś magia nadal w "Niebie nad Berlinem" tkwi.

Mariusz wymyślił sobie, że pięć filmów w moim wieku chce poznać, ma za swoje.
A teraz Liritio chce poznać pięć filmów Judith, Tamaryszka i Marigolden. Życzenie Liritio można zignorować (nieładnie), ewentualnie na temat wieku dowolnie kłamać dla własnej wygody wyboru i wedle uznania (niekoniecznie).

10 komentarze:

☞ Agata 📚 Bookstagram pisze...

O, jak ja dawno Nieba nad Berlinem nie widziałam, taki piękny film...

suzarro pisze...

'Jak widzicie, Liritio tęskni za czasami, w których nieco więcej ją ekscytowało.' - oj tam, na pewno jeszcze będą takie chwile.
"Dirty Dancing" już zawsze kojarzyć mi się będzie z "Time of my life".

liritio pisze...

Agata, piękny :) tylko jak na mój gust jednak nieco zbyt poetycko rozgadany. Ale nadal warty zobaczenia.


Suzarro, jak nam wszystkim :) "Time of my life" to już wieczny klasyk.
Natomiast chwile, w których się czymś ekscytuję oczywiście nadal się pojawiają, tylko jakoś z coraz mniejszą częstotliwością.
A Ty nie chcesz filmów w swoim wieku wynaleźć? Skoro już dzisiaj było pięć utworów, które Ci się podobają, bo się podobają :)

suzarro pisze...

@Liritio: a nawet się przekonałam ;)

Mariusz Czernic pisze...

Nieźle, przyznaję że takich filmów się nie spodziewałem ;) Może poza "Dirty Dancing", bo gdzieś pisałaś o tym, że Ci się podobał. Ja oglądałem z Twojej piątki tylko dwa. "The Living Daylights" znajduje się w mojej dziesiątce najlepszych filmów o Bondzie. Daltona bardziej lubię w tej roli niż Rogera Moore'a, lecz jednak Sean Connery jest u mnie na miejscu pierwszym (ale nie mam zamiaru Cię zlinczować :D). Dodam jeszcze, że "Tylko dla twoich oczu" wcale nie odebrałem jako nijaki romansik - to jeden z najlepszych "bondów" z Moore'em według mnie, ograniczono w nim efekty specjalne, skupiając się na fabule i bohaterach.
"Czarownice z Eastwick" - ten film mnie ogromnie zaskoczył, pozytywnie rzecz jasna. Momentami jest totalnie obrzydliwy, a najbardziej przerażająca jest w tym filmie Veronica Cartwright :) Poza tym muzyka Johna Williamsa jest znakomita - mroczna i dynamiczna zarazem.
I chociaż pamiętam tę piosenkę z "Dirty Dancing" to wydaje mi się, że filmu nie widziałem w całości, a może widziałem tylko zajawkę z tą słynną piosenką. Ale za to "Grease" bardzo lubię, tak jak i Ty.

liritio pisze...

Mariusz, ha, jeszcze potrafię człowieka zaskoczyć :)
"Tylko dla twoich oczu" oglądałam jeden raz i bardzo dawno, może bym zrewidowała swoją opinię. Jeszcze zaczęłam się właśnie zastanawiać czy przypadkiem nie mylę ""Tylko dla twoich oczu" ze "Szpiegiem, który mnie kochał"... Taka opcja też jest, czy "Szpieg..." to nijaki romansik? :) z filmów z Moorem to wybieram pierwszy i ostatni, "Żyj i pozwól umrzeć" i "Zabójczy widok". Ale też nie przeczę, że najlepsze filmy o 007 przypadają na czasy Seana Connery i obecnego Bonda, Daniela Craiga.

A "Czarownice..." są momentami obrzydliwe, prawda. Ale cudowne. Coś w tym jest, że rola Cartwright jest przerażająca :) chociaż mnie nadal najbardziej w tym filmie cieszy bardzo wysoki lokaj Fidel.

Judith pisze...

Kochana, Tobie się nie odmawia! :) Dziś mam zakręcony dzień, ale jutro wpis nasmaruję. Chociaż w roku 1990 nie było żadnego z moich ulubionych filmów, ale postaram się coś wynaleźć.

P.S. A ja kocham Dirty Dancing. Zawsze poprawia mi humor.

Anonimowy pisze...

I "Czarownice z Eastwick", i "Dirty Dancing" to dla mnie ogromny sentyment - oglądane w internacie na video, gdy opiekunki poszły spać, w ciemnej klasie szkolnej... Obejrzałam wtedy najwięcej filmów, do kina chodziło się co tydzień - obojętnie, co grali... Ja jeszcze z ogromnym sentymentem wspominam "Milczenie owiec", ale i wiele innych filmów. Pozdrawiam.

liritio pisze...

Beatrix73, w internacie i na video, no no :)) tak naprawdę sytuacja brzmi uroczo. Czy to miało Was demoralizować, że opiekunki musiały spać, czy po prostu cisza nocna obowiązywała? :)
"Milczenie owiec" to świetny film, swego czasu nawet się na tym bałam, chociaż teraz już nie mam pojęcia czego.

A też pamiętam takie miłe czasy, kiedy chodziłam do kina co tydzień, a nawet częściej, obojętnie co grali... Kiedy to było i dlaczego teraz nie mam tyle wolnego czasu!

Anonimowy pisze...

Jak najbardziej cisza nocna, poza tym w dzień serwowano nam tyle zajęć, że ciężko było znaleźć czas na cokolwiek. Może i coś z demoralizacji w tym było, ale prawdę mówiąc filmy raczej do takich nie należały wtedy.
A poza tym nocne przemykanie się z pokoi do szkoły, która była ogromnym starym budynkiem - to chyba było najfajniejsze... ;)
W ogóle z tym chodzeniem do kina to chyba był taki głód, chłonęło się wszystko. Teraz rzadziej trafiam na filmy, które tak mocno do mnie przemawiają, czasu zdecydowanie jest mniej, no i jakoś umyka to, co kiedyś dawało radość.
Pozdrawiam serdecznie.

Prześlij komentarz