wtorek, 2 lipca 2013

"Hands Across the Table", reż. Mitchell Leisen

Idąc za głosem wewnętrznej krytyki Liritio przyznaje się do pewnej niekonsekwencji. Mianowicie, jak na osobę, która uparcie twierdzi, że odczuwa znużenie tym "starym kinem", oglądam owego kina całkiem sporo. Nuży mnie, prawda, też irytuje mnie uparta obyczajowa poprawność tamtych lat i czasem tracę cierpliwość do dawnej maniery aktorów.

Ostatnio świat był wobec Liritio brutalny, napatoczył twór przykry, nudny i paskudny (bez głupiego rymu nie ma prawdziwego wpisu), "Listy do Julii", które przyprawiły mnie o ból zębów i rwanie włosów z głowy. O rany, cóż to jest za beznadziejny, sztampowy i przesłodzony film! Co w obsadzie robią Gael Garcia Bernal i Vanessa Redgrave, naprawdę nie wiem. Chałturzą? "Listy do Julii" starałam się wymazać z pamięci, strząsnąć z siebie niczym pies wodę. Potrzebowałam szybkiej odtrutki.

I teraz tak, powolne tempo to jedno, poprawność drugie, ale bezpudłowa możliwość cieszenia oczu delikatnością prowadzonej fabuły i wdzięcznymi aktorami, to jest zupełnie inne trzecie.
W tym czarno białe komedie nie zawodzą, chociaż charakterystyczny styl kina pierwszej połowy XX wieku nie jest mi bliski tak, jak bliski mi jest klimat chociażby "Czterech wesel i pogrzebu". Natomiast uspokaja mnie natychmiastowo, lubię patrzeć na te powolne, urocze filmy, które w moim rozrachunku są bardzo bliskie bajkom. Stare kino to takie bajki dla Liritio.

Ona planuje wygodną przyszłość, on gra w klasy, czyli romantyzm
"Hands Across the Table" rozpoczyna się od młodej manikiurzystki, Regi, której celem w życiu jest znalezienie bogatego męża.
Właśnie coraz lepiej poznaje swojego nowego klienta, czarującego milionera na wózku inwalidzkim, który traktuje ją jak bliską przyjaciółkę, trochę urzeczony urodą, trochę czupurną bezpośredniością. Nie krzywcie się, Regi nie jest harpią, która z całkowitym wyrachowaniem goni za pieniędzmi. Pana milionera traktuje z sympatią, rzeczywiście z czasem staje się on jej przyjacielem, a uparta Regi nie budzi irytacji czy niechęci, raczej rozbawienie, bo przecież świetnie wiemy jak to się wszystko skończy. Szybko bowiem poznajemy drugą stronę historii, grającego w klasy Teda, inaczej Theodora Drew III. Brzmi dumnie, co nie zmienia faktu, że Ted jest pełnym uroku bankrutem i obibokiem zaręczonym z pewną bogatą panną.

Lirito lubi minimalizm w treści, a małe mieszkanko Regi, w którym Ted bąbluje przez kilka dni (które rzekomo spędza na Bermudach, ale przez pijany wieczór spóźnia się na statek) idealnie odpowiada równie mało skomplikowanej historii. Kwestie są dwie, jedną jest podobieństwo, drugą jest upór w planie poślubiania pieniędzy. A Ted i Regi to dwie strony tej samej monety: nie do końca poważni, nie od końca głupawi, niby lekkoduszni, ale z oczami utkwionymi w pewnym horyzoncie ze złotą górą małżeństwa dla pieniędzy. Dogadują się więc nieco zbyt dobrze, żeby nie wynikły z tego kłopoty.

Narzeczona Teda otrzymuje telefon z wczasów ukochanego, scena, w której Lombard udaje telefonistkę jest jedną z wielu całkiem czarujących żartów tego filmu. Od grania w klasy czy przeganiania niechcianych absztyfikantów, po lampę z solarium (jak Bermudy, to opalenizna przecież) i rzucanie monetą, czy Ted szuka pracy, czy idą jeść gulasz. Lirito lubi i drobnostki, skromne cuda i codzienność przenoszoną na ekran. Jak pisałam tutaj, brak luksusowych statków i diamentów, mnie w to graj, Regie i Ted mają swój dach, uciułaną kolację i randkę spędzaną na leczeniu czkawki.

Romans. Tak, romans oczywiście jest. Taki przyczajony, skoro oboje trzymają się planu... Niezliczone papierosy wypalone w ciemnym oknie, pytania zadawane pół żartem, pół serio, krótkotrwałe, radosne dzielenie mieszkania i niezliczone wątpliwości co do ciągu dalszego.

Czyli wyśmienicie zagrana prosta historia, bardzo skromny film, o tym pamiętajcie. Carole Lombard widziałam na ekranie już wcześniej, ale Fred MacMurray nawinął mi się po raz pierwszy i jestem trochę zakochana. Głownie przez błyskotliwość dialogu, a dialogi są rzeczywiście cudne. "Hands Across the Table" to film gadany, całość tworzy chemia między Lombard i MacMurrayem, ta dwójka ładnie iskrzy na ekranie, są wdzięczni i radośni, pasują razem. Duet pierwszej klasy plus dobry scenariusz i mnie więcej nie potrzeba.

2 komentarze:

Mariusz Czernic pisze...

Freda MacMurraya najbardziej kojarzę z filmu "Podwójne ubezpieczenie". Podobno zagrał tu nietypową rolę, gdyż bardziej znany jest z ról w komediach i romansach, a we wspomnianym filmie Wildera wcielił się w postać delikwenta planującego morderstwo. Z tego co się zorientowałem to Lombard i MacMurray wystąpili wspólnie w czterech filmach - pewnie dlatego, że producenci tak jak i Ty zauważyli chemię między nimi ;)

liritio pisze...

Też tak gdzieś czytałam, że raczej komediowy aktor, ale sam podobno twierdził, że najlepiej mu idzie w rolach nieprzyjemnych typów. Poza Lombard, doczytałam się, że chyba w ośmiu filmach zagrał z Claudette Colbert. Też na pewno z Barbarą Stanwyck grał w kilku filmach, też właśnie w "Podwójnym ubezpieczeniu". A chętnie bym to obejrzała, MacMurraya szczerze polubiłam, a filmy noir to mój klimat.

Prześlij komentarz