wtorek, 1 października 2013

Zwycięzca został jeden, tzn. wróciły seriale.

Dwa okna na ulicę, w jednym zupełnie brązowe drzewo szybko pozbywające się liści, w drugim nadal prawie zielone, czupurne listki nie poddają się obezwładniająco zimnej jesieni. Wybieram to drugie.
Tyle zagajenia.

Przede wszystkim jesień, a jesień oznacza seriale. I Liritio wraca do korzeni, zakosami, ale wraca, bowiem kiedyś (prawie) w ogóle nie oglądałam seriali, i dzisiaj - po kilku latach zanurzania się coraz głębiej w rzadko uzasadnione hity i znacznie częstszą sieczkę - wychodzę z serialowego nawyku z kilkoma nokautami i kilkoma przyjemnostkami, ale bez wcześniejszego przeciążenia.

Najgorsze są zawody, a serialowe bywają częste. Co sezon nowa próba, z której ciężko wyjść obronną ręką, jest to zmęczenie zarówno moje, jak i materiału. Nadal odpadają proceduralne serie w stylu "Mentalisty", "White Collar" i "Castle", z sentymentu starałam się do nich wrócić po przerwie, ale nic z tego. Poniekąd wdaje się znudzenie niezmiennie dalekim finałem, przykładowo: przypadek Mentalisty, w którym temat Red Johna został wykorzystany w możliwie najgorszy sposób, bo ani to motyw przewodni, ani nie dająca spać intryga spajająca początek z końcem.


Moje małe guilty pleasure, "Covert Affairs", miało dobrą połowę sezonu trzeciego i mocny zwrot w jej końcu. Niestety, wszystko, co tak ładnie zbudowano i napinano w połowie pierwszej, w drugiej zostało zamiecione pod dywan (głównie w absurdalnie pominiętej części emocjonalnej, pomówmy o podkopywaniu wiarygodności głównych charakterów), równią pochyłą rozpoczynając sezon czwarty, w którym intryga polityczna wołała o pomstę do nieba. Dajcie spokój, to nie Simsy!
Szkoda mi tego marnego końca sezonu czwartego, pewnie napocznę piąty, ale mam obawy co do naszego happy endu. O "Covert Affairs" mogłabym napisać mały elaborat, jako że mocne i słabe strony tego serialu są tak silnie ze sobą splecione, że nie sposób podać jedno dobre remedium na poprawę poziomu kolejnych sezonów. Poza jednym pewniakiem: przywrócić postać graną przez Odeda Fehra, jego rola to świetny początek wszelkich konfliktów i wzruszeń. 

Zachwalane przeze mnie tutaj "Body of Proof" zupełnie straciło urok po zlikwidowaniu jednego z głównych charakterów, płaczę nad beznadziejnym czwartym sezonem "Cougar Town", nad skasowaniem "Happy Endings", ogółem: nie mam co oglądać. To niewątpliwie jest kolejny z powodów mojego wycofania z serialowej manii.

Są jednak i pozytywne odczucia. Niektóre zaskakujące, niektóre trwałe o początku, niektóre przebrzmiałe. Ach, wieść gminna niesie, że apogeum geniuszu BBC, czyli Sherlock, w końcu powróci. Ale wiecie jak jest... Nie uwierzę dopóki nie zobaczę.


Jakiś czas temu obejrzałam rewelacyjne "Broadchurch", nie dość że atmosfera ponurej sprawy w nadmorskiej miejscowości idealnie uzupełniała sprawnie napisany scenariusz,  jest to również przepięknie nakręcony serial. Przepięknie, a bez tanich sztuczek.
Na wielu blogach widziałam pochwalne piewy, również na różnych portalach "Boardchurch" zbiera bardzo pozytywne opinie, a nic nie dzieje się bez przyczyny.
Sezon drugi kiedyś ma być, chyba nieprędko, chociaż nie sprawdzałam. W każdym razie, oglądałabym kolejne odcinki z ponurym, zgryźliwym DI Hardym (David Tennant) i wcześniej nieznaną, ale tak genialną Olivią Coleman w roli DS Miller.
Dla mnie "Broadchurch" nie jest triumfem zręcznej intrygi, która zaskakuje nas non stop, o nie, rozwiązanie sprawy z pierwszego sezonu w pewnym momencie staje się dość oczywiste (chociaż może to zależy od sposobu przetwarzania kryminalnych intryg, Liritio niestety szybko poznaje się na mordercach, czy to w serialach, czy to w książkach, nie jest to przechwałka, raczej ubolewanie). Ale sposób, w jaki napisano i nakręcono osiem odcinków "Broadchurch"... Czapki z głów.

Czyli co pozostało? Niewiele, bardzo niewiele.
Liritio wierna jest jednemu tytułowi, o dziwo (i nieco przecząc sobie) serial jest proceduralny, ale solidny i wdzięczny. A przy tym nieco inny.


Tak, do mety dobiega jedynie "Person of Interest", które w zeszłym tygodniu rozpoczęło swój trzeci sezon, a dwa poprzednie przebiegały intrygująco i, o dziwo, bez pudła.

Poza tym, że "Person of Interest" oczywiście miewa lepsze i gorsze odcinki, a przy tym można wyrazić liczne wątpliwości co do zupełnego prawdopodobieństwa akcji, Lirito dostrzega bardzo silne pozytywy, które w sumie sprowadzają się do jednego mianownika: odwagi we wprowadzaniu nowego przy jednoczesnym rozwijaniu starego. W "Person of Interest" mocno docenia się zdecydowanie w sprawnym finalizowaniu licznych wątków oplatających główną nitkę fabuły, która powoli staje się coraz bardziej skomplikowana. Ale o Person of Interest Liritio oddzielnie napisze więcej, akurat ten serial jest wart owego "więcej".

A na marginesie charakterów, z pewnym zaskoczeniem dostrzegłam, że gdy rozważamy pisanie kobiecych postaci, "Person of Interest" jest pięknym i rzadkim przykładem traktowania płci żeńskiej jak pełnowymiarowych, równych mężczyznom postaci. Innym takim serialem obecnie wydaje mi się jedynie "Hannibal" Fullera. Wcześniej mogłabym jeszcze dorzucić do tego "Układy", ale ten genialny serial prawniczy niestety się skończył, jeszcze dawno skasowane cudo Sorkina "Studio 60 on the Sunset Strip". Nieznanego nie biorę pod uwagę, więc z chęcią dowiem się, że są liczniejsze przykłady.

Patrząc w niedaleką przyszłość, widzę dwa znaki zapytania. Nowy serial, "Masters of Sex", przyciąga obsadą, bardzo lubię Lizzy Caplan, a wszyscy wiemy, że Martin Sheen jest super.
I w końcu muszę zobaczyć hicior Finchera, a więc "House of Cards".
Brak mi dobrej komedii.

PS. Liritio od niechcenia rzuca okiem na "Homeland", ale finał drugiego sezonu mnie zniesmaczył i przyznaję się, że dla mnie tylko Damian Lewis, Morgan Saylor i Rupert Friend mają w tym serialu sens. Ale nie da się ukryć, "Homeland" wciąga, nawet jeśli potem właściwie nie wiemy dlaczego.

5 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nie nadążam za serialami, nie kręcą mnie.Zupełnie nie rozumiem tego fenomenu.

suzarro pisze...

"Ach, wieść gminna niesie, że apogeum geniuszu BBC, czyli Sherlock, w końcu powróci. Ale wiecie jak jest... Nie uwierzę dopóki nie zobaczę."-witam w klubie ;)

Ja "Homeland", oglądałam ciurkiem, więc mi 2 sezon raczej nie wadził. Co do seriali, to sama stoję w tzw. mentalnym rozkroku: zaczęłam "Sleepy Hollow", ale nie chce mi się brać za następny odcinek, a takie "The bridge" (które oglądałam ze wzgl.na Diane Kruger) też mi szybko obrzydło.

Może zabiorę się za "Broadchurch"...

liritio pisze...

Suzarro, próbuj, aczkolwiek "Broadchurch" jest mocno kontemplacyjne, zalezy jak Ci nastrój podejdzie.
Ja zawsze i niezmieniane zachwalam i polecam Person of Interest, dwa sezony cacko, muszę w końcu więcej na temat stworzyć, bo umyka.
"Homeland" trzeci sezon chyba sobie właśnie na oglądanie ciurkiem ustawię, jak pierwszy sezon obejrzałam ciągiem, było ok. Drugi raz na tydzień już mniej ok. Ale pierwszy sezon "Homeland" był samograjem, poza tym mam słabość do Lewisa po "Life" (nadal płaczę, że w drugim sezonie tak się poplątali i skasowali).

liritio pisze...

Annyblog, wiesz, gdyby tak rzeczywiście zacząć dyskusję, pierwszym pytaniem byłoby, w jakim sensie nie nadążasz? Skoro nie kręcą, bywa, forma nie musi odpowiadać. Co nie zmienia faktu, że są seriale i seriale, poza tym świetne (znaczy, ja znam głównie angielskie) miniseriale, szkoda za jednym zamachem całość gatunku przekreślać. Są tasiemce i telenowele, wg mnie nuda, inni lubią. Są procedurale, które kiedyś oglądałam, teraz już nie (poza jednym), forma przestała mi odpowiadać. Są sitcomy głównie na poprawę humoru, są thrillery (często najlepsze), są historyczne HBO i BBC, są mini kryminały angielskiej telewizji, jest niezrównany Doctor Who, którego może trochę szkoda nigdy nawet nie liznąć... Dużo tego, różnorodnie, skoro nie rozumiesz to nie namawiam, ale kilku może szkoda. Z drugiej strony, każdemu wedle potrzeb, a seriale niewątpliwie zjadają czas, który pewnie można przeznaczać na inne zainteresowania.

blog graotron.com.pl pisze...

Person of Interest jest chyba najbardziej wciągającym z tych przez Ciebie wymienionych :)

Prześlij komentarz