niedziela, 25 stycznia 2015

"Popularity is the slutty little cousin of prestige", a do Oscarów mniej niż miesiąc.

Nominacje oscarowe niezmiennie są taką rapsodią o ścieraniu się moich zauroczeń z amerykańskim przemysłem filmowym. Zwykle marudzę i nie pochwalam finalnych wyborów Akademii, ale też (jak my wszyscy) znam jej "gust" na wylot. I może w tym problem, że gdyby tylko chcieli nas choć raz zaskoczyć...


"Boyhood" zgarnia nagrody na prawo i lewo, rozumiem, że docenia się koncept i zamysł filmu kręconego naście lat (o ile się nie mylę) - samego filmu nie widziałam i prawdę mówiąc, w góle mi się nie spieszy.
Linklater za owe "Boyhood" też jest nominowany i akurat tutaj chyba nie mamy wątpliwości, że Oscar będzie jego...

Liritio by chętnie wszystkie nagrody wepchnęła Iñárritu, jako że jeszcze nigdy nie spudłował, ale niezmienna jest wola Akademii w olewaniu moich ulubionych filmów roku.

Aczkolwiek Linklatera im może wybaczę... Za kameralną trylogię z Julie Deply i Ethanem Hawkiem. Niemniej, Iñárritu zasługuje na zupełnie oddzielny wpis, ale z braku takowego (póki co, można mieć nadzieje na przyszłość - płonne, oczywiście), kilka haseł a propos. Przede wszystkim, Gustavo Santaolalla robił muzykę do większości jego filmów - trzy to już "większość" w przypadku Iñárritu - a to nigdy nie jest zły znak. I Liritio bardzo, bardzo docenia jego filmy, a najbardziej "21 gram". A "Birdman" jest bez wątpienia jednym z najlepszych filmów roku.

Tak, tak, wiem, że nie ma nominacji...


Chociaż właściwie Liritio zwykle nie bywa zwolenniczką oddawania Oscarów "początkującym", kiedy Gary Oldman nadal Oscara nie posiada (niech on w końcu dostanie tę głupią nagrodę! może Daniel Day-Lewis oddałby jednego ze swoich?), z tegorocznego peletonu reżyserów i tak wybieram Iñárritu. Skoro Jennifer Lawrence mogła dostać Oscara...
A tak, zdaję sobię sprawę, że Oldman nie jest w tym roku nominowany. Ani Malkovich. Ani Depp... Chociaż ten ostatni robi zatrważające rzeczy, odkąd opuścił plan "Pubilc Enemies" (ale akurat "Mortdecai" nie jest w połowie tak zły, jak wieść niesie... Albo ja mam naprawdę zły gust).

Wes Anderson jest ciekawostką, "Grand Budapest Hotel" i Liritio winszuje. Może nie jest moim faworytem, jeśli chodzi o Wesa Andersona, ale tak naprawdę ciężko na dłuższą metę tych faworytów wyłonić (nieprawda! "Royal Tenenbaums", ktokolwiek czyta cokolwiek z wypocin Liritio, zgaduje chyba w pierwszym podejściu). Ale Anderson to inna historia, zupełnie nie-oscarowa, którą może w końcu, pewnego dnia blogowo napocznę. Wes Anderson należy do gromady, która akurat z nagrodami Amerykańskiej Akademii nie kojarzy mi się ani, ani...

Pomijając urodę, Amazing Amy na prezydenta...
Julianne Moor - niech jej będzie, ale to nuda. Wybór Felicity Jones bym wyśmiała, jednak poza nią... W sumie każdej z trzech pozostałych pań bym statuetki wręczała, Cotillard za zasługi, Witherspoon z rozbawieniem, a Rosamund Pike zapewne najszybciej - nic nie poradzę, jeśli chodzi o aktorki, moją odwieczną miłością pozostanie zawsze Lauren Bacall, niemniej, miłostki się zdarzają i Rosamund Pike jest od dawna jedną z nich.

Co mnie cieszy w tym roku najbardziej? Brak "Big Eyes" (no dobra, brak "Interstellar" również) wśród nominowanych, a po Złotych Globach miałam obawy, bo chociaż Amy Adams za "The Master" i "The Fighter" zasługuje na nagrody, "Big Eyes" jest pomyłką.

Chcecie zobaczyć naprawdę zły film? Tim Burton przedstawia!
Nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszłam z kina równie wkurzona. Na reżysera, na beznadziejny scenariusz, na casting, na efekty castingu... Tyle dobrego, że przynajmniej Danny Elfman od lat, niezmiennie, tłucze Burtonowi muzykę na poziomie. Bo poza muzyką jest dramat, przede wszystkim scenariusz jest koszmarny, koncept się rozmywa, ciągłości brak, sensu też, a Burton zrobił ze swojej bohaterki miauczącą, bezwolną kozę. No bidulka.

Nie, nie i jeszcze raz nie. Wróć lepiej do Deppa, będzie może słabo, ale stabilnie.
Amy Adams może potrzebuje dobrej ręki reżysera, żeby pokazać, co potrafi, tutaj jej się nie udało. Postać Margaret Keane nie ma początku ani końca, jedyne co stanowi mocniejszy punkt to jej rozmowa kwalifikacyjna w fabryce mebli i świadkwie Jehowy na Hawajach. Poza tym z ekranu spoziera na nas wycofana, kwiląca bryndza. I to jest w bardzo dużej mierze wina scenariusza, który od sasa do lasa zaczyna wątki, a żadnego nie kończy. Przede wszystkim, brakowało dobitnego pokazania, że Keane terroryzował ją psychicznie - czy tak było naprawdę, nie wiem, ale taki miał być wydźwięk filmu - sceny, w których on krzyczy to mało, wybaczcie, związki tak się toczą, że czasem się krzyczy.
Tutaj zabrakło budowania relacji, tylko hop, hop, po łebkach, od poznania do ślubu, od wystawy w klubie do opętania sławą i pieniędzmi. A po drodze mnóstwo niezwiązanych ze sobą scen, w których Waltz miał być czarującym tyranem, a Adams zniewoloną artystką.

Właśnie, Christoph Waltz... W żadnym świecie ten facet, ze swoją manierą, trochę strasznym uśmiechem i specyficznym sposobem mówienia nie jest bon vivantem uwodzącym ludzi charyzmą, która przysłania im beztalencie. I o ile Waltz wyjątkowo pasuje do groteskowych filmów Burtona, nie tym razem. Waltz jest absurdalny, przerażający, śmieszny... Nie jest czarujący.
Oto pół wpisu dotyczy tego, czego na Oscarach nie ma... Nikt nie mówił, że Liritio nie jest przewrotna. 

Gwoli podsumowania? Wątek głowny przebił się bez wątpienia, Liritio pozabierałaby wszystkie nagrody i obdarowała Iñárritu (w tym jedną powinien dostać Keaton, jeśli wygra kto inny, ręce Liritio miną się z kolanami). Oraz, oczywiście, oddała statuetkę za muzykę Desplat'owi. Ale tego ostatniego chyba już nawet nie muszę dodawać. To jest straszne, w tym roku ma dwie nominacje. DWIE! Dajcie mu tego Oscara, wiecie, że chcecie...
(Reznor i Atticus mogą poczekać w kolejce, zrobią jeszcze ze dwie ścierzki dźwiękowe dla Finchera i się zastanowię).

A jeśli chodzi o "Idę", Liritio trzyma kciuki za "Mandarynki" i "Dzikie historie".
I chciałabym jeszcze zobaczyć "Foxcatchera".

Jedyny właściwy wybór.
PS. Jak wyłączyć odwołania w tekście do jakichś dziwacznych reklam? Liritio chce się tego pozbyć równie mocno, co Johnny Bravo kocha placki (bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo...).