środa, 23 grudnia 2015

Trójka po raz pierwszy, czyli małe jest piękne (i zupełnie niemałe)

Liritio z nową energią podjęła pisanie bloga, co nie znaczy wcale, że częściej klika w magiczną ikonę "Opublikuj". Stąd też, ocalamy od zapomnienia, usprawniamy proces i zaczynamy przedświąteczną trójkę (świątecznie niezwiązaną).
Czy poza poniższy wybryk owa trójka cyklem wychynie... Któż wie?

Zawsze zastanawiają mnie "małe" filmy z wielką obsadą, o których wieść rzadko kiedy dociera do naszego polskiego grajdołka (a nawet jeśli, tyłem i na około).
Łatwo spotkać się z taką magią w kinie australijskim, kiedy wielkie gwiazdy (czując zew ziemi rodzinnej?) grają małe role w różnorakich filmach, o których świat mało słyszy. 
Jednak to wtręt, chociaż przywołałam Australię, akurat dzisiaj Liritio będzie pisała o kinie amerykańskim.

Jakbyście się krzywili na stwierdzenie "małe" filmy, nie krzywcie się. Właśnie takie są często moimi ulubionymi. Skromne w narracji, zgrabne w wątkach, zagrane przez trzy osoby na krzyż.
Perłą w koronie niezmiennie jest "Dróżnik", o którym Liritio niezmiennie nie pisze.
A nazywać film napisany przez Denisa Lehane'a "małym" to jednak lekkie faux pas, więc wiadomo, że ogólny wydźwięk się liczy, a literalnie (mam nadzieję) nikt tego nie traktuje.


God's Pocket, reż. John Slattery
Jakbyście mnie kiedyś zapytali o najbardziej depresyjny film, jaki widziałam, nie miałabym pojęcia. Ale "God's Pocket" może mogłoby pretendować do miana zwycięzcy w kategorii "depresja murowana", gyby nie to, że jest na to zbyt dobrym filmem. Chociaż rzeczywiście, jeśli by całość opowiedzieć, można się pociąć, zieje beznadzieją, nieudacznictwem i klaustrofobią lokalną.

Weźmy taką Christinę Hendricks, w "God's Pocket" gra kobietę oszałamiająco piękną i nieco odpychającą, charakter pogubiony i smutny. Też prawda, że cóż się dziwić. Jej syn, jakkolwiek dennym jestestwem by nie był, ginie w tajemniczych okolicznościach i grana przez Hendricks matka zostaje z jakimś kitem wciskanym przez niechętnych świadków.

Oczywiste jest, że trio Seymour-Hoffman, Jenkins i Turturro jest genialne (wiadomo, w czym genialni nie byli?). Ale "God's Pocket" to jeden z tych filmów, w których mrowie a mrowie smaczków można wymieniać długo...
Że Eddie Marsan to bezduszny grabarz i punkt kulminacyjny tragikomedii. Że ponura narracja zapijaczonego Jenkinsa trafia w punkt. Że biegnący za ciężarówką Hoffman to klaśnięcie się w czoło, ale i idealne dopięcie bezsensowności wszystkiego, co Slattery nam pokazuje. A Caleb Landy Jones zagrał postać tak odrażającą i rzeczywistą, że czapki z głów, rola krótka a świetna.

I niech mnie gęś kopnie, jeśli "God's Pocket" nie jest najbardziej kinematograficznie dopracowanym filmem, jaki w tym roku widziałam. Wdzięczne cukiereczki Wesa Andersona to jedno, a brzydotę też trzeba umieć przedstawić. Oczy bolą i mózg sztywnieje nad klimatem tego filmu, bardzo dobrze i pięknie nakręconego, o bardzo pospolicie brzydkim God's Pocket.

Results, reż. Andrew Bujalski
Zmiana nastroju (na weselszy) i krótka historia o tym, że Liritio chyba wierzy żółtym plakatom. "Results" było jeszcze kompletnie anonimowe, kiedy twardo postanowiłam film zobaczyć. Można to nazywać syndromem "Little Miss Sunshine" (kiedy to było...) albo magnetyczną siłą Guya Pearce'a w obsadzie. Wedle uznania.

"Results" Bujalskiego są raczej początkiem jego twórczości i ładnie rokują na przyszłość. Chociaż nie da się nie zauważyć, że film dialogiem stoi, ale to pewnie kwestia ograniczonego budżetu. Z drugiej strony, kiedy w obsadzie ma się Pearce'a, po co komu dobre plenery.

"Results" to film uroczy, śmieszny i (co Lirtiio lubi) spójny. Ach, i jest wielki pies, samotny i ekscentyczny milioner (wcale nie  w tym charyzmatycznym wydaniu), Giovanni Ribisi w roli nietrafionego prawnika (Ribisi to zawsze zaleta), a Colbie Smulders zaczyna pojawiać się poza krainą Marvela, co mnie cieszy. Liritio czuje do aktorki sympatię i chętnie ją ogląda, niezależnie od roli, również jako neurotyczną trenerkę z siłowni. 

Co wskazuje, że niskobudżetowy film o życiu i tych sprawach jest dobry? Ma sens (to przy odrobinie szczęścia), nie robi wrażenia sztucznego i powoduje, że zapominamy o tym nieszczęsnym budżecie.

Kevin Corrigan jako dziwny pan z pieniędzmi jest cudowny. Nieprzystosowany społecznie (nie w ten czarujący sposób, w ten drugi sposób), niezręczny, namolny. I Pearce jako nastawiony na cele Trevor.
Nie wiem, może "Results" bawiły mnie aż tak, bo są bliskie prawdy. Ludzie są pokręceni, ale nie tak uroczo jak chce nam wmawiać Hollywood. A za życiem ciężko nadążyć, nawet kiedy nie oferuje spektakularnych zwrotów i zbiegów okoliczności, tylko płynie z dnia na dzień.

A może po prostu "Results" ma dobre dialogi, może to na początek wystarczy. I postaci na tyle ciekawie rozpisane i zagrane, że wyobrażam sobie oddzielny film z każdą z nich - częściowo dlatego, że "Results" w swojej kameralności nie wnika specjalnie w szczegóły. Ale również dlatego, że to jest naprawdę dobrze napisany scenariusz.

The Drop, reż. Michaël R. Roskam
Że na koniec zostawiłam najlepsze, nie nowość. I zacznę od tego, że Denis Lehane nie popełnia błędów, więc jego nazwisko działa na mnie jak magnes. 
"The Drop" przenosi na ekran napisany przez Lehane'a scenariusz jego własnego opowiadania, więc uznajemy, że wiedział, co robi.
O Roskamie nie wiem zbyt wiele, tyle że jest Belgiem i jego (póki co) główną gwiazdą jest Matthias Schoenaerts (chociaż w "The Drop" drugoplanowo). Dobry aktor, ostatnio w "Far from the Madding Crowd", a z lepszych filmów wymieniłabym "Rust and Bone", poprzedni film Roskama, "Głowa byka" czy nadchodzące "The Danish Girl".

Jeśli oglądaliście zaskakująco słabe "Child 44", może zauważyliście, że Tom Hardy i Noomi Rapace mają dobrą chemię ekranową. W "The Drop" poznają się nad szczeniaczkiem, więc ciężko o lepszy start.

Lehane nie pisze optymistycznych historii, ale też nie uderza w depresyjne tony, a takie filmy przemawiają do Liritio, szczególnie zagrane równie dobrze co "The Drop".
Film czwórki aktorów, Hardy jako małomówny Bob (jestem zakochana) prowadzi szemrany bar z wujkiem Marvem, którego wielostronny charakter Gandolfini gra wyśmienicie. Nie wiadomo, bać się go, żałować, lubić, a jednak nie... Stonowana i skomplikowana rola nie aż tak wielu scen, to już trzeba potrafić, a Gandolfini niewątpliwie potrafił.

W związku z psiakiem Bob poznaje Nadię (Rapace), której były chłopak nie tylko jest nieco nie ten-tego (swoją drogą, Schoenaerts to jeden z tych aktorów, którzy są niczym kameleon), ale na dodatek łączy go z Bobem pewna niemiła sprawa sprzed lat. A w tle plącze się piąte koło u wozu, detektyw Torres, też niezłe ziółko.

Liritio uwielbia złożoność Lehane'a, nawet taką zwięzłą. I charakterystyczny klimat wszystkich jego historii (chyba tylko "Wyspa skazańców" zbacza ze znanego toru), swojsko nieładnego miasta, ponurych interesów, blokowiska i betonu, zaszłości sprzed lat i postaci niczym bezpańskie psy. A "The Drop" wymieniałabym jako jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w tym roku.

1 komentarze:

tamaryszek pisze...

Liritio,
poświątecznie, noworocznie pozdrawiam. I cieszę się z Twojej werwy pisania. Może notek niedużo, ale jak już, to od razu trzy celne strzały. Jestem trafiona. I trochę Ci zazdroszczę, że te filmy znasz. Ja się trzymam repertuaru polskich kin (+ festiwale). Nie słyszałam wcześniej ani mru mru. A teraz aż podskakuję, żeby zobaczyć. Ino jak?

No, jednak zaczęłabym od Hoffmana, bo tęsknię. Nawet jeśli z deprechą (na szczęście w tragifarsie). Potem ten trzeci, The Drop. Tu mi się Lehanne podoba, ale głównie to, co piszesz, że fajnie rozpisane role.

Co do żółtego plakatu, to nie mój wabik. Ale komu by żółć przeszkadzała, skoro to mały dobry film.
Nic konkretnego nie mogę dodać, bo jak wyznałam: liczę, że kiedyś obejrzę. Pa

Prześlij komentarz