
Poniedziałki w kinie Luna są świetną okazją na zobaczenie filmów, których premiery już dawno przebrzmiały, a które często nie należą do najłatwiej dostępnych.
Tak też śledzę dość uważnie ten poniedziałkowy repertuar, chociaż rzadko czas wolny zgrywa się z czymś interesującym, co naprawdę chcę zobaczyć. Ale kiedy w tym tygodniu zauważyłam, że poleci "Człowiek, który płakał" - jeden z tych filmów, które zawsze miałam zamiar zobaczyć i nigdy tego nie zrealizowałam - pomaszerowałam do kina jak po sznurku.
Dla "Człowieka, który płakał" zrobię wyjątek i nie będę się rozpływała nad rolą Johnny'ego Deppa - po prawdzie, nie ma się nad czym rozpływać, akurat w tym filmie Depp (podobnie jak w "Don Juan de Marco") pełni rolę raczej dekoracyjną. Chociaż jest dekoracją pełną talentu, jego Cesar jest kompilacją wszystkich znanych mi na pamięć min Deppa, a kiedy rola opiera się w głównej mierze na galopowaniu na białym koniu (pomówmy o przesadzie...) z rozchełstaną koszulą, ciężko z poważną miną pisać o powalającym aktorsko przedstawieniu. Bo że wizualnie jest powalający, oczywiste.
Fabuła opiera się na mocno uproszczonych założeniach, ale "Człowiek, który płakał" daje radę złapać za serce, mimo niektórych scen wzbudzających dość pobłażliwy uśmiech. Chociaż nie jestem pewna, czy akurat mnie złapał tymi wątkami, którymi powinien.

Część dotycząca Fegele/Suzie, Żydówki oddzielonej od rodziny podczas ucieczki z Rosji w 1927 roku, wychowywanej w Anglii, której celem jest odnalezienie ojca (którego zdjęcie oczywiście jest jej najcenniejszym skarbem), średnio mnie wciągnęła. Może to kwestia Christiny Ricci, która nie przekonała mnie ani do swojego śpiewu, ani do swojej postaci. Suzie, uparcie alternatywna w świecie francuskiego kabaretu, była bardziej irytująca, niż intrygująca. Ale co tam, oba na "i", a ja może czepiam się na siłę, ponieważ twarz dziecka Christiny Ricci zakłócała mi odbiór jej roli. No dobrze, przyznam, że ani Ricci, ani Depp nie mogli się zbytnio popisać w swoich rolach, skoro jedno musiało w kółko przytulać się do konia, a drugie głównie patrzyło w przestrzeń z wyrazem znudzenia, czasem zamienianego w gniewną dezaprobatę.
Jedynie romans Suzie z Cesarem budził milsze uczucia, ale to bardziej dlatego, że między Deppem a Ricci wyczuwa się wzajemną sympatię, niż żeby ich historia rodziła większe wzruszenia. Ale marudzę...

Doszłam jednak do drugiej pary, Loli i Dantego, (boscy Cate Blanchett i John Turturro). Depp i Ricci przy nich bledli, nie ten rozmach, nie ten styl. Stawali się mdli (aczkolwiek winiłabym raczej scenariusz, niż ich samych), kiedy małą Żydówkę i cygańskiego... w sumie nie wiem co, ujeżdżacza koni(?) zestawiono z rosyjską tancerką i włoskim śpiewakiem operowym.
Suzie poznała bowiem Lolę w kabarecie i tak zaczęła się warta uwagi część filmu. Tak Lola, jak i Dante to postaci w sumie tragiczne. Złapana w pułapkę pogoni za lepszym życiem za wszelką cenę uciekinierka z Rosji i włoski artysta, narcyz i bufon, który błagał Boga, by Niemcy zajęli Paryż, aby on mógł śpiewać dalej, mimo swojej włoskiej narodowości. Zdecydowanie, dla tej dwójki warto obejrzeć cały film, wytrzymać ckliwe łzy Suzie, bezsensowne Cesara i doczekać świetnych scen Dantego i Loli, która chyba jako jedyna w tym filmie nie płacze prawie ani razu.

Byłam aż zdziwiona, jak mocno poruszyła mnie Lola. Jej wieczny uśmiech, jak maska, za którym chowała wszystkie uczucia. Uśmiech sztuczny i karykaturalny. I to powtórzone kilka razy zdanie
"One should never look back. One should never regret. Never.", jej główna zasada, żeby zawsze patrzeć w przyszłość.
Oglądałam sceny z jej udziałem i czułam, że rośnie we mnie rozpaczliwa prośba, żebym nie skończyła jak ona.
Ciężko stwierdzić, czy Dante był tylko jej drogą do pieniędzy, czy naprawdę kochała włoskiego śpiewaka. Ja obstawiam to drugie, ale może dochodzą do głosu skrawki mojej romantycznej natury, kiedy piszę, że według mnie ten słaby i w sumie pożałowania godny Dante, zamknięty w pułapce uzależnienia od własnego głosu, wzbudził w niej większe uczucia.
"Człowiek, który płakał" byłby świetnym filmem, gdyby to Suzie była tłem dla Loli, nie odwrotnie. Paryska opera, dramat zbliżającej się wojny, nieładny romans i jego nieładny koniec. Sally Potter mogła darować sobie zagłębianie się w temat tożsamości narodowej, szczególnie że z filmu wyraźnie wynika, że o Rosjanach, Cyganach i Żydach na początku XX wieku nie ma wielkiego pojęcia.
Ale powiedzmy, że część z Lolą i Dantem (naprawdę, duet Blanchett i Turturro, rewelacja), klimat opery, przepiękna muzyka Osvalda Golijova (zrobił równie świetną robotę do "Młodości stulatka" Coppoli, a teraz wchodzi do kin "Tetro" z jego muzyką) wynagradzają niektóre tanie chwyty, bezbarwną Ricci i biednego Deppa, który dostał białego konia i miał się z nim grzecznie bawić.
A na koniec i tak wszyscy płaczą.
I już ostatni akapit, opera. Muszę słuchać, nie cierpię oglądać. Nigdy nie byłam w stanie wysiedzieć w operze, chociaż tej muzyki słucham często.
Chociażby "Tosca" jest oklepana, ale nie zmienia to jej piękna. Kochajcie operę, warto.
E lucevan le stelle, Placido Domingo.
Puccini, "Tosca".
I trzy moje "ukochania" opery, których słucham do zdarcia i ciągle mogę więcej.
Una furtiva lagrima, również Placido Domingo.
Donizetti, "Napój miłosny".
I drugie,
Pourquoi me reveiller?, Marcelo Alvarez.
Z nieznanej mi bliżej opery "Manon" Masseneta.
Na koniec najpiękniejsze.
Odissea. Ten sam Marcelo Alvarez i Salvatore Licitra.
Ja prawię przy tym wstaję, naprawdę, ciężko usiedzieć.