sobota, 11 lipca 2009

Jose Carlos Somoza, czyli jeszcze nie wiem o co chodzi, ale i tak jestem już zaintrygowana.

Wstyd się przyznać, że przy tej masie hiszpańskich książek, które czytałam (nie chodzi o to, żeby się chwalić, tylko zobrazować sytuację), Somozę omijałam dotychczas szerokim łukiem. Dlaczego? Nie mam pojęcia, taką miałam najwyraźniej fanaberię niewiadomego pochodzenia.
Kiedy jednak pewnego dnia w bibliotece przetarłam oczy i z niedowierzaniem stwierdziłam, że powoli zostaje mi na półce jedynie Somoza, uznałam, że koniec z tym i bierzemy co się nawinie.

Nawinęła się „Szkatułka z kości słoniowej”, która, chociaż podeszłam do niej jak do jeża, zrobiła na mnie ogólnie dobre wrażenie. Historia jest niby prosta – ot, prywatny detektyw, a właściwie płatny morderca na emeryturze, dostaje zlecenie odnalezienia córki jednego ze swoich pracodawców. W nadmorskim miasteczku, gdzie widziano ją ostatni raz, przyłącza się do niego nauczycielka owej córki i tak sobie we dwójkę panny szukają.
Niesamowita jest ilość komplikacji, splecionych ciaśniutko elementów tej książki. Najwyraźniej charakterystyczne jest dla tego pisarza poplątanie z pomieszaniem, wcale nie wątków, ale ilości mniejszych historii, emocji, wspomnień, odniesień itd., itp. Niby niezbyt długa i niezbyt skomplikowana historia, a czyta się ją jakby przedzierało się przez labirynt znaczeń. A na dodatek okazało się później, że „Szatułka…” jest jedną z tych bardziej przejrzystych, nie aż tak wielowymiarowych książek Somozy.
W „Szkatułce z kości słoniowej” postać głównego bohatera, Quirosa, najbardziej mnie zainteresowała. Człowiek z życiową mądrością zawsze zdobędzie moją sympatię, a życiowa mądrość płatnego mordercy, który musi się zmierzyć z przekleństwem starzenia się, jest niewątpliwie oryginalna. Inaczej, niż Nieves, nauczycielka zaginionej Soledad, której moralność mnie nudziła, a uciekanie przed własnym życiem (a raczej jego brakiem) jakoś tak niecierpliwiło.
Niebezpieczeństwo tworzenia, artyzmu, o tym w „Szkatułce” napisał Somoza. Jak napisać coś prawdziwego tak, żeby dało się to czytać? To pytanie przewija się przez całą książkę i kiedy się nad tym zastanowić, faktycznie, napisanie prawdy o kimś, dotarcie do tej najgłębszej prawdy byłoby nie do zniesienia.

„Listy od zabójcy bez znaczenia” wciągnęły mnie bardziej, niż „Szkatułka…”, która pozostawia po sobie pewien niedosyt. Niestety nie jestem pewna, czy naprawdę zrozumiałam, o co w „Listach…” się rozchodzi. Carmen del Mar wymienia korespondencję z mężczyzną, który chce ją zabić. Tyle tylko, że ona sama go wymyśliła, kiedy więc ktoś z miasteczka, w którym się osiedliła, wciela się w tą postać, całość nabiera rumieńców.
W „Listach” jest mniej akcji, więcej nawiązań (do wszystkiego), przemyśleń, jakichś własnych filozofii Somozy, które wydają się bardzo dla mnie interesujące. Nie da się jednak ukryć, że ja, po lekturze tych dwóch książek, Somozy nie czuję, nie rozumiem. Nie wiem, o czym on tak naprawdę pisze. O przemocy? O rozliczaniu się z przeszłością? O samotności? Wszystkiego w obu tych książkach było po trochu.
Co trzeba Somozie przyznać od razu, jest pisarzem pewnej klasy. Ma piękny, elegancki styl, którego w tak wielu książkach brakuje. Ładnie formułuje myśli, nie przepełnia ich metaforami, ale tworzy zgrabne refleksje. Przyjazne czytelnikowi :)
„Niech pani wymyśli słownik moich słów, bo jak wykazać, gdzie tkwią błędy, gdy nie mówimy tym samym językiem? Gdy oboje trwamy w oczekiwaniu, proszę, nich się pani odda myśli, że jestem pokrętny. Niech pani o mnie myśli, gdy zapada noc. Niech pani o mnie marzy. Niech mnie pani wysłuchuje w szmerach samotności swego domu. Strach musi się ucieleśniać, by stać się strachem i by strachem napawać.”*
W takich chwilach żałuję, że nie umiem dogłębnie zanalizować pisarza, nie wystarcza mi chyba cierpliwości. Piszę w oparciu o jakieś mgliste odczucia i wspomnienia o książce, starając się uchwycić sedno, które w przypadku Somozy ucieka mi z cichym chichotem.
Nic to, ja dopiero czytać książki Somozy zaczęłam, a rozbudził mój apetyt na swoje inne teksty.

* cytat z "Listów do zabójcy bez znaczenia", przekład Agnieszki Rurarz

piątek, 10 lipca 2009

"Pożegnania", czyli piękna układanka.

Lato filmów w Warszawie jest doskonałą okazją do wydania bardzo małych pieniędzy na bardzo dobre filmy, szczególnie te, których dystrybutorzy, biegli w magicznie bezsensownej selekcji, postanowili nie wprowadzać do polskich kin. Ale kiedy przeglądałam grafik seansów na ten tydzień dostałam oczopląsu, nie mając pojęcia, co wybrać. Na wszystkie przecież nie pójdę.
„Pożegnania” wpadły mi w oko, kiedy starałam się wyselekcjonować kilka filmów na podstawie treści i nic nie zadzwoniło mi w głowie odnośnie tegorocznych Oscarów. Skleroza nie boli.

Daigo chciał być wiolonczelistą, co w pewnym stopniu mu się udało. Niestety na krótko. Po rozwiązaniu orkiestry, w której grał, wraca z żoną do rodzinnego miasta, gdzie podejmuje pracę w „NK agent”. Firma nie jest biurem podróży, tylko zakładem pogrzebowym.


Film ma specyficzny odbiór, na początku mnie nużył, ale kiedy przywykłam do wolnego tempa, tak odmiennego od tego w większości oglądanych przeze mnie filmów, nagle uznałam że jest to fascynująca historia. Chociaż poznawanie wartości życia przez obcowanie ze śmiercią nie jest najoryginalniejszym pomysłem, w „Pożegnaniach” wydaje się wyjątkowe. Taaak, a potem przyszło zakończenie. Jak to jest, że oni nigdy nie wiedzą kiedy skończyć? Właściwie gdyby nie ostatnie dwadzieścia minut, uznałabym „Pożegnania” za fenomenalny film. Dlatego może zapomnijmy o tym nieszczęsnym zakończeniu, które zbliżyło dobry film do hollywoodzkich wyciskaczy łez wzruszenia (tylko „E.T. go home” zabrakło).

Nie znam się na japońskim kinie, nie umiem wyczuć, czy aktorzy grają świetnie czy tylko przeciętnie. Nie do końca przemawia do mnie ich mimika i nie czuję języka na tyle, żeby odkryć w jakim stopniu to wszystko brzmi jak czytane z kartki. Dlatego uznam, że Oscar dla najlepszego filmu obcojęzycznego jest dowodem pewnej wartości warsztatowej „Pożegnań”. Ja natomiast mogę stwierdzić, że pomysł jest świetny i kilka postaci drugoplanowych ukradło moje zainteresowanie postaciom pierwszoplanowym. Przede wszystkim Ikuei Sasaki – nowy szef Daigo, który jest według mnie najlepszą częścią tego filmu. Niektóre sceny z jego udziałem są majstersztykami. Gdyby nie to, że nie za bardzo gustuję w Azjatach, wyszłabym zakochana. No dobra, prawie zakochana :)


Ciężko jest opisać magię „Pożegnań”, szczególnie, kiedy kino japońskie jest dla mnie białą kartką. To jest film, który składa się jakby z wielu małych, ślicznych pudełeczek tworzących całość i w każdym z tych pudełeczek znajdziemy coś innego, czemu warto poświęcić chwilę. Drobne elementy skomplikowanej całości – to są właśnie „Pożegnania”. Z jednej strony kilka niezwykle interesująco zarysowanych postaci (wspomniany już wcześniej Sasaki, a do tego właścicielka łaźni miejskiej, pani Yamashita i jej przyjaciel, nie wspominając całej galerii żałobników). Ceremoniał przygotowywania ciał do pogrzebu, któremu poświęcono spore fragmenty przykuwa uwagę. To jak obserwowanie bardzo skomplikowanej pracy z zapartym tchem, kiedy śledzi się uważnie kolejne ruchy zawodowca. Do tego magia Japonii, którą się w tym filmie czuje (a przynajmniej czuje ją tak niezaangażowana w tą kulturę osoba, jak ja) i kolejne epizodziki, które posuwają akcję naprzód, będąc same w sobie ładnymi, krótkimi formami.
Powinnam może napisać więcej o przesłaniu albo o akcji. Ale chyba nie trzeba, bo „Pożegnania” to według mnie film trudny do opowiedzenia w taki sposób, żeby nie wyszedł na tym źle.

czwartek, 9 lipca 2009

Henri Cartier-Bresson.

Czy znacie poniższe zdjęcie, które jest chyba tym najsławniejszym?


Na tyłach stacji Saint-Lazare, Paryż 1932r.
źródło zdjęcia: www.artvalue.com
“Photography is not like painting. There is a creative fraction of a second when you are taking a picture. Your eye must see a composition or an expression that life itself offers you, and you must know with intuition when to click the camera. That is the moment the photographer is creative. Oop! The Moment! Once you miss it, it is gone forever.”
z wywiadu H. Cartiera-Bressona dla "Washington Post" w 1957r.
Chociaż tak naprawdę nie wiem o nim zbyt wiele, C. co jakiś czas z zachwytem o tym facecie wspomina. Cóż, zboczenie zawodowca.
Jednakże tyle, ile zdjęć Cartiera-Bressona widziałam, tyle uznałam za dowody jego niezaprzeczalnego talentu, zdolności i ciekawego spojrzenia na otoczenie. Bo nie sztuka uchwycić dobry kadr, prawdziwe piękno zawodu leży w tym, żeby zdjęcie pokazało coś, czego nie chcemy zapomnieć.
O jego biografii i dokonaniach rozwodzić się tutaj nie ma sensu, chociaż Bresson był fotografem, który wniósł wiele do tej profesji. Wikipedia angielska (wedle preferencji również każda inna) opisuje jednak wszystkie innowacje i pomysły Bressona znacznie lepiej, niż zrobię to ja.


Wystawa „The Decisive Moment” – według Bressona najważniejsze było uchwycenie momentu definiującego daną chwilę. Ta idea niezwykle mi się podoba, odnosi się do tego, co dla mnie jest w fotografii najpiękniejsze, czyli złapanie nastroju chwili, uwiecznienie ułamka sekundy, który pokazuje coś, co tylko dana osoba w ten a nie inny sposób zaobserwowała. Ja nie umiem tego robić i naprawdę dobrych fotografów mogłabym czcić. Jak małe złote bożki :) Skany zdjęć z albumu "The Decisive Moments", opublikowanego w roku 1952, znajdziecie na stronie Jerusalem Photo Club. Niestety bez podpisów.

Jeszcze portfolio Cartiera-Bressona ze strony 'Photography Now', również warte obejrzenia, chociaż nie ma w nim wielu zdjęć.

I na koniec kilka "moich" zdjęć Bressona. Tych, które są w różny sposób "naj".



Downtown, Nowy Jork, 1947r. To chyba jest moim ulubionym.
źródło zdjęcia: www.nytimes.com


Rzym, 1951r.
źródło zdjęcia: www.henricartierbresson.org/


Koronacja Grzegorza VI, Anglia, 1938r.
źródło zdjęcia: iconicphotos.wordpress.com (to jest de facto ciekawa strona)


Ostatnie dni Kuomintangu, Szanghaj, 1949r.
źródło zdjęcia: www.my.opera.com


Mur Berliński, 1963r.
źródło zdjęcia: www.hasselbladfoundation.org


Jean-Paul Sartre, Paryż, 1945r.
źródło zdjęcia: notasjudiciosas.wordpress.com

środa, 8 lipca 2009

Sławomir Shuty, czyli nie przeskoczyłam pierwszego wrażenia. Chociaż próbowałam.

Ze Sławomirem Shutym toczę batalię już od dłuższego czasu. Pisarz przedstawiany jest w mediach jako kreatywny, alternatywny, oryginalny i ironiczny. Czyli w teorii powinnam go uwielbiać. A nie mogę, jak bym się nie starała, przebrnąć przez jego książki. Próbowałam.
Na początek poszedł „Zwał”, jakieś dwa lata temu. Wymiękłam gdzieś w jednej/trzeciej, równie porażona i zniechęcona niestety banalną anty korporacyjną (jakież to modne niedawno było) treścią, co formą. Nie cierpię, kiedy pisarze wymyślają sobie jakąś wybitnie oryginalną stylistykę bez wyraźnego celu, ale ot tak, żeby było ambitnie. „Zwał” może i zrozumiałam – znaczy tą 1/3 – ale absolutnie nie byłam ciekawa o czym jest kolejne 2/3, wymiękłam i poddałam się.
Mimo wszystko ostatnio uznałam, że jedna książka wiosny nie czyni. W końcu Yann Martel też mnie swoim „Ja” zniesmaczył, a jego opowiadania ze zbioru „Rodzina Roccamiento” uważam za całkiem niezłe i „Życie Pi” za prawie fenomenalne. Tak też, kiedy sięgnęłam po „Cukier w normie” miałam nadzieję, że forma krótka będzie dla mojej znajomości ze Shutym szczęśliwsza.
Nie była.
Przeczytałam znowu około jednej trzeciej, przeskakując co kilka opowiadań, a ciągle miałam wrażenie, że czytam jedno i to samo. Shuty przypiął się w tej książce do tematu ograniczonego społeczeństwa, ogłupionego telewizją i pogonią za pieniędzmi – niby obiecująco – ale przedstawił to w swoich opowiadaniach w sposób tak nieprzyjemny i całkowicie jednolity, że naprawdę ciężko wyróżnić któreś z nich jako odrębną całość. W kółko te same wąskotorowe umysły, alkoholicy, pazerni postkomunistyczni obywatele, wzajemne niezrozumienie, zamknięcie na drugiego człowieka, głupota, ślepota i ogólna kupa. Shuty ułożył w swoich opowiadaniach mało subtelny przekaz, a naprawdę wystarczy jedno, żeby poznać je wszystkie.
A jak jeszcze przyrówna się go do Jacka Dehnela, który może się podobać lub nie, ale swoją klasę ma, a „Balzakianę” napisał na podobny temat, to niestety Shuty ląduje pod ścianą długim ślizgiem i już tam zostaje.