poniedziałek, 19 grudnia 2011

Jedna ofiara (adekwatna: w środku zimy w końcu). Jedna perła (blogowa).

Jakby to ująć najprościej... "Ofiary w środku zimy" nie pokochałam, ponieważ jest to książka zawierająca masę niepotrzebnych słów. Przede wszystkim, co to za idiotyczny pomysł z kwestiami zamordowanego (kursywą! cudne), które nie dość, że są całkowicie niepotrzebne, ponieważ nic nie wniosły do tematu, to jeszcze naprawdę głupie... (proszę, unoszące się, hm, co właściwie, dusza? gadająca dusza zamordowanego, pięknie). Do tego koszmarnie przegadane rozważania bohaterów nad istotą uczuć wielkich i życia codziennego (sąsiadująco, najpierw wzruszamy się nad iście powalającym komentarzem na temat miłości rodzicielskiej, a chwilę potem nad równie powalającym komentarzem na temat mroźnej zimy, słodkie).

Dobrze, to teraz przyznam się, że powyższa krytyka jest napisana raczej ze względu na zły charakter autorki bloga, który czasem musi znaleźć ujście, niż z faktycznej niemożności tolerowania owych niefortunnych wstawek. I "Ofiara w środku zimy" nie jest zła, chociaż wbrew buńczucznym zapowiedziom z okładki, "Millennium" Larssona (pierwszej części mej ukochanej) do pięt nawet nie zaczyna dorastać. W sumie wciągnęła mnie całkiem mocno, ponieważ kiedy ominąć wstawki filozoficzno - kulturowe, zostaje dobry kryminał.
Zaczyna się interesująco, powieszone na drzewie, okaleczone zwłoki mężczyzny, najzimniejsza zima od wielu lat, krąg podejrzanych obejmujący nastolatków z problemami, wyznawców pewnego kultu, pewną specyficzną rodzinę... A może to ktoś jeszcze inny jest sprawcą?
Jeżeli tak jak ja, zawsze macie ochotę na kryminał, a tych niezłych i dotychczas nieprzeczytanych jest w otoczeniu mniej, niż więcej, "Ofiara w środku zimy" jest dobrym pomysłem. Mimo, że chwilami wybitnie niecierpliwiła mnie pełna irytujących problemów Malin (główna pani detektyw, taka śliczna, oczywiście), z chęcią przeczytam część kolejną, "Ofiarę w środku lata". Tylko niech tam proszę już żadne dusze nad akcją doczesną nie dyndają.

Natomiast pokochałam pewną panią, która pisze. Urzekła mnie swoją opinią o filmie "It's Complicated" z Meryl Streep. Również tą o "Julie and Julia" - najwyraźniej trafne komentowanie filmografii Meryl Streep to jeden z jej licznych talentów. Parskałam przy "Anatomii chick-flicku", na tym właśnie blogu dostrzegłam obejrzany niedawno "Brief Encounter" (czy niewspomniany tutaj "Summertime") i zostało mi zaszczepione zainteresowanie Davidem Leanem.
Biorąc pod uwagę fakt, że omijam Blog Day i inne tego typu cudeńka, mogę raz na ruski rok opowiedzieć nie o sobie samej i tym co się plącze w mojej eleganckiej główce, ale potoczyć wzrokiem wkoło, uśmiechnąć się (okej, to czynię też na co dzień) i dokładniej pokazać Wam, kto rozbawił mnie niedawno do łez. Voila! Game of Consequences. Zadziwia mnie, ile tam jest wiedzy o filmach licznych, znanych, nieznanych, o ludziach kina, dużo o starym kinie, podane wdzięcznie, przemyślanie, luźno... Może nawet nieco chaotycznie (w rozumieniu, że gromadnie). Nie zawsze się zgadzam, ale zawsze polecam.
Problemem jedynym może być fakt, że blog jest w języku angielskim. Smutno również, że ostatni wpis pojawił się w lipcu tego roku.

czwartek, 15 grudnia 2011

Już wiem, kim jest Toster.

Jak to powiedział pewien filozoficzny pirat, świat nie staje się mniejszy, tylko jest w nim mniej. Ostatnie moje przygody kulturalno-jakiekolwiek sprawiały, że codziennie budziłam się z owym zdaniem bardziej i bardziej wyrytym w głowie.

W jednej z książek wyczytałam opowieść o psychopatycznym mordercy, któremu autorka wymyśliła pseudonim Toster, ponieważ dusi ofiary kablem owego sprzętu kuchennego. I mogę Wam palcem pokazać stronę, na której prowadzący śledztwo zastanawiają się, czy morderca przynosi tostery ze sobą na miejsce zbrodni. Czy przynosi toster ze sobą...
Tak, moment, w którym doczytałam tę książkę do końca był moim prywatnym sięgnięciem dna.

Obejrzałam też chwalony polski wytwór kinematografii, "Listy do M." Cóż za nieciekawy film.

Poza tym, że "Listy do M." są naprawdę nieszczególnym przykładem świątecznie banalnej wersji sztuki filmowej, są na dodatek tworem tak nienaturalnym, że aż zęby bolą.

Opiszmy trapiący mnie problem na przykładzie pomocniczym, już zdjęcia same w sobie oddają jego istotę: Warszawa w "Listach do M." jest przepięknym miastem, zimowy śnieżek, domki, ogródki, widoczki majestatycznego kościoła... Ale to nie jest Warszawa, w której ja mieszkam. To jest pocztówka spreparowana na potrzeby filmu, który teoretycznie ma być prostym i sympatycznym obrazkiem świątecznym. W praktyce okazuje się sztuczny jak choinka ze sklepowej wystawy - bombki wiszą równiutko i nie gryzą się kolorystycznie, łańcuch jakaś biedna istota drapowała na plastikowych gałązkach godzinami, a całość jest równie ładna, co nieinteresująca. W ogóle.

Najlepszą sceną "Listów do M." jest kłótnia Agnieszki Dygant z Pawłem Adamczykiem, kiedy przewracając się w śniegu, w ciemnościach, w środku jakiegoś lasu, drą się na siebie pełnymi głosami, wyzywając, bijąc, wygląda to wszystko mało elokwentnie, niezgrabnie, świetnie. Ale tylko chwilkę tak jest, potem następuje cud wigilijny (oczywiście) i zabawa się kończy.

Jak to jest, że gdzie się ostatnio nie obrócę zalewa mnie pustostan stosowany? Nawet moje kochane seriale, po których nie spodziewam się zbyt wiele, zawiodły moje skromne wymagania.
I przygodowa książka o Bezdusznej damie oraz jej wilkołaku okazała się postępowym harlequinem dla nastolatek. Oczywiście też przeczytałam do końca i macie rację, czegóż innego się spodziewałam?

Zapytacie, po co się męczysz komercyjnymi produkcjami i książkami dla nastolatek, skoro znasz efekty?
Sama nie wiem. Od dwóch miesięcy jestem całkiem nie taka. Chyba straciłam zainteresowanie, przez co automatycznie stałam się nieinteresująca. I trochę żal oddawać warte czegokolwiek więcej książki czy filmy na pożarcie mojego potworka obojętności.

Teraz na przykład czytam książkę niezłą, właściwie kończę już, "Przerwana lekcja muzyki". Wolałam "Lot nad kukułczym gniazdem" i "Szklany klosz" (aha, sztandarowe przykłady są najlepsze), ale "Przerwana lekcja..." też jest ciekawa. Randle i Bromden Keseya są szaleni i drapieżni. Sylvia jest bardziej refleksyjna, depresyjna. A Susanna Kaysen jest rzeczowa i mnie to chwilowo pasuje.
"Myślałam o tym przez cały weekend. Miałam świra, czy miałam rację? W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku trudno było znaleźć na to pytanie właściwą odpowiedź. Zresztą trudno znaleźć ją także teraz, ponad ćwierć wieku później."
"Przerwana lekcja muzyki", Susanna Kaysen, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1996r., str. 120.
Piszę, że jestem niezainteresowana, a może tak naprawdę codzienność mnie dopadła, pożera mój czas i wypluwa nędzne resztki? Tak może być. Mam nadzieję, że spotkanie z oddziałem szpitala McLean jakoś mnie otrzeźwi, ale na razie nie zanosi się na aż takie cuda.

Ale przynajmniej dosłyszałam dziś pierwsze drgnienie głosu, który stwierdza, że powinnam się bardziej starać i nie zaniedbywać bloga. No to od dziś nie zaniedbuję. Może.