czwartek, 25 lutego 2010

"Dziesięciu małych Murzynków", poznajcie moje małe zboczenie.

Są takie książki, które uwielbiamy bardzo bardzo, i gdybyśmy mieli układać listę tych "naj", nie lada zgryzem byłoby wybrać którąś, żeby wpisać tytuł pod tym najzaszczytniejszym miejscem pierwszym.

Ale są również książki, których wcale nie wpisałabym na listę tych najlepszych, ani zapewne nie zabrała ze sobą na bezludną wyspę. A jednak wracam do nich, więcej, mam małą obsesję na ich temat. Czytam milion razy, jak już nie mogę po polsku, to w innych językach, chociaż już tylko przerzucam kartki, czytając co dziesiąte słowo, pozostałe dziewięć recytując z pamięci. I wcale nie zawierają jakichś ukrytych mądrości, które niezwykle by do mnie przemawiały. Nie niosą znaczącego przesłania i właściwie nie wiem, czy cokolwiek je łączy.

Jedną z nich jest "Dziesięciu małych Murzynków" Agathy Christie, co jest dziwne o tyle, że nie lubię Christie. Wcale. Denerwuje mnie jej schematyczność, dość ubogi styl i język, biało-czarny świat (chociaż pozuje na prawdziwy, to złudzenie, jej bohaterowie są jak z bajek, dobrzy, źli i brzydcy). I chociaż przeczytałam sporo jej książek w nastoletniej młodości, żadną nie byłam zachwycona.
Potem trafiło na "Dziesięciu małych Murzynków" i do dzisiaj nie mogę się od tej książki odczepić! Zaskakujące było to, że bałam się czytając ją po raz pierwszy, a nie miałam lat sześciu, tylko szesnaście (coś koło tego). Czego się w niej bać? To nie horror przecież, chociaż faktycznie, dziesiątka ludzi mordowana kolejno przez tajemniczego sprawcę jest niezłą podstawą dla takiego scenariusza. Nawet sporo ekranizacji powstało, ale obawiam się, że wszystkie kiepskie.

Widziałam jedną, z 1945 roku "And Then There Where None" i rozbawiła mnie do łez. Ale stare kino to osobny temat, a o tym filmie dodam tylko tyle, że zepsuli atmosferę, za bardzo wygładzili temat i oczywiście dodali niepotrzebną love story. Hollywood już wtedy było jakie było.
Zabawną sprawą jest natomiast obsesja na tle Murzynków - teraz już oficjalnie książka ma tytuł "I nie było już nikogo", to ostatnia linijka tego wierszyka o dziesięciu Murzynkach. Funkcjonuje także pod tytułem "Ten Little Indians", chyba jako najprostsze zastępstwo dla Murzynków, na których zbudowana jest fabuła książki. A mnie tylko zastanawia, czy ten tytuł naprawdę jest zbyt drastyczny? Bo mnie to pachnie małą bzdurą i dużym naciąganiem, ale może o czymś nie wiem? Pierwszym moim skojarzeniem z wierszykiem o dziesięciu małych Murzynkach jest "Horror blues", kojarzycie? "Po wodzie pływa babcia nieżywa..." i tak dalej.
W każdym razie tytuł pozamieniali, namotali, już sporo lat minęło, a ja nie zgadzam się, żeby ten wierszyk był w jakiś sposób obraźliwy. Czu poczulibyście się dotknięci tekstem: "Dziesięć małych Białasiątek jadło obiad w Białasiewie,
wtem się jedno zakrztusiło i zostało tylko dziewięć"?
Wątpię.

Odbiegłam od tematu.
"Dziesięciu małych Murzynków" wrosło we mnie na mur. Mam swoich ulubionych bohaterów, mam swoje zdanie na temat każdej strony tej książki i ciągle czytam ją na nowo. Mam swój zszargany egzemplarz (obfotografowany) znaleziony w sklepie z używanymi ubraniami lata temu, wyszperany z takiego kosza pełnego dziwnych składanek muzycznych z lat 90tych i Harlequinów. Tak swoją drogą, o tego typu łupach książkowych, niespodziewanych czy dziwnych, również można by dużo napisać. Ale to innym razem.

Tę książkę porównują często z "Zabójstwem Rogera Ackroyda", podobno zakończenia są równie zaskakujące. I tu kolejna śmiesznostka - zakończenie "Dziesięciu małych Murzynków" za bardzo mnie nie zaskoczyło (a w "Zabójstwie Rogera Ackroyda" owszem), ale w żaden sposób nie umniejszyło to mojego zainteresowania.
Co jest więc aż tak fascynującego w tej książce? Zabijcie mnie, nie wiem. Nie da się ukryć, że to całkiem dobry kryminał/dreszczowiec. Może profile psychologiczne aż tak przykuły moją uwagę? Może mroczna atmosfera? Nie mam pojęcia. Ale nadal z małym bananem na twarzy czytam "Dziesięciu małych Murzynków" i będę zapewne czytała tę książkę po wsze czasy.
Ale jeżeli nie znacie jeszcze "Dziesięciu małych Murzynków", do dzieła. W zanadrzu mam kilka innych książek, których manią chętnie się podzielę. Spora ich część jest bardzo znana (chociażby "Alicja w Krainie Czarów"), ale też takich zafiksowań nie spotkało mnie znowu aż tak wiele. Nie miałabym czasu na czytanie czegokolwiek innego, tylko wertowałabym na okrągło te same teksty. Przerażająca perspektywa.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Trzy miasta, trzy razy o miłości, a im dalej, tym lepiej. I wiem, że Walentynki już były.

Sobota wieczorem to był idealny moment na wyciągnięcie zapierającego się czterema kopytami C. do kina na „Walentynki”, film który chciałam obejrzeć, sama nie wiem czemu. Nie liczyłam na cudo równe „Love Actually”, ale ciągnęło mnie tak czy siak.
Z filmami o miłości jest jeden problem – w większości ta miłość jest dokładnie taka sama i przez to mało zaskakująca. Jeżeli chodzi o „Walentynki”, szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś lepszego. Większość historii była do bólu przewidywalna, a wszelkie moje nadzieje na chociaż jedno oryginalniejsze zakończenie rozwiewane były w mgnieniu oka. Miłość triumfuje, to oczywiste.

Właściwie tylko trzy (na milion) wątki wybiły się ponad przeciętność. Przede wszystkim (szok i przerażenie) para Tylor Lautner i Tylor Swift (gwiazda „Księżycu w nowiu” i piosenkarka(?)) rozwalili mnie na łopatki – akurat ta para była przezabawną parodią na wszelką nastoletnią miłość. I o dziwo, ta dwójka wyjątkowo dobrze zniosła role absolutnie niepoważne. Poza nimi jeszcze Holden (Bradley Cooper ostatnimi czasy jest dosłownie wszędzie, co to się stało, że nagle taki przełom w karierze?), ale tutaj nie chcę psuć niespodzianki (jedyna w całym filmie).

Kolejna przyjemność, Jamie Foxx i Jessica Biel, tylko dlatego że ich charaktery były choć trochę pokręcone, a nie takie nieskończenie, amerykańsko dobre i miłe, z mądrością życiową na odchodnym. Szczególnie Biel mi się podobała, zabawna i oryginalna.
Ten film jest ogromnym kotłem z tą samą historią przemieloną w każdą stronę, a postaci marginalne (Jessica Alba czy Queen Latifah) robią dużo lepsze i ciekawsze wrażenie, niż te pierwszoplanowe. Ale oczywiście seans był przyjemny, tylko trochę nudny.

„New York, I Love You” trafia gdzieś pomiędzy “Walentynkami” a „Paris, Je t'aime”. Mrowie a mrowie ludzi mija się na ulicach Nowego Jorku, zakochują się, odkochują, zdecydowanie mnóstwo przy tym rozmawiają. Jest zupełnie inny w nastroju, niż "Walentynki". Jeżeli widzieliście np. „Przed wschodem słońca”, albo drugą część, „Przed zachodem słońca” z Ethanem Hawkiem i Julie Deply, to podobnie wyobraźcie sobie „New York, I Love You” – tylko przemnóżcie głównych bohaterów razy wiele. A w przeciwieństwie do "Walentynek", ten film nie opowiada o zakochujących się w sobie parach, tylko o miłości. Bardzo różnej.
W ogóle nie był pokazywany w polskich kinach – a szkoda, bo w porównaniu z zalewającymi ekrany komediami romantycznymi, zdecydowanie wolałabym ten film. Nie wiem czy to kontynuacja jakiegoś projektu, zaczętego przez „Paris, Je t'aime”, ale jeśli tak, to ja czekam na więcej.

Chociaż w porównaniu z „Paris, Je t'aime”, film o Nowym Jorku jest dużo bardziej chaotyczny, historie nie mają początku i końca, tylko mieszają się przez dwie godziny w każdą stronę. Ale jest ciekawie, bo te opowieści nie przygnębiają sztampowością. Niby każda pod tytułem „chodzimy, gadamy i nic się nie dzieje”, a jednak wciąga. Moim zdaniem lepszy od „Paris, Je t'aime”, chociaż te urywane sceny mogą irytować, a może nawet nudzić, ale przynajmniej w „New York, I Love You” nikt nie silił się na przesadny artyzm.
I ta niesamowita obsada – wcale nie porażająca swoim glamour, jak w „Walentynkach” (czego innego spodziewać się po filmie, którego akcja toczy się w L.A.). W Nowym Jorku raczej szafują mądrymi wyrazami twarzy. I dobrze, to ja już wolę te mądre wyrazy twarzy, krótkie, ale ciekawe historyjki i mnóstwo wypalonych przez aktorów papierosów. Tylko Woody'ego Allena w tym wszystkim zabrakło - a przecież Nowy Jork jednoznacznie z Allenem się kojarzy.

Idąc za ciosem: Los Angeles, Nowy Jork - kłania się Londyn. A całkowitym przypadkiem właśnie w Londynie ma miejsce akcja jednego z moich ulubionych filmów na niepogodę i smutek, jak i na wieczory z winem i koleżanką. Wspominałam już kilka razy o "Miłości i innych nieszczęściach" - moim cudeńku wśród tego typu filmów. Najchętniej skończyłabym tutaj pisząc "idźcie i oglądajcie", ale nie wiem czy to wystarczy na zachętę.
Swego czasu popłakałam się na tym filmie ze śmiechu, teraz już nie płaczę, bo znam go na pamięć. Jakcs, asystentka w "Vouge", niespełniony scenarzysta Peter i szalona, ukochana moja Talullah - poetka, która gardzi arystokratycznymi korzeniami, w tym swoją matką. Film jest prosty i bez tego całego balastu wielkich produkcji, które muszą opowiadać o równie wielkich, a przez to często sztucznych miłościach. Sztandarowy cytat z filmu podsumowuje wszystko:
"(...)maybe one day I'll wake up and I'll feel(...) In love! You know, dizzy and feverish and nausea.
- That's not love, Jacks, that's the flu."

I chyba, poza całą ironiczną otoczką, która śmieszyła mnie do łez, właśnie "Miłość i inne nieszczęścia" jest jednym z nielicznych filmów, których przesłanie na temat miłości trafiło mi do przekonania.

W "Miłości i innych nieszczęściach" trzy wątki można by nazwać głównymi. Jacks i Paolo, którego ona uważa za geja. Jej współlokator, Peter (także gej - homoseksualizm jest modny, kiedyś wystarczył czarny prezydent, teraz musi być również gej), który zakochał się na śmierć w nieznajomym. I mistrzyni, Talullah - kobieta cudownie skoncentrowana na sobie, której wielu wrażeń dostarczają liczni mężczyźni i jedna matka.
Uroczy, zabawny, prosty i składny. Bardzo dobry film. Z kolei kojarzy mi się ze "Smakiem życia", ale może już przestanę brnąć w dalsze skojarzenia, bo ja tak mogę bez końca. Zresztą, o "Smaku życia" pisałam już dawno temu, nie będę się powtarzała.
"Miłość i inne nieszczęścia", poza oczywistym ironizowaniem na temat uczuć wielkich i tych mniejszych, komentuje także współczesność ogólną, ślicznie docinając modzie, sztuce współczesnej czy komercji filmowej. Jednak pod tymi wszystkimi zabawnymi linijkami kryją się ładne wnioski i równie ładne przesłanie. Właściwie jest to film z serii "o życiu", nie wydumany. Kojarzy się z naszymi własnymi egzystencjami - wszystko jest znajome, nic nowego. Ale podczas gdy w "Walentynkach" to "nic nowego" nuży - w "Miłości i innych nieszczęściach" urzeka, wzmacnia prostotę.
Bardzo polecam, a reklamacji na moje kochanie nie przyjmuję.

Zdjęcia z serwisu Stopklatka.

środa, 17 lutego 2010

"Fish Tank", reż. Andrea Arnold.

Nie znam się na tak wielu kwestiach, że właściwie powinnam przestać wypowiadać się na jakikolwiek temat poza malowaniem paznokci, zagadnieniem wzrostu gospodarczego i karierą Johnnego Deppa. Jak więc ocenić „Fish Tank”, skoro jedyne co mogę mieć w zanadrzu to własne odczucia i skojarzenia oparte o jakieś mgliste założenia? Jak mam określić, czy to bzdura, czy jednak wartościowy obraz, skoro o londyńskich slumsach i zbuntowanych nastolatkach wiem dokładnie nic?
Ale jednak.
Pierwsza połowa „Fish Tanku” była irytująca – przede wszystkim rozminięciem z moimi oczekiwaniami, jako że nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Poza tym trochę zajęło mi przyzwyczajenie się do kamery (głównie ujęcia zza pleców bohaterki – to się pewnie jakoś fachowo nazywa), do faktu, że nie jest to film ani ładny, ani prosty w odbiorze. Mia – główna bohaterka – jakiś czas denerwowała mnie okropnie, w głowie ciągle huczało mi pytanie „dlaczego ona się tak zachowuje?!”A potem, nagle, zorientowałam się, że gdzieś pod drodze zgubiłam rozdrażnienie i polubiłam tę małą świruskę. Więcej, życzyłam jej jak najlepiej i nerwowo memłałam rękaw, żeby dla niej się to wszystko chociaż trochę pozytywnie skończyło.

Cechy charakterystyczne Mii? Ciemny kucyk, dres, potok przekleństw, którymi obrzuca cały świat, słabość do jednego białego konia, tańca w rytmie hip hopu i nowego chłopaka matki. Rewelacyjna Katie Jarvis, ta dziewczyna mnie olśniła.
Cechy charakterystyczne nowego chłopaka matki? Przystojny, chociaż żylasty, wesoły i przejęty piętnastoletnią Mią. Fassbender w roli Connora faktycznie wydaje się dobrym aktorem – z wyglądu jak Heath Ledger, a aktorsko przypomina Daniela Day-Lewisa. Kilka razy w związku z jego osobą wspominano nową nadzieję na gwiazdę kina, ale ja tam nie wiem. Na pewno jest lepszym powodem do obejrzenia „300”, niż Gerard Butler, tyle mojego zdania.
W każdym razie, nic dziwnego, że kiedy w życiu dziewczyny pojawia się człowiek jakby z trochę innego świata, niż to jej ponure blokowisko, Mia przywiązuje się do niego, szybko czyniąc Connora swoją fascynacją.

Jak to, nie mam przyjaciół? Jak to, nie mam perspektyw, nadziei na przyszłość, piętnastoletniego dzieciństwa z motylkami i tęczami? Jak to, nie mam nic, poza siłą charakteru oraz tym jedynym hobby, z którym i tak nie wiem co zrobić? Ale jak to?
No właśnie tak przedstawia się egzystencja Mii. Oczywiście, że rodzina patologiczna (bardzo denerwuje mnie to słowo, totalnie bezosobowe, ale lepszego nie mam), oczywiście brutalne środowisko i zero zmian na lepsze, oczywiście, że codzienna nuda – ani szkoły, ani zajęcia.„Fish Tank” pokazał mi w taki sposób to życie w rzeczywistości dla mnie niewyobrażalnej, że nagle jestem ją sobie w stanie wyobrazić.
Mię poznawać mogłam tylko na poziomie emocji, na zdrowy rozum nie pojmowałam jej zachowań. Jej pogłębiająca się zażyłość z Connorem i mała nadzieja na rozwój marzenia o tańcu, dwa główne wątki filmu, zmieniają życie Mii, doprowadzają ją do decyzji o opuszczeniu domu. Ale Connor to co innego, chociaż w świetle działań Mii widzę, że w ostatecznym rozrachunku wyszło jak wyszło, on jest z jednej strony najgorszym i najlepszym co się tej dziewczynie przytrafiło. I niby nie umiem w żadną stronę pozytywnie ocenić tego bohatera, ale z drugiej strony to chyba jeden z najmniej „czarno-białych” filmów, jakie kiedykolwiek widziałam. Prawie jak dokument – a co jest mniej „czarno-białe”, niż samo życie?
Zastanawiam się, jak też ostatecznie skomentować świat, którego nie znam i Mię, której nie rozumiem. I nie wiem. „Fish Tank” nie jest porażający, przełomowy, genialny, ani trochę. Ale jest bardzo intrygujący i inny, niż inne. A ja przez dwie godziny nie miałam ani razu ochoty wyjść z kina, chociaż niektóre momenty dłużyły mi się niemiłosiernie.

poniedziałek, 15 lutego 2010

"Up in the Air", reż. Jason Reitman.

„Excellent question, who the fuck am I?”
To pytanie pada z ust głównego bohatera w pierwszych minutach filmu. Kim więc jest Ryan Bingham (George Clooney)? Jest specjalistą od zwalniania ludzi. Jest stałym i cenionym klientem linii lotniczych. Jest przystojnym facetem w średnim wieku, który utknął gdzieś pomiędzy wiecznym kawalerstwem w chmurach, a pragnieniem ułożenia niezbyt bliskich stosunków ze swoimi siostrami. Jednak jego życie jest uporządkowane, ma swój rytm oparty na tablicach odlotów, stałą pensję, puste mieszkanie i wiele kart stałego klienta w hotelach na terenie Stanów.

Reżyser „Juno” swoim sztandarowym filmem o ciężarnej nastolatce nie zachwycił mnie ani trochę. Wręcz przeciwnie, „Juno” uważam za nierealny filmik na potraktowany po macoszemu temat, z niedostrzegalną dla mnie myślą przewodnią. „Dziękujemy za palenie” nie widziałam, ale „Up in the Air” zainteresowało mnie osobą Reitmana i jego kolejny film z chęcią obejrzę. Jeżeli tylko z plakatu zniknie reklama oparta o „Juno”.

Są takie filmy, których oglądanie kończymy z uśmiechem na twarzy – tak było też ze mną i „Up In the Air”. Włączyłam tylko na kwadransik, tylko na chwilkę (rzucić okiem, ha ha ha ) i nie wyłączyłam do samego końca. Nie żebym się nie mogła oderwać, ale „Up in the Air” po prostu chce się oglądać dalej.
Są również takie filmy, o których mamy jak najlepszą opinię, ale właściwie ciężko wykrzesać na ich temat jakiś intrygujący albo chociaż inny niż inne, komentarz – także tak jest ze mną i „Up In the Air”.

„Up In the Air” określiłabym najprościej, jako film z klasą. Jak „Michael Clayton” czy „Good Night and Good Luck”. Jak „Plan doskonały” i wiele innych tytułów, których nie ma sensu tutaj wymieniać. Czym wiec jest film, który ma według mnie klasę? Ma Georga Clooneya w obsadzie, czy może chodzi o coś więcej?
Możliwe, że to po prostu spokój tego filmu, który ogląda się tak, jakby przysłuchiwało się czyjejś rozmowie, robi takie wrażenie. Możliwe, że to inteligentny scenariusz i profesjonalna obsada. Nie urwali się z pierwszego lepszego drzewa, każdy ma jakiś zamysł, plan dla swojej postaci, nie robią wrażenia nastoletnich gwiazdeczek (jak czasem np. Amy Adams). Cała trójka odtwarzająca główne role jest nominowana do Oscara, i o ile w przypadku Clooneya i Very Farmigi (swoją drogą, bardzo piękna kobieta) nie do końca to rozumiem, Anna Kendrick jako młoda asystentka, która (jakież to typowe) zderza się z rzeczywistością przy okazji współpracy z Ryanem, faktycznie na tę nominacje zasłużyła. Ale wątpię, żeby wygrała (obstawiam tę aktorkę z „Precious”).
A może po prostu zmyliły mnie harmonijne zdjęcia, elegancki Clooney i odpowiednio dobrana muzyka, że od razu jestem gotowa przypisać „Up in the Air” jakąś bliżej niesprecyzowaną klasę.

Film jest naprawdę dobry, chociaż nominacja do tytułu najlepszego filmu roku mnie dziwi, ale tegoroczne nominacje ogólnie są dla mnie w większości niezrozumiałe. Czy to taki rok, że nic lepszego nie było? Czy „Up in the Air” trafiło do serc Akademii ze względu na idealnie pokryzysową tematykę i zakończenie w typowo amerykańskim stylu (nie bajkowo-hollywoodzkim, ale tym pseudo mądrym, dojrzałym – że życie bywa różne, ale mamy nadzieję na przyszłość).
Nie wiem, umysły Akademii są dla mnie zagadką.

obrazy z serwisu Stopklatka

sobota, 13 lutego 2010

Uśmiecham się trzy razy.

Po raz pierwszy, najszerzej, za wyróżnienie Kreativ Blogger, które otrzymałam od Marpil i Net.a.a (nie wiedziałam, czy powinnam odmienić Twój nick, czy nie :) poważne dylematy, nie ma co). Się wzruszyłam, zaczerwieniłam, ucieszyłam i generalnie z bananem na twarzy przesiedziałam co najmniej pół godziny :)dziękuję bardzo.
Tylko problem mam z wybraniem siedmiu kolejnych blogów. Zrobię to, niewątpliwie, ale jeszcze nie teraz, muszę się zastanowić.


Po raz drugi, bo w końcu zebrałam się w sobie i dołączyłam do wyzwania "Nagrody literackie" - teraz tylko muszę się zebrać po raz kolejny i napisać recenzję. Dobrze, co się odwlecze, to... Nie, zapomnę, powinnam napisać niedługo. Będę dzielna i dam radę. Moja lista tutaj (a może raczej lista pobożnych życzeń).

I po raz trzeci, do "Sherlocka Holmesa" Guya Ritchiego. Miałam napisać obszerniejszą recenzję, ale zmieniłam zdanie. Zamiast tego będzie krótko, ten film jest jednym z lepszych, które ostatnio widziałam. Świetnie zrobiony, Guy Ritchie w najlepszym wydaniu (ale ja go w ogóle bardzo lubię, a najbardziej za "Przekręt"), z idealną obsadą - czy muszę w ogóle zaznaczać, że pokochałam Roberta Downey Jr. już dawno temu? A po roli Holmesa moja miłość została odkurzona i ponownie się tym aktorem zachwycam. Jego Holmes cierpi na lekką nerwicę natręctw i mówi tak ładnie urywanymi zdaniami, bardzo mi się podobał. A wrażenia po filmie skojarzyły mi się z tymi po "Casino Royal". Tak jak tam ze starego Bonda wzięto tylko podstawowe atrybuty, podobnie film Ritchiego nie jest o tym Holmesie, którego znamy z opowiadań Conan Doyla. Ale co z tego?
Na mnie zrobił wrażenie. Poza tym pozytywnie zaskoczyłam się Judem Law, którego wyrazu twarzy normalnie znieść nie mogę. Może wąsy pomogły? I na wzmiankę zasługuje muzyka, główny temat tego filmu siedział mi w głowie jeszcze kilka dni po obejrzeniu. Dopiero "Sherlock Holmes" uświadomił mi, że Londyn to miasto portowe - brawa dla mnie. Lepiej późno, niż później.

I jeszcze, ale tutaj już się nie uśmiecham, zbliżają się Oscary – wyjątkowo nudne w tym roku, w związku z nominacjami nie ogarniają mnie najmniejsze nawet emocje. Zawsze chociaż co przystojniejszym kibicowałam, ale rok 2010 jakoś nie sprzyja. Staram się więc obejrzeć filmy, zobaczyć wyróżnione role. I wysnuwam ogólnie nieciekawy (mało odkrywczy) wniosek, że Akademia jest nudna, a więc ich nominacje również.

piątek, 5 lutego 2010

"Nine", reż. Rob Marshall, a przy okazji o musicalach słów kilka(dziesiąt).

Najpierw wstęp, do "Nine" należy trochę przewinąć.

Lubię musicale jako gatunek, ale gdyby szukać konkretnych tytułów, które mnie podbiły, zapewne na palcach jednej ręki dałoby się je policzyć.
Nie odmawiam wizji i kunsztu "Moulin Rouge!", ale połowę scenariusza wyrzuciłabym do kosza. Zafascynowało mnie "Chicago", ten pazur, ten nastrój, ale żeńska rola pierwszoplanowa przyćmiła wszelkie zachwyty - jak można było Renne Zellweger do takiej roli? "Upiór w operze", bajka dla oczu i uszu, a jednak, coś nie wyszło, nie zagrało i po latach pamiętam tylko, że małpka z pozytywki była ładna, Gerard Butler jest przystojny, kiedy zasłonić mu połowę twarzy, a żyrandol faktycznie spadł.
Ale cofnijmy się w czasie, "Grease"? Kocham ten film tak, jak kocham "Seksmisję", niestety nie za muzyczną część. Oczywiście piosenki znam na pamięć i w ogóle, ale jednak nie nazwałabym "Grease" fantastycznym musicalem. "Grease" jest sentymentem z młodszej młodości.
Jeszcze wcześniej? Niestety w moim przypadku tutaj zaczyna się tragedia. "My Fair Lady" - usnęłam, "Singing in the Rain" - cudowny, poraża profesjonalizmem aktorów, ale ja nie umiem uniknąć znudzenia. Większość starych filmów trochę mnie nudzi, do czego staram się publicznie nie przyznawać, bo to nie wypada. "Sounds of Music" to najgorsza tortura, podobnie jak "The Wizard of Oz". I przyznam się bez bicia, że nie lubię "West Side Story". A "Kabaretu" nie widziałam, chociaż wierzę, że może być dobrym filmem.

Teraz podrapałam się po głowie, bo wychodzi na to, że musicale lubię, ale tylko w teorii. Może rzeczywiście? Jakbym miała się pokusić o jakieś zestawienie, nie umiem powiedzieć, ile filmów trafiłoby na tę wyjątkową listę moich ulubionych musicali.
"All That Jazz", gdzieś przeczytałam, że to świetny musical, cały o śmierci. Ciężko się nie zgodzić, ja też uważam, że świetny i że cały o śmierci. Ale o "All That Jazz" chyba napiszę kiedyś oddzielnie, jako że jest to jeden z moich ulubionych filmów w ogóle. I oczywiście jestem zakochana w głównym bohaterze.
"Hair", odkąd obejrzałam go po raz pierwszy minęło... no, trochę minęło. Spore wrażenia na mnie zrobił, nadal większość scen pamiętam, z "I Got Life" i tańczącym na stole Williamsem na czele.
"Mamma Mia!", bo bawi mnie ten film niezmiernie, pomysł sam w sobie. I widać, że jego twórcy, podobnie jak obsada, mieli jeszcze lepszą zabawę.
I chyba jednak dodałabym "Chicago", film, który naprawdę zapadł mi w pamięć. Catherine Zeta-Jones i Richard Gere rozłożyli mnie na łopatki, i ta energia! Genialna muzyka, choreografie i amerykański profesjonalizm się kłania. Gdyby tylko nie miaucząca Zellweger na pierwszym planie.

Teraz obejrzałam "Nine". Wszystko pięknie. Dosłownie, bardzo ładny film. Tylko mam wrażenie, że zamysł reżysera wylądował gdzieś w połowie drogi między dobrym musicalem a dobrym dramatem i w efekcie wyszło takie coś... Nie do końca dobrego. Jakby chciano za dużo, a wyszło za mało.
Ani historia nie powaliła mnie na kolana, skoro, jak to w musicalu, wszystkie wątki są potraktowane powierzchownie - króciutkie namiastki filmu dla potrzeb piosenek. I gdyby był czas, wierzę, że tak dobra obsada zrobiłaby świetny film na podstawach "8 i 1/2". Nie może jednak film trwać czterech godzin, więc czasu nie było. Dlatego szkoda, że nie skupiono się bardziej na części czysto rozrywkowej, na musicalu.
Bo ta część też nie poraża. Trzy świetne piosenki, ale nic niesamowitego, nic, co zostawałoby na dłużej. A czy na trzech dobrych piosenkach można oprzeć cały film? "Be Italian", o ile się nie mylę, nominowane do Oscara, zasłużenie. "Cinema Italiano", "Take it All"... To tyle. Aha, jeszcze "Unusual Way", ale to chyba zasługa Nicole Kidman, a nie potencjał piosenki.
I brakowało mi czegoś nowego, czego nie widziałam już w "Chicago" tego samego reżysera. Naprawdę, jakby odjąć historię samą w sobie, w choreografiach, kostiumach itd. nie widzę większej różnicy między "Nine" a "Chicago". Nowego pomysłu zabrakło.
Najlepszym wyznacznikiem problemu tego filmu jest fakt, że jedną z jego wielkich zalet jest Kate Hudson. A chociaż lubię tę kobietę, dobrą aktorką, która wiele wnosi do produkcji, raczej bym jej nie nazwała. A jednak, możliwe, że tylko dzięki bardzo krótkim scenom, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Była luzem, zabawą i uśmiechem tego filmu, a "Cinema Italiano" w jej wykonaniu ma siłę, ma to coś, czego reszcie "Nine" brakuje.
Szkoda mi Marion Cotillard, która grała dobrze, ale postać potraktowaną po łebkach. Podobnie jak Penelope Cruz, chociaż jej nominacja do Oscara za rolę Carli jest absurdem, ale chyba kochana Akademia robi z Penelope Cruz kolejną Meryl Streep i po prostu nominuje ją za wszystko jak leci. Judy Dench, jak zwykle była sobą, jak zwykle świetna. Ale również nic specjalnego.

Dlaczego więc, pomimo wszystkich powyższych narzekań dopisałabym "Nine" do listy moich ulubionych musicali? Cóż, jeden powód to ponownie ten ukochany przeze mnie profesjonalizm amerykańskich produkcji. W żadnych innych filmach się tego nie znajdzie. Wszystko dopracowane, dopięte na ostatni guzik, nic przypadkowego. Tempo, światła, kamera, akcja! Tak, dynamiki i poziomu wykonania "Nine" nie brakuje. A że trochę kreatywności zabrakło, to już inna kwestia.
Drugim powodem jest oczywiście Daniel Day-Lewis w głównej roli Guido Continiego. To jest świetny aktor, nie ma wątpliwości, a w "Nine" jego talent połączył się z charakterem postaci, dla którego ja zawsze tracę głowę. Dlatego Guido Contini mnie zdobył, a dokładniej Daniel Day-Lewis. Mruczny, genialny, egoistyczny, zaślepiony, prawie szalony, prawie załamany. Oczywiście, takich facetów nie sposób byłoby znieść, gdyby nie ten potężny urok osobisty i charyzma. Zatem powinnam dopisać Daniela Day-Lewisa do mojej listy fajnych facetów ze srebrnego ekranu. Gdybym tylko posiadała taką listę.