wtorek, 24 lipca 2012

"Szepty", reż. Nick Murphy.

"Tam nic nie ma" szepcze Florence, zanim rzuci się do wody. I nie zdradziłam teraz nic nawet bliskiego zakończeniu.
A więc: tam nic nie ma. Czy rzeczywiście?
"Szeptom" do mocnego dreszczowca daleko - porównywany do "Sierocińca" nawet w połowie nie dorównuje niepokojącej, miejscami nawet strasznej atmosferze filmu Bayona. Niekoniecznie jest to wada, jednak film reklamowany jest jako horror, a poszukując takowego lepiej zostańcie w domu i po raz kolejny zobaczcie "Lśnienie".

Do wielu elementów fabularnych mam słabość. Właściwie bez większego zastanowienia oglądam filmy o szkołach z internatem, tajemniczych domach, płatnych mordercach, o dziwnych (szerokie pojęcie) ludziach i tych bardziej manualnych zawodach (targ rybny z "Map of the Sounds of Tokio"!).
I zawsze (ZAWSZE) o małych panach chodzących po torach, ale taki jest niestety tylko jeden. A ja ciągle nie napisałam dlaczego "Dróżnik" jest rewelacyjny. Koniec dygresji.

W "Szeptach" torów rzeczywiście nie ma, ale wielki skrzypiący dom pełen przestraszonych chłopców wpada w nawet więcej niż jedną z wymienionych kategorii.
Florence Cathcart (Rebecca Hall) zawodowo udowadnia, że duchów nie ma, a seanse spirytystyczne to jedynie ohydne żerowanie na ludzkiej słabości i tęsknocie. Czasy ledwo powojenne na pewno nie osłabiają pędu smutnych ludzi do kontaktów z zaświatami, a Florence odwiedza pewien nauczyciel z prowincji, który prosi ją o pomoc.
Szkoła w Rookford, uśmiechnęłam się już przy nazwie miejscowości, jest coś bardzo nastrojowego w starych angielskich dworach wśród pustych wzgórz, łatwo w nich zagrać samotność.
A więc szkoła w Rookford ma prywatnego ducha, którego tropieniem zajmuje się Florence. Ale jak mówi to w którejś ze scen jeden z bohaterów, to żywych należy się bać, nie umarłych. Wydaje się bowiem, że życie nie oszczędza nikogo i ze smutkiem, z traumą żyje każdy z bohaterów "Szeptów".
Samotność jest więc tematem przewodnim "Szeptów". Samotność i niezdolność do odpuszczenia straty, pogodzenia się z tragedią. Tak moi państwo, "Szepty" to niezły dramat psychologiczny, miejscami potraktowany może efekciarsko, ale nadal poruszający. We mnie coś smutno drgnęło, drgnie może i w Was.

Rebecca Hall jest aktorką, którą w każdym filmie odbieram w inny sposób. Mimo charakterystycznej urody w każdej roli prezentuje się inaczej, potrafi schować się w charakterze postaci. I w roli Florence jest znowu inna: blada, wymęczona, prawie widać w jej ruchach, w oczach pogoń za tym, czego sama na pewno wie, że nie ma. Bowiem i Florence kogoś na wojnie straciła, a jednocześnie nie wierzy w życie pozagrobowe, straciła więc na zawsze.
Cały film miałam wrażenie, że Florence nie tyle udowadnia, że duchów nie ma, co rozpaczliwie szuka możliwości, że jednak są. I coraz silniej ją odrzuca, powodowana może strachem, może inną blokadą.

Imelda Stauton w roli pani Hill jest równie dobra co w Hogwarcie, jak poczciwie by nie wyglądała, niepokój budzi każdy jej uśmiech. A Dominic West jako Robert Mallory, który kulejąc wrócił z okopów, stara się jak może, żeby jego przystojna twarz wyrażała coś więcej. Z różnym skutkiem, raczej niezłym. 

Czy "Szepty" mają wady? Cóż, jak pięknie nie byłby nakręcony ten film (a jest rzeczywiście malowniczy, estetycznie rewelacyjny, przyjemnie było patrzeć), jak bardzo nie staraliby się aktorzy, nie da się ukryć, że scenariusz w pewnej chwili rozjeżdża się i kuleje rażąco. Jest to chwilowa niedogodność historii, potem wraca na poprzednie, nastrojowe tory delikatnego dreszczowca połączonego z osobistymi dramatami. Ale zgrzyt w mojej głowie został i wcale nie podobało mi się rozwiązanie tajemnicy ducha i dziwnych projekcji Florence.
Jednak odchodząc od uchybień w pleceniu wątków, zostaje pociągająca atmosfera "Szeptów", wspomagana spokojną muzyką i pięknymi zdjęciami. Atmosfera przygnębiającego procesu godzenia się z rzeczywistością, przeplatana chwilami buntu ze strony różnych bohaterów, aż wreszcie subtelny, odrobinę przewrotny finał pozostawiający tycie niedopowiedzenie.
Liritio była zadowolona, lekko przygaszona, chyba refleksyjna, a seans "Szeptów" uznano za godny polecenia.

piątek, 13 lipca 2012

"Zaginione miasto Z", David Grann.

„Brian [młodszy syn Fawcetta] pisał w dzienniku: „Czyżby cała koncepcja Z, celu duchowego i sposobu jego osiągnięcia, była alegorią?” Czy to możliwe, że życie trzech ludzi pochłonął „cel, który nigdy nie istniał”? Sam Fawcett napisał w liście do przyjaciela: „Tym, których bogowie zamierzają zniszczyć, najpierw odbierają rozum.”
David Grann, "Zaginione miasto Z", Wyd. W.A.B., Warszawa, 2010r., str. 323
Książką, która jakiś czas temu wyrwała mnie z zaklętego kręgu „czytam to, co znam” było „Zaginione miasto Z” z jednej z moich ulubionych serii wydawniczych, terra incognita. Właściwie chyba z ulubionej - o ile nie codziennie mam ochotę na literaturę faktu, nie przypominam sobie innej serii wydawniczej, której wszystkie tytuły bym czytała bez wahania, nawet jeśli z mniejszym lub większym zacięciem. Terra incognita górą.

W młodszych latach mej radosnej egzystencji czytałam Szklarskiego (jak zapewne większość z nas) i chociaż niekoniecznie szlachetny chłopiec (Tomek oczywiście) był moim ulubieńcem, na pewno dwaj kompani jego ojca, Smuga i bosman Nowicki, błyskawicznie zyskiwali moją sympatię. I sama tematyka – Liritio była typowym dzieckiem miasta, ale wakacyjne skakanie po drzewach, obtarte łokcie, przeżuwanie jabłek nad rzeką i spanie w stogu siana też się zdarzało. I marzenia o odkrywaniu świata, przeżywaniu pięknych przygód, te białe plamy na mapach... Wyobraźnia pracowała, nawet jeśli mała Liritio wiedziała, że białych plam już niestety brak.
Duża Liritio to nieco inna bajka, ale białych plam nadal nie ma. Niby z tyłu głowy kołacze się myśl, że chociaż zarysy wszystkiego już mamy, nadal jeszcze nie każdy kamień na Ziemi został przerzucony i opisany. Ale dopiero podczas lektury „Zaginionego miasta Z” dobitnie zdałam sobie sprawę z tego, że wciąż niejedna tajemnica czeka na swojego odkrywcę..

„Zaginione miasto Z” to przede wszystkim biografia niezwykłego podróżnika P.H. Fawcetta i historia jego kolejnych wypraw do dżungli amazońskiej – wciągnęłam się od pierwszych stron. P.H. Fawcett, który poświęcił się opisywaniu sporych połaci amazońskich lasów dla Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, wędrował przez dżunglę z maczetą w ręce i jako pierwszy (jeden z pierwszych?) starał się nawiązywać przyjaźnie z tubylczymi plemionami, nawet tymi nastawionymi najbardziej wrogo. Dzięki tym przyjaźniom poznał wiele sekretów, które pozwalały przetrwać w fałszywym raju Amazonki (śpiewanie larwom gnieżdżącym się pod skórą, to tak dla przykładu… urocze, wiem, ale nadal zadziwiające).
Możliwe też, że właśnie te próby nawiązywania kontaktu go zgubiły. Fawcett zaginął bez śladu podczas swojej którejś z kolei wyprawy do dżungli rozpoczętej w 1925 roku, podczas poszukiwania owego miasta Z, które sobie wyśnił, wymyślił i sam sobie dowiódł, że ono istnieje. Niekoniecznie miało to być mityczne Eldorado, ale pozostałość poprzedniej cywilizacji, coś na miarę skalnych budowli Inków – Machu Picchu zostało odkryte w 1911r. roku przez Hirama Binghama (o nim też jest wzmianka w książce), czyli mniej więcej w momencie, kiedy Fawcett między kolejnymi wyprawami nad Amazonkę poszukiwał "wyższego" celu, niż przynoszące skromną sławę zbieranie danych do wytyczania map.

Dlaczego Fawcett – niezwykły odkrywca? Może raczej szalony? Rzeczywiście, im dalej w opowieść o Fawcett’cie, tym mniej można było zaprzeczyć, że odrobinę pomieszało mu się w głowie. Wyróżniająca go wytrzymałość w okropnych warunkach i samozaparcie w dążeniu do celu stawały się przekleństwem kolejnych wypraw, kiedy nie uznający słabości Fawcett pociągał za sobą mniej wytrzymałych.
Ale marzenia pchają nas naprzód, Fawcett zgarnął swojego najstarszego syna i jego przyjaciela, poszedł, nigdy nie wrócił, ot tajemnica gotowa. A gdzie tajemnica tam i fascynacja – nie wróciło również sporo ekspedycji poszukiwawczych i do dzisiaj nie wiadomo na pewno, co z wyprawą Fawcetta się stało. Nie ma jednak wątpliwości, że w amazońskiej dżungli można znaleźć więcej, niż jedno zagrożenie.

Właśnie. „Fałszywy raj” nad Amazonką. Część dotycząca samej dżungli była w równym stopniu wciągająca co opowieść o Fawcett’cie. Amazonia, ogromny las nad największą rzeką świata, kraina wydawałoby się życiodajna, w rzeczywistości okrutna. Ciemna, wilgotna, gorąca, pełna śmiercionośnych insektów, gadów, nieprzyjaznych plemion… Czytałam zaczarowana, zaaferowana i tylko czekałam na więcej.
Autor, dziennikarz David Grann, to trzecia część książki.Jego wolno rodząca się fascynacja Fawcettem, odkopywanie kolejnych faktów i dokumentów, docieranie do jego spadkobierców i w końcu decyzja o wyprawie do dżungli… W poszukiwaniu miasta Z. oczywiście.
Czy Grann zaginione miasto Z. znalazł czy pozostało ono w sferze opowieści o złotym mieście bogów? O tym przekonajcie się sami.
Ja od siebie jeszcze tylko dodam, że w „Zaginionym mieście Z” nie chodzi o dziennikarską sensację „w dodatku niedzielnym zaginione miasto!”. Książka jest obszernym kawałkiem historii podróżników porywających się na ciemność amazońskich lasów, rzetelnym i bardzo wciągającym opisem tamtego świata, kiedy mapy były pełne konturów, ale nadal brakowało im szczegółów, których może częściowo brakuje nadal. Jednocześnie jest opisem dzisiejszych warunków w tamtym rejonie, gdzie wszelkie zdobycze techniki coraz więcej ułatwiają, ale nadal nie są gwarancją przetrwania.
Podobno nadal nie do końca ustalono ile rdzennych plemion zamieszkuje dżunglę, amazoński gąszcz skutecznie skrywa swoje tajemnice.

A mnie „Zaginione miasto Z.” przypomniało, że jeszcze niedawno byłam zainteresowana czymś innym, niż moja praca, że pociągały mnie tematy związane z geografią, z historią… O czym ostatnio najwyraźniej zapomniałam. I mam nadzieję, że do tych tematów uda mi się wrócić.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Clarkson i powroty/nawroty.

"Świetnie, ale jak myślicie, jakiego słowa użyliby ludzie z innych stron świata aby podsumować Brytyjczyków? (...)tak naprawdę sądzę, że przeważająca część określiłaby nas jako "uprzejmych"(...) Ale to wyobrażenie jest dalekie od prawdy, ponieważ jeśli chodzi o uprzejmość, uważam, że w rzeczywistości Brytyjczycy plasują się pomiędzy Izraelczykami a lampartami morskimi, tymi grubymi, złośliwymi kanaliami, które zabijają pingwiny dla zabawy."
Jeremy Clarkson, "I jeszcze jedno... Świat według Clarksona 2", Wyd. Insignis, Kraków 2007, str.367.
Hm, w sumie dobrze znam niewielu Brytyjczyków i równie niewielu Izraelczyków, ale coś w tym może jest...
A już bardziej serio, zdziwiłam się, że podczas czytania książki Clarksona ani razu nie zirytowała mnie jego arogancja, silenie się na kontrowersyjność i sporadyczne (no, może nawet częste) bzdurne wyszydzanie.
Jest lato, lekka literatura powinna zawitać na salony? Oj nie, takich podziałów nigdy nie uskuteczniałam, chociaż faktem jest, że na plaży nieco lepiej czyta się Bukowskiego, niż dajmy na to, Tołstoja. Ale z drugiej strony, każdemu wedle potrzeb, tak?

Clarkson ma to do siebie, że często nie ma racji. Albo inaczej, często krytykuje na wyrost. Ale na wielu stronach prezentuje uroczo bezczelne poczucie humoru, więc jeżeli nie potraktować go zbyt poważnie, wiele z jego felietonów czyta się świetnie.
Mnie czytało się tym świetniej, że również nie znoszę bhpowców, szalonych ekologów i pochodnych... A komentarze do rzeczywistości politycznej i medialnej sprzed ośmiu lat, to się dopiero śmiesznie na duszy robi. Jakiś dziwaczny wehikuł czasu. Niby wiele nowego, niby tamtego już nie ma, ale przecież nic się na dobrą sprawę nie zmieniło. Aż dziwnie przykro się robi.

I wspomnienie kilku odcinków "Top Gear", na które trafiłam w życiu... Tak, ten program jest zabawny, nikt nie zaprzeczy. Clarksona więc czytać można spokojnie, ale też nie łamałabym nóg biegnąc po książkę.

Jeszcze z mojego ulubionego fragmentu o Centrum Ziemi:
"Powiedzieli nawet, że takiego systemu zasilanego energią słoneczną, jak w Centrum Ziemi, można by używać w domu "za cenę motorówki". 
Rozumiem. A jak myślicie, ilu ludzi powiedziałoby: "Nie, nie kupię sobie dwunastometrowego jachtu Sunseeker. Zamiast tego wydam pieniądze na jakiś durny system zasilania, dzięki któremu za każdym razem, gdy będzie pochmurno, mój czajnik nie będzie działał."? A przede wszystkim, ilu ludzi ma taki wybór?".
Jeremy Clarkson, "I jeszcze jedno... Świat według Clarksona 2", Wyd. Insignis, Kraków 2007, str.258.
Dlaczego Liritio bardziej nie ma, niż jest?
Przyczyn jest wiele, najważniejsze: niechciej, praca i kręcenie się za własnym ogonem.
Dlaczego? Ostatnio nic nowego się nie zdarza, bo Lirito wraca do starego. Wracała pół maja, cały czerwiec i teraz odważnym krokiem wkracza w lipiec, odważnym, aczkolwiek nadal wstecznym.
Bowiem o ile nie mówimy o serialach, ostatnio nie oglądam niczego, czego już nie widziałam.
Pomijam fakt, że ostatnio niczego prawie nie oglądam tak czy siak, ale jak już mam czas to wołają mnie filmy znane i kochane, które przyswajam komfortowo i radośnie.
Jak "Kill Bill" Tarantino, Michael Madsen jest moim faworytem od lat, jeżeli chodzi o role twardzieli, którzy rozdają strzały i ciosy na prawo i lewo.
Ale nie mam się czego wstydzić, Tarantino to samograj, wraca się przednio. Ostatnio chodzi mi po głowie "Pulp Fiction", Travolta, Samuel L. Jackson i oczywiście Zed is dead baby. 

Jednak wracanie do starego to jedno, a olewanie bloga to drugie. Czemuż to o starym pisać nie mogę? Czy ja kiedykolwiek skrobnęłam choć słowo o filmach Tarantino albo Guya Ritchie, które przecież oglądam ciągle od nowa i od nowa? A propos, "Sherlock Holmes. Gra cieni" wpędził mnie w depresję i zamknęłam się w sobie. Ritchie i tak rozwlekle nudny film? Świat się kończy.

Ale, ale! Padłam ofiarą pierwszego sezonu "Gry o tron" i przepadłam. Przed serialami niech mnie los strzeże, połykają niewinną Liritio i wypluwają nieszczęśliwie zakochaną w fabule, postaciach i klimacie, żeby poczekała sobie na kolejny sezon. Cudownie.

Czyli mamy nadzieję na przyszłość, tym razem Liritio może się reaktywuje na dobre. Nadzieję budzą we mnie bodźce ze świata, które powoli do mnie trafiają.
Chociażby jedna zagwozdka: kim jest Tom Hiddleston, dlaczego wszędzie go pełno i kiedy wpadnie mi w ręce jakiś jego film? Nie chcę oglądać "Thora"... Nie chcę wcale. Ale "Avengersów" jakoś zniosę.