wtorek, 27 marca 2012

Brontë.

„Może się wydać dziwne, że pisarka, która miała tak duże poczucie humoru, nie umiała przyjąć wobec ludzi czy zdarzeń postawy szyderczej. Nie wynikało to z jej szacunku dla osoby ludzkiej – potrafiła osobą ludzką gardzić, a jej cechy wyśmiewać. Nie potrafiła jednak z niej szydzić. Nie miała tego cennego dla pisarza daru prowokującej przewrotności, którym tak skąpo obdarzeni zostali wiktorianie, a tak szczodrze pisarze osiemnastowieczni.”
„Na plebani w Haworth. Dzieje rodziny Brontë.”, Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2010r., str. 379.

Tak o Charlotcie Brontë napisała Anna Przedpełska-Trzeciakowska, autorka bardzo obszernej i świetnie napisanej biografii rodziny Brontë, „Na plebanii w Haworth”. Książki, mam wrażenie, blogowo tłumnie chwalonej i recenzowanej już od jakiegoś czasu. Ale ja tu od razu do sedna, a przecież Liritio i szybkie przejście do meritum to się nie godzi!

Jedną (jedyną chyba) z zalet chorowania jest zastrzyk wolnego czasu. Można czytać! Oglądać! W sumie, najchętniej można spać, ale załóżmy, że w chorobie się ukulturalniam. Tak naprawdę zaczęło się od pożyczonej dla mnie „Villette” C. Brontë, której nigdy nie czytałam, mimo sporego sentymentu do trzech sióstr. Początkowo zniechęcała mnie mało wartka akcja, mało zachęcająca bohaterka – bezpodstawnie, ale uporczywie przez pierwsze rozdziały trzymało się mnie skojarzenie z „Pollyanną”, której szczerze nie lubię – jednak w pewnym momencie Lucy i ja złapałyśmy wspólny język, dalej poszło szybko i teraz cierpię niewątpliwie, bo mądry C. pożyczył jedynie pierwszy tom. Cudny pomysł.

Na fali tęsknoty za dalszym ciągiem „Villette” wpadłam (nie po raz pierwszy) w bronëtańską fazę, wygrzebałam z regału porzuconą kiedyś (młode Liritio, to głupie) „Na plebanii w Haworth” i tym razem wpadłam w tę książkę po uszy. Stąd też wybuch nagłej chęci odświeżenia nieco zaniedbanego bloga, koniecznie siostrami z Haworth, koniecznie...
„Villette” jeszcze połowa przede mną, więc na razie pominę te wrażenia, ale przecież innych, znacznie wcześniejszych mam sporo (spokojnie, niektórych Wam oszczędzę, jakaś selekcja musi mieć miejsce). Ileż to już razy napisałam, że „Wichrowe Wzgórza” wyczytałam w każdą stronę, prawie wspak? Sama siebie w kostkę kopię, że to tylko krótkie słowa, bez stosownego rozwinięcia z mojej strony. Przyjdzie niebawem na to czas, tym razem bez zwłoki. Bez aż takiej zwłoki.

Tymczasem zerknijcie na zdjęcie po prawej, zaśnieżona plebania w Haworth, której jedyne okna wychodzą na cmentarz. Dom na krańcu świata, za nim już tylko wrzosowiska, atmosfera może klimatyczna, ale romantyzmem czarująca jedynie na papierze.
Nie będę ukrywała, nigdy nie wnikałam bardziej w prawdziwe oblicza sióstr Brontë, zadowalało mnie własne (mylne bardzo) wyobrażenie, w którym traktowałam trzy siostry niczym te trzy wariatki z czyjegoś strychu. Szczególnie najdroższą moją Emilię bez zbytniego zastanowienia sportretowałabym z mrokiem szaleństwa w oku, błąkającą się wśród wrzosowisk.
Tutaj "Plebania w Haworth" oświeciła mnie w stopniu wystarczającym, rzetelność autorki jest godna podziwu: brak naleciałości jej własnych opinii, jest wielostronnie, uważnie i logicznie. Mnie to bardzo odpowiadało, podejście "wydajemisię" jest biografa niegodne, a karygodnie często praktykowane.

Zbudowanie postaci trzech sióstr i ich rodziny ze skrawków nie mogło być łatwe. O ile jeszcze Charlotta Brontë zostawiła po sobie wiele listów i wrażeń od osób postronnych, jak też można napisać o Emilii, na której temat niewiele wiadomo? Autorka sama zaznacza, wszystko na temat Emilii jest niepewne i mgliste. I może szkoda, ale w sumie Liritio to nie przeszkadza. Naprawde, na dłuższą metę nie robiłoby mi też różnicy, czy ona sama napisała "Wichrowe Wzgórza", czy napisał je Branwell - mało mnie porywający brat nałogowiec. Chociaż ta wątpliwość zdecydowanie i przekonywająco jest rozwiana w "Na plebanii w Haworth", najwyraźniej Branwell nie miał szans.

Charlotta jest więc portretem w miarę pełnym i jej dotyczy największa części książki Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Napisać, że Charlotta wydała mi się męczącą histeryczką będzie stwierdzeniem bezczelnym i na wyrost. Ale nieprzystosowanie sióstr do świata "prawdziwego" jej najdłużej dawało się we znaki i najwierniej zostało opisane, a nie czyta się o jej dramatach i problemach bezboleśnie. Z jednej strony współczucie ściska serce, z drugiej następuje bezlitosne wzruszenie ramion, Charlotta staje się postacią fikcyjną, a przecież była małą kobietką z krwi i kości. Napisane jest w tej pokaźnej biografii, że postacią fikcyjną stawała się już za życia, jak ponuro musiało to świadczyć o jej życiowej sytuacji. Do tego nie trzeba już znajomości wszystkich nieszczęść spadających na tę rodzinę.

Emilia, raczej duch, słabo uchwytna postać za mgłą. Żelazna wola, męski charakter? Najbardziej, nazwijmy to, aspołeczna z czwórki rodzeństwa. Zamknięta w domu na własne życzenie, samotna na wrzosowiskach, panna bez wykształcenia, bez wiedzy o świecie, bez doświadczeń. Zadziwiająca jest więc ponura kreacja pozornie skromnego umysłu, jaką są "Wichrówe Wzgórza". Jak musiały biec jej myśli, w jakiej głowie rodzi się taka opowieść, jakim cudem? Niepokojąca wyobraźnia, niepokojący charakter, kiedy dodamy to, jak niewiele o Emilii wiadomo, spokojnie można spuścić własne złudzenia ze smyczy i niezliczone jej przypisywać charaktery i zamiary.
Ale niewiele warte są wnioski budowane na niepewnym gruncie, dlatego też w "Na plebanii w Haworth" Emilii mało, raczej wzmianki. Ale doceniam bardzo wysiłek, jaki został włożony w spójne skonstruowanie nawet tych wzmianek, na wydobycie ich z zakamarków, otrzepanie z kurzu i ułożenie w jednolitą całość pozbawioną pobożnych życzeń i cudzych wymysłów.

Wreszcie Anna, której obraz można stworzyć ładny, ale czy prawdziwy? Łagodna, pokorniejsza niż siostry. Może tragicznie zakochana? Do Anny stosunek mam o tyle żaden, że znam jedynie jej spokojniejszą, stonowaną "Agnes Grey", którą czytałam bez przykrości, ale na kolana mnie nie rzuciła. Najwyraźniej jednak siedziało i w Annie coś więcej, skoro "Dzierżawca Wildfell Hall" jest jej dziełem. I na tę książkę będę się teraz czaiła.

Po połknięciu "Na plebanii w Haworth" wniosków garść, po części powyżej. Jeszcze ojca, pastora mi mało. O nim też zapewne niełatwo informacje zebrać, ale tutaj niezdrowa ciekawość mnie pcha do lektury innej biografii sióstr Brontë, chciałabym naturę tego człowieka uchwycić, o ile to możliwe. Anglikański pastor, który przeżył swoją żonę i wszystkie dzieci, głosił dobre kazania, strzegł swoich zasad pilnie. Przecież on również sam w swojej plebanii życie spędzał, wrzosowisk sąsiadem był, było nie było, z dziećmi kontakt miał, na ich niekonwencjonalny rozwój jakoś wpływał... W wersji Przedpełskiej-Trzeciakowskiej był to człowiek szlachetny, tolerancyjny, wierzący, ale tutaj autorka ma pytania. Ja też mam, pastor Brontë jednoznaczny się nie wydaje.

Co wyczytane o siostrach, na razie wystarczy, do przyswojenia trochę jest. Trzy panny Brontë, nieśmiałe, smutne, odizolowane, nieprzystosowane, ale szaleństwa w tym nie ma. Pełne wyobraźni, w symbiozie z rodzeństwem wychowane, od najmłodszych lat w światach równoległych, tylko jednym prawdziwym. Czas trzy wariatki ze strychu wyrzucić i przenieść je do oświetlanej płomieniem kominka kuchni, zmyć szaleństwo z twarzy i tam już panny Brontë zostawić, gdzie skrobią sobie drogę do sławy, której może wcale nie pragnęły.

sobota, 17 marca 2012

O tożsamości, kobietach i Paszczaku.

"Starał się być Paszczakiem, którego wszyscy lubią i starał się być Paszczakiem, którego nikt nie lubi. Lecz co z tego, kiedy i tak ciągle był tylko Paszczakiem, który wszystko robi, jak może najlepiej, ale nic mu naprawdę dobrze nie wychodzi."
Tove Jansson, "Dolina Muminków w listopadzie", wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa, 1990r., str.36.
Wraz z wiosną powracam do Doliny Muminków, chociaż w sumie powracam z wiosną w wiele miejsc. Dzisiaj akurat tam.
"Dolina Muminków w listopadzie" trafia w nastrój, w którym Liritio nie lubi świata. Zdarza się najlepszym. I proszę, oto Paszczak, Filifionka, i Włóczykij, który głownie odchodzi. Książki Tove Jansson to bezpudłowe ukojenie, kiedy nachodzi mnie ten zgubny nastrój.

Ostatnio z lekkim niepokojem analizowałam fakt, że wśród ulubionych bohaterów literackich Liritio nie ma ani jednej kobiety. Trafiłam na kilku blogach na listy dziesięciu ulubionych postaci kobiecych, zabawa początek ma tutaj.
Wybieranie "ulubieńców" to czynność, której oddaję się raczej niechętnie, ale tutaj zadziwiła mnie całkowita pustka w preferencjach. Kiedy ktoś rzuca pytanie "ulubione postaci literackie", Liritio odpowiedź może zaterkotać bez zająknięcia, a przynajmniej jej początek: "Lucas Corso...".
I jakkolwiek niepełna ewentualna lista, którą w bólach mogłabym może utworzyć, po głębokim zastanowieniu widzę, że kobiet na niej nie ma.
Może po prostu kobiet nie lubię? Nie, to nie to.
Może więc problem leży w kobietach, które są bohaterkami książek... W dużej części prozy dawnej panie rozpisane są na jedno kopyto, figurantki bez charakteru. Albo mimotyczne, romantyczne i pełne westchnień, albo mroczne femme fatale.
A weźmy pierwszy z brzegu przykład, który nieco bardziej kobiecy charakter angażuje, chociażby książki sióstr Bronte. Kocham "Wichrowe Wzgórza", ale Katy nie jest postacią, którą bym uwielbiała.
Nawet wpadająca od razu do głowy Scarlett... Czy ja naprawdę tak ją lubię? Z jej wieczną pogonią za czymś, co nie daje jej szczęścia i upartym zamknięciem na to, co może być dla niej dobre, na prawdę o samej sobie? Niekoniecznie.
Czuję sympatię do wielu bohaterek literackich, bardzo wielu nawet. Ale żadna z nich mnie bardziej jakoś nie porywa. Jakbym naprawdę musiała wybierać to może... Może Hatsumomo z "Wyznań Gejszy" Arthura Goldena?
Przy całej beznadziei faktu, że nie jestem w stanie naprawdę "wciągnąć się" w naturę kobiet przedstawianych w literaturze, przynajmniej wiem na pewno, że kobiety tworzone przez Tołstoja znalazłyby się na pewno na szczycie listy AntyTop10. Tak, tak, z Kareniną na samej górze. Możecie uznać to za dowód mojego negatywnego nastawienia.

Temat podjęty bez okazji, chociaż może na fali 8ego marca? W każdym razie doprowadził mnie do wniosku kolejnego: nie umiem uświadomić sobie istnienia jakiekolwiek postaci literackiej, z którą bym się utożsamiała. Ani jednej, mniejsza już o płeć.
Chociaż faktem jest, że osoba jednej pisarki byłaby przeze mnie w tym momencie wymieniana. Ale pani żyła naprawdę, nie była tworem wyobraźni i już od dawna uważam, że jestem do niej mocno podobna. Ale o niej innym razem.
Jednak postać literacka? Nawet Paszczak nie pasuje... Koniec świata po prostu.

A Wy? Potraficie utożsamić się w dużej części z jakąś postacią literacką? W stopniu małym, fragmentarycznie, potrafię i ja, ale dążąca do całości tożsamość jakoś mi przez myśl przejść nie może.